W jakich godzinach pracują Grecy?… piątek, 1 maja 2015

Godziny pracy poczty

Godziny otwarcia  poczty

      Kiedy pierwszy raz będąc w Grecji się o tym dowiedziałam, trwałam w ciężkim szoku. Ale najpierw byłam przekonana, że na wywieszce na poczcie musi być błąd! Jednak to przecież niemożliwe by taki sam błąd był na wywieszce na drugiej poczcie, na drzwiach kilku banków i większości urzędów. Tak jest! Poczta, banki i wszystkie urzędy są w Grecji otwarte od poniedziałku do piątku, mniej więcej od 8 do 14 w porywach 14.30. Koniec! Chwila po 14 każdy urzędnik nakłada na siebie płaszcz, a potem idzie na obiad do domu.  Tyle! I Greków nikt nie musi już  instruować jak zachować w życiu zasadę: Life – Work – Balance ;D

       Żeby przyzwyczaić się do tego w jakich godzinach otwarte są w Grecji sklepy, też trochę czasu mi to zabrało. Poza  dużymi supermarketami oraz sklepami sieciowymi, wszystkie inne sklepy i sklepiki czynne są od około 9 do około 14 i aż! ;P  trzy dni w tygodniu otwiera się je również na wieczór, czyli od 18 do 21.00. W niedzielę nic nie działa. Żadne sklepy, żadne markety, większość aptek oraz stacje benzynowe. Nie wspominając o galeriach handlowych, bo tych ostatnich i tak  za wiele w Grecji nie ma [kliknij TU!].

      Jak to możliwe, żeby tak funkcjonować? – zastanawiałam się bardzo długo. A no tak! Było, jest i tak w Grecji z pewnością będzie. Kryzys, czy też nie – nie ma to większego znaczenia. A jedną z właściwości każdego homo sapiens  jest to, że chcąc a nawet nie chcąc, zawsze dostosuje się do każdej sytuacji. Zupełnie nie wiem, kiedy przestawiło mi się w głowie i stało się dla mnie naturalne, że wszelakiego typu sprawy urzędowe, zawsze załatwiam rano i to jak najwcześniej. Że po 12 w piekarni chleba już pewnie nie będzie. Że nawet naderwanego znaczka pocztowego nie kupię w sobotę. A jeśli chcę wybrać się na typowe babskie zakupy, to muszę wcześniej zaplanować kiedy to zrobię.

Przyznajcie się... Kto z Was nie lubi kończyć pracę w piątek o 14.00? ;DDD

Przyznajcie się… Kto z Was nie lubi kończyć pracy w piątek o 14.00? ;DDD

     Właściwie każde greckie miasto ma swój rytm, taki swój czas kiedy wszystko działa lub odpoczywa. Wszyscy, chyba nawet trochę podświadomie dostosowują plan swojego dnia to takiego rytmu miasta. Czasem będąc w nawet bardzo dużym mieście, można mieć nieodparte wrażenie, że wszystko wymarło. Ale to najpewniej dlatego, że właśnie trwa popołudniowa przerwa, albo danego wieczoru wszystko jest nieczynne. Za to w godzinach, kiedy sklepy są pootwierane, greckie miasta dosłownie wybuchają ze zdwojoną energią. Wygląda to tak, jakby nagle wszyscy wyszli na ulice.

      Wiele miast, miasteczek swój rytm dostosowuje do potrzeb mieszkańców. Znakomitym tego  przykładem jest to, jak działają sklepy  w miasteczku Raches na wyspie  Ikaria. Ponieważ właściwie wszyscy mieszkańcy zajmują się tam rolnictwem, sklepy otwierane są po zachodzie słońca. Działają więc od 19 do pierwszej, drugiej w nocy.[1] Inne rozkłady otwarcia  sklepów mogą zupełnie inaczej wyglądać w każdym innym mieście, w zależności od tego jakie są potrzeby jego mieszkańców.

     Po ponad trzech latach mieszkania w Grecji, mój początkowy szok, następnie sprzeciw, że „jak tak można!?”,  „a to lenie!”, stopniowo zmienił się w  zrozumienie, że co kraj to obyczaj, a popołudniowe przerwy w greckim klimacie są po prostu niezwykle dla człowieka  zdrowe. Obecnie z ręką na sercu przyznaje, że taki rozkład dnia bardzo mi się podoba. Teraz nie mogę sobie już wyobrazić, że zakupy robię w niedzielę. Że na pocztę idę wieczorem. I jakoś tak spodobało mi się, że na przyjemność jaką jest chodzenie po sklepach, jak to z przyjemnościami być powinno – nie mogę sobie  pozwolić każdego dnia, o każdej porze. Rytm mojego dnia stopniowo zestroił się więc z rytmem społeczności, w której żyję.

Przykładowe godziny otwarcia sklepów

Przykładowe godziny otwarcia sklepów

 


1 Grecja. Gorzkie pomarańcze, Dionisos  Sturis, Terra Incognita, Wydawnictwo WAB, Wa-Wa, 2013, ss. 70 -71

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Dlaczego Grecy nie spędzają swojego czasu wolnego w galeriach handlowych?… poniedziałek, 20 kwietnia 2015

      Kiedy tej zimy byłam w Polsce, pewnej soboty umówiłam się  z przyjaciółką na kawę. Punkt południe. W Poznaniu tuż przy ratuszu. Czekając chwilę patrzyłam na koziołki, które jak zawsze o tej porze wyszły, by sympatycznie powitać wszystkich, którzy w tym momencie byli na rynku. Problem w tym… że prócz mnie i kilku dzieciaków, nie było tam nikogo. Rynek był prawie pusty. Kawiarenek i sklepików jakby trochę mniej. Część z tych, które pamiętam z czasów studiów, zamieniła  się w banki.

    Kiedy przyjechałam do mojego rodzinnego Lublina, na Krakowskim Przedmieściu w sobotę w okolicach południa, ludzi było jeszcze mniej. Tu również banków wyraźnie przybyło.  I jakby naturalną rzeczą było, że z kimkolwiek umawiałam się na spotkanie,  prawie za każdym razem lądowaliśmy w… galerii handlowej!

   Kiedy zjawiam się w Polsce, zawsze mam wrażenie, że galerie handlowe przybywają jak grzyby po deszczu. Co roku słyszę, że ta będzie największa, ta najnowocześniejsza, a tamta będzie miała najfajniejszy wystrój.

    Tymczasem rynki  zupełnie pustoszeją. A urocze kawiarenki na miejskich starówkach, z roku na rok zastępowane są bankami. Narzekając jednocześnie  na kryzys, zapominamy że przecież  wejściówki do wielu polskich muzeów w weekendy są darmowe. Że przejście się do parku nic nie kosztuje. I  że włócząc się po swoim mieście, można odkryć coś naprawdę ciekawego.

   Próbowałam policzyć ile galerii handlowych  znajduje się w Atenach. Do głowy przychodziła mi w zasadzie tylko… jedna. The Mall, który czasem odwiedzamy będąc w Atenach. Podpytałam kilka osób. Ktoś powiedział mi o drugiej i trzeciej. Ale informacje o nich wciąż były raczej enigmatyczne. Sprawdziłam w internecie i policzyłam, że jest ich mniej więcej osiem. To chyba niezbyt wiele jak na stolicę, w której mieszka aż jedna trzecia Greków.

   Przy naszej ostatniej wizycie tak jakoś wyszło, że dla nas strategicznie było najlepiej spotkać się w centrum handlowym, tuż przy stacji metra:

   -Gdzie? Na kawę do centrum handlowego? –  na taką propozycję po drugiej stronie słuchawki odpowiedział trochę skonsternowany głos naszego przyjaciela.

   -No dobrze… Skoro mówicie, że tak będzie dla was najwygodniej…

   Wcześniej, w okolicach południa przeszliśmy się przez główną handlową ulicę Aten. Ermu zalana była tłumem ludzi. Centrum Aten, Salonik, Patry, czy też innych większych greckich miast być może grozi kryzys, ale z pewnością nie wyludnienie. Oczywiście, że i to się zdarza, ale  wciąż dominująca część Greków nie spędza swojego czasu wolnego w galeriach handlowych. Nawet jeśli chodzi o typowe sobotnie zakupy, wciąż wybierają centrum, ale samego miasta. Dlaczego  właściwie tak jest?

 

       Po pierwsze, chodzi o pogodę. Ta w Grecji pozwala cieszyć się spacerami na świeżym powietrzu, przez 12 miesięcy w roku. W Polsce to jednak czasem mało przyjemne chodzić po mieście, kiedy jest zimno, pada, wieje, albo śnieży. Zaś w Grecji, jest zupełnie odwrotnie. I jeśli na zewnątrz świeci cudowne słońce, ostatnią rzeczą na jaką człowiek ma ochotę, jest zamykanie się w pomieszczeniu, w którym głównym źródłem światła jest żarówka.

   Drugim czynnikiem, jest to że Grecy mają uczulenie na wszystko co nie jest greckie. Bo przecież oczywiste jest to, że wszystko co greckie jest niezastąpione i najlepsze! Żadnemu Grekowi przy zdrowych zmysłach nie przyjdzie więc do głowy, by zamienić wizytę w tawernie lub nawet na szybkich suvlaki, na PizzeHut czy też McDonalda. Co prawda odzieżowe sklepy sieciowe zdominowały nawet i Grecję, ale wyjście na kawę do centrum handlowego, to dla przeciętnego Greka coś zupełnie niezrozumiałego.  

   Jest również  kolejna przyczyna. Bóg przecież powiedział, że siódmego dnia się odpoczywa. I przestrzegając tej zasady, w niedziele nic nie jest czynne, wliczając w to nawet niektóre stacje benzynowe. Niedzielna wizyta w centrum handlowym jest więc po prostu niemożliwa.  Kryzys może sięgać zenitu, wszystko może być na „wczoraj”, a świat może sobie pędzić tak  szybko jak chce, ale w niedzielę… W niedzielę każdy zasiada do wielkiego stołu i z wielką rodziną, wspólnie je domowy obiad, godzinami dyskutując dosłownie o wszystkim.

***

   Mimo zdziwienia naszych greckich przyjaciół, jednak spotkaliśmy się w owej galerii handlowej. Umówiliśmy się na najwyższym piętrze, tuż obok kina. Poczekaliśmy chwilkę, poczym zjawiła się nasza zaprzyjaźniona trójka.

   -To gdzie usiądziemy? – spytał Nicos.

   Nie ukrywam, że mimo zamiłowania do typowej greckiej kawy, wciąż uwielbiam również Starbucksa. Ucieszona, że stoimy właściwie obok, wskazałam zdecydowanie ręką.

   -Hmmm… A może uda się znaleźć coś innego…  Tam nie ma przecież nawet freddo!- odpowiedziała Paraskevi, poczym przeszliśmy do kawiarenki kilka kroków dalej.

   Pamiętam jak w ubiegłym  roku ucieszyłam się z informacji, że  Starbucks jest również na Korfu. W którymś  miejscu jest nawet jeszcze znak, który do niego prowadzi. Właściwie nic więcej prócz tego znaku już nie zostało. Sam Starbucks na Korfu jakiś czas temu… zbankrutował…

 

 

Grecka Wielkanoc jest przepiękna, ale… Dlaczego dla typowego Polaka, smaczna raczej nie będzie?… czwartek, 16 kwietnia 2015

Magiritsa

Magiritsa

     -Jani! Jak myślisz, jaki przepis moglibyśmy przygotować na Wielkanoc w przyszłym roku?

      -W tym roku mieliśmy tsureki. Ale nie wiem dlaczego wciąż tak wzbraniasz się przed baranem na rożnie?

      -O nie! Tylko nie baran… Błagam! Zresztą, co to byłby za przepis? Weź barana, przebij biedaka wielkim, metalowym drągiem   i obracaj godzinami nad ogniem…

      -Wbrew pozorom to wcale nie jest takie proste! Zacznijmy od tego, że  trzeba dobrze wiedzieć, jak go nabić. Jak przebić się przez odbyt, jak ominąć organy, a później odpowiednio przebić czaszkę.  A to jeszcze nie wszystko! Trzeba jeszcze…

     -O Boże! Skończ błagam, bo mi niedobrze… Wymyśl coś innego!

     -Na Wielkanoc w Grecji bardzo popularna jest jeszcze magiritsa.

     -To zdaje się taka zupa mięsna? Coś już słyszałam… Co dokładnie potrzeba?

     -Barana! Albo owcę. Tak, to jest zupa mięsna. Je się ją najczęściej w nocy z soboty na niedzielę, kiedy kończy się Wielki Post. Każdy wtedy nie może się już doczekać mięsa. Najpierw  przygotowujesz: wątrobę, płuca, serce, nerki, trzustkę, nadnercza oraz takie gruczoły z szyi. Jest z tym trochę roboty. No i jelita! Właśnie… Jelita trzeba przewrócić na drugą stronę i bardzo dokładnie je wyczyścić. Później, jak to wszystko masz już wymyte  to…

     -Dobrze! Starczy… Myślę, że ten przepis… Hmmm… Jakby to powiedzieć… Wiesz co? A może by tak w przyszłym roku pojechać na Wielkanoc na Korfu… Zobaczyć jak na Liston wyrzucają z okien wazy w Wielką Sobotę… Przecież tam Wielkanoc jest jedną z najpiękniejszych z całej Grecji!

    -No, ale… Jak niby na Korfu mam ci ugotować magiritsę?!?! 

Skiladika. Czyli jak brzmi grecki odpowiednik disco polo?… czwartek, 2 kwietnia 2015

      O disco polo jest ostatnio bardzo głośno. Co chwile słyszę o jakimś nowym hicie. Film Macieja Bochniaka zdaje się, że nie wyszedł jeszcze z polskich kin. A przy tym całkiem niedawno zauważyłam, że w mojej kablówce jest nawet discopolowy kanał!

       Pewnego przedpołudnia puściłam go dość głośno, żeby zbadać reakcję Janiego. Co jakiś czas napada mnie myśl, żeby zrobić na Janim taki mały eksperyment. I włączam   najdziwaczniejszy polski program, jaki udaje mi się znaleźć. Udaje że go oglądam, a ukradkiem badam reakcje… Tak niestety spowodowałam, że Jani wciągnął się w „Ukrytą prawdę” – program, w którym  dość nieudolnie odtwarzane są różne niesamowite, pseudo życiowe historie. Leci chwilę  po Dzień Dobry TVN. Ostatnio nie dałam już rady i wyszłam. Jednak Jani siedział i oglądał  jak zahipnotyzowany dalej! Najgorsze  w tym jest to,  że później opowiada mi wszystkie te durne historie, dywagując przy tym nad nierozważnością bohaterów danego odcinka…

     W każdym razie… Kiedy włączyłam nasz kanał disco polo, to  po reakcji od razu wiedziałam, że coś jest na rzeczy. Piosenki leciały jedna po drugiej. Jani – znów zahipnotyzowany. Dopiero po jakiś dziesięciu minutach, kiedy już miałam wychodzić, oderwał wzrok i spytał nieco otumaniony: „Ooo! A co to?!”.

     Disco polo odżyło! Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Chyba, że… Czy ten rodzaj muzyki tak naprawdę kiedykolwiek stracił na popularności? Wyznaje zasadę, że o gustach się nie dyskutuje. A ponadto tak długo nasz naród walczył o wolność, że zamiłowanie do jakiegokolwiek rodzaju muzyki, nie może być przecież zabronione. Kiedy słuchaliśmy tych piosenek w tv, zaczęłam się zastanawiać, czy  Grecy mają taki swój discopolowy odpowiednik?

     Jak się okazuje – tak! Niżej znajduje się przykładowy mix piosenek nazywanych w Grecji – skiladika. Wiem, wiem… Jeśli go posłuchacie pomyślicie, że przecież nie ma tu nic wspólnego. Nasze rodzime disco polo, a skiladika,  brzmią zupełnie inaczej. Rzeczywiście, w brzmieniu nie odnajdzie się żadnego podobieństwa. Bo kryje się ono gdzieindziej…

     Disco polo określa się jako muzykę „podwórkową”, czyli muzykę dla mas, dla ludu, taką którą gra się w remizach strażackich, na wiejskich potańcówkach, czy też weselach. I dokładnie wszystkie te określenia pasować będą do odmiany muzyki nazywanej w Grecji – skiladika. Skilos, to po grecku pies. Skiladika, to więc  muzyka „psia”, uznawana za tę najgorszego gatunku, przeznaczoną dla milionowych mas.

    Choć przyznacie – coś w sobie jednak ma. A ja przyznam się, że niektóre kawałki naprawdę bardzo lubię.  Klarnet, który tak często w tych piosenkach słychać, brzmi naprawdę świetnie. A śpiewający bardzo często obdarzeni są wspaniałymi głosami. Śpiewają tak, że człowiek nie jest w stanie długo sztywno  wysiedzieć i trudno się powstrzymać, żeby nie potańczyć.

    Wsłuchując się w te piosenki, można szybko odkryć  bardzo ważną rzecz. Nie bez przyczyny tak wiele utworów skiladika, przywodzą na myśl rytmy tureckie. Wiele z nich, to piosenki prosto z Turcji, w których na greckie zamieniono tylko i wyłącznie słowa. Jest to kolejny dowód na to, że związek Turcji i Grecji, to idealny przedstawiciel związku w typie „miłość i nienawiść”. I jednocześnie przykład na to, że o żywej kulturze danego kraju można dowiedzieć się naprawdę wiele, puszczając zwykłe, lokalne  radio.

A jak wam podobają  się piosenki skiladika? Jestem bardzo ciekawa! Piszcie koniecznie w komentarzach!

Czy na wiosnę macie w planach… wyszorować wszystkie dywany, jakie znajdują się w domu?… piątek, 6 marca 2015

    Jakoś zupełnie zapomniałam o tym greckim zwyczaju, choć wiedziałam dobrze, że przecież istnieje. To ciekawe, że jeśli chodzi o zapisane w kodeksach prawo dotyczące wszystkiego co związane jest z państwem,  Grecy, no powiedzmy sobie szczerze, większość paragrafów mają w głębokim poważaniu. Kiedy jednak chodzi o te nigdzie nie zapisane zwyczaje i zasady życia codziennego, wszyscy przestrzegają je wzorowo, jakby za ich łamanie groziły poważne kary i wysokie mandaty. Dla przykładu, oto jedna z takich funkcjonujący w Elladzie zasad:

§ 872 KODEKSU  PORZĄDKOWEGO:

W okresie jesienno – zimowym, wszystkie domowe podłogi  powinny być przykryte ciepłymi, milutkimi dywanami. Wraz z pojawieniem się wiosny, wszystkie wyżej opisane dywany natychmiastowo muszą zostać usunięte, a przed schowaniem należy im się solidne szorowanie.  Ze względów higienicznych (patrz: roztocza [§ 376 KP]  oraz  bakterie [§ 267 KP]) przykrywanie podłóg dywanami w okresie wiosenno – letnim  w mieszkaniach jest surowo zabronione.

 

     O istnieniu tego prawa wiedziałam dobrze. Jednak logika i względy estetyczne w naszym przypadku przeważyły. W całym mieszkaniu podłogi mamy zwyczajnie brzydkie, a dywany nie mają długiego włosia. Uzgodniliśmy wiec z Janim, że również na wiosnę i lato będą wygodnie leżeć na naszych podłogach. I tak już zostało.

      Kilka dni temu, na dywanie w salonie, coś się rozlało. Przy jednym rogu, pojawiła się szpetna plama.

     -Hmmm… Wiesz co… – zaczęłam do Janiego – Możemy zrobić tak, że odwrócimy ten dywan, tak by plama była pod kanapą. O! I nic nie będzie widać!

     -No w sumie… Możemy. Ale mnie się wydaje, że to się da wyczyścić. O jak znalazł! Teraz akurat  idzie wiosna. Co prawda rok temu chyba zapomnieliśmy, ale w tym roku trzeba przecież wyczyścić dywany.

    -Masz racje… Rzeczywiście by się przydało… Ale zaraz, zaraz… Jak to zrobić? Jest tu w okolicy jakiś trzepak?

    -Trzepak? A co to?

    -Takie metalowe „coś” na zewnątrz. Stoi zazwyczaj przy śmietnikach. Można sobie na tym przewiesić dywan i go przetrzepać. Możemy tak zrobić z naszymi. Przetrzepiemy  je na świeżym powietrzu, żeby na wiosnę je odświeżyć.

    -Jak to przetrzepiemy? Przecież je trzeba wyszorować!

    Tu małe pytanie z mojej strony: czy szorowaliście kiedyś swoje (wszystkie) dywany?

     -He? A jak niby to zrobić?

   -Bierzesz dywany, jeden po drugim i układasz na zewnątrz, najlepiej na asfalcie. Najpierw polewasz je wodą prosto ze szlaucha,  a później szorujesz taką wielką szczotą ryżową z proszkiem, albo specjalnym mydłem. Później znów strumień wody,  by pozbyć się piany. A na koniec czekasz aż dobrze wysuszą się na słońcu na balkonie.

      Jako że wypowiedź Janiego była sformułowana w liczbie pojedynczej, drugiej osobie, postanowiłam pewien szczegół uściślić:

     -Czyli… że niby to ja – niepełne pięćdziesiąt kilo, jak dotąd jeszcze  żywej wagi, mam wyjąć wszystkie te dywany spod mebli, a następnie wynieść je na podwórko. Super! Tylko śmiem zauważyć, że najmniejszy dywan jest większy ode mnie. No, ale później jest już prosto. Godzinka, dwie zabawy z wielką ryżową szczotą do pary ze szlauchem  i jest po sprawie. Ach! Jeszcze teleportacja mokrych dywanów na nasz balkon… Nie, akurat to dla mnie to nic wielkiego! Zabiorę się do tego już pierwszego dnia wiosny, zanim nawet zjem śniadanie, żeby oby  szybciej mieć to z głowy. Tylko, czy zauważyłeś może, że ja również od pewnego czasu przestałam opowiadać się za równouprawnieniem?

     Jani się zamyślił, a ja w międzyczasie połączyłam w głowie jego opis z tym charakterystycznym widokiem, kiedy wraz z nadejściem wiosny na każdym balkonie suszą się wyczyszczone już dywany.

     -No dobra, nie marudź! Zrobię to, jak za kilka dni będzie  jeszcze trochę cieplej. Jak mieszkałem jeszcze u rodziców, to moja mama też mnie do tego wykorzystywała…

      Podsumowując.  Żeby na dobre odgonić zimę, trzeba się jednak trochę napracować. Wiosna lubi przecież spacerować po zielonej trawie, wymytych podłogach i czystych dywanach.

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Jak na własnej skórze przekonałam się czym jest „kafenijo”… poniedziałek, 23 lutego 2015

    Miało to miejsce już jakiś czas temu, krótko po tym jak wprowadziliśmy się do naszej wioski. Jani chodził do pracy, a ja w tym czasie zabierałam komputer plus notatnik i szłam pisać do pobliskiej kawiarenki, ze ślicznym widokiem na morze. Dokładnie ta sama kawiarenka do dziś jest moim ulubionym miejscem pracy i chodzę tam kiedy tylko mogę. Wracając jednak do przeszłości… Pewnego dnia pomyślałam, że być może znajdę jeszcze fajniejsze miejsce. Dlaczego by nie sprawdzić czegoś innego? Znacie jednak to powiedzenie: lepsze jest wrogiem dobrego. No właśnie…

     Udałam się więc do miejsca, w którym nigdy wcześniej nie byłam, kilka budynków dalej. Było coś około południa. Lokal świecił jeszcze pustkami. Weszłam do środka. Sympatycznie  zadzwonił dzwoneczek. Wystrój kawiarenki był zupełnie neutralny. W tle grała stapiająca się z  innymi dźwiękami muzyka. Siadłam przy stoliku tuż przy oknie i rozłożyłam moje rzeczy. W przeciągu kilku sekund moje mobilne biuro było już gotowe.

     Podeszła  kelnerka. Kiedy zamawiałam kawę myślałam, że na pewno tylko mi się tak wydaje, że dziwnie na mnie spogląda. Ale to uczucie spotęgowało maksymalnie, kiedy podeszła raz jeszcze, by położyć filiżankę na stoliku. Kelnerka minę miała taką, jakby ptak narobił mi na głowę, tylko ona nie wiedziała jak mi o tym powiedzieć… Przejrzałam się w odbijającym moją twarz monitorze komputera, ale wszystko było jak najbardziej w porządku! Za to moja filiżanka z kawą… Niby nic takiego, ale takiej dawno już nie widziałam. Prosta, wręcz siermiężna, stara, wysłużona. Zupełnie nie jak w typowej, współczesnej kawiarence.

      Słabej tancerce, przeszkodzi nawet… brzydka filiżanka! Pomyślałam, więc czym prędzej zmieniłam temat w głowie i zabrałam się do pracy. Przez godzinkę szło bardzo dobrze, do momentu, kiedy nie zjawił się kolejny klient. Wszedł. Spojrzał na mnie. A później pytająco na kelnerkę. Ta na jego wzrok odpowiedziała wzruszeniem ramion. Dziadek nie rozmawiał, tylko pokrzykiwał coś w jeszcze niezrozumiałym dla mnie dialekcie. Kolejny klient i jeszcze następny. Scenariusz dokładnie taki sam jak powyżej. Po jakimś kwadransie zrobiło się tłocznio. Przestrzeń lokalu zapełniła się samymi mężczyznami  w wieku sześćdziesiąt pięć  bardzo daleko na plusie, dymem  z papierosów, od którego nagle zrobiło się szaro i tym dziwacznym dialektem. Wyglądało jednak na to, że owego dnia to właśnie ja byłam główną atrakcją lokalu.

       Zadzwonił Jani, który wracając z pracy miał mnie odebrać.

    -Hahahaaa! Ha! Ha! – wybuchł śmiechem słysząc odpowiedź na pytanie, gdzie jestem.

     -Gdzieś ty zawędrowała?!

     -Nie wiem… Ale błagam, zabierz mnie stąd jak najszybciej…

     Na całe szczęście, Jani przyjechał już po kwadransie. Jeszcze na niego czekając, rozejrzałam się dokładnie po otaczającej mnie przestrzeni. Miejsce prezentowało się dość nietypowo. Ani jednej ozdoby ocieplającej przestrzeń. Ani jednego kwiatka. Ani najmniejszego obrazka na ścianie.

     Kiedy Janiemu przeszedł już atak śmiechu, wydusił:

    -Strach cię wypuszczać z domu! W około tyle różnych miejsc. Co przyszło ci do głowy, żeby wybrać akurat kafenijo???

     –Kafenijo??? Ale co to znaczy…

***

      Kafenijo, w którym znalazłam się zupełnie przypadkiem i tak wyglądało wyjątkowo nowocześnie. Dlatego, kiedy jeszcze nie zjawili się jego stali klienci, rzeczywiście łatwo to akurat miejsce pomylić z typową kawiarenką. W gruncie rzeczy, było to jednak jak najbardziej typowe kafenijo.

      Pomimo, że w żadnym z nich nie ma oficjalnego zakazu wstępu dla kobiet, to absolutnie nigdy, żadna kobieta (z jedynym wyjątkiem w postaci kelnerki), progu kafenijo nie przekroczy. Jest to miejsce zarezerwowane dla starszego pokolenia mężczyzn, którzy przychodzą tam wypić kawę, szklaneczkę retziny [KLIK!] czy też ouzo [KLIK!]  i pogadać o polityce, pracy, pieniądzach. W samotności poczytać gazetę, zanurzyć się w myślach, czy też pograć z kimś  w tavli. Ujmując krótko, od dawien dawna, greccy mężczyźni przychodzą tam by wyjść z domu i poprzebywać w typowo męskim towarzystwie.

     Wystrój kafenijo jest skrajnie prosty, żeby nawet w dekoracji nie przemknęło nic pochodzącego ze świata kobiet. Wnętrze zazwyczaj ogranicza się do kilku jak najprostszych krzeseł i stolików, baru z trunkami i wielkiego ekranu telewizora nastawionego  na kanał sportowy. We wszystkich możliwych miejscach powtykane są popielniczki. Głównym źródłem światła jest zazwyczaj długa, biała żarówka halogenowa. Dokładnie ci sami klienci do swojego ulubionego kafenijo przychodzą od lat. No, chyba że od czasu do czasu, ktoś się pomyli…

Tak wygląda typowe kafenijo. Żeby zrobić te zdjęcia musiałam wyczekać momentu, kiedy nie będzie klientów. Zdjęcia wnętrza niestety nie jestem w stanie wykonać. Każda próba byłaby jak targnięcie na własne życie…

Tak wygląda typowe kafenijo. Żeby zrobić te zdjęcia musiałam wyczekać momentu, kiedy nie będzie klientów. Zdjęcia wnętrza niestety nie jestem w stanie wykonać. Każda próba byłaby jak targnięcie na własne życie…

 

 

Mój wywiad dla Onetu… sobota, 7 lutego 2015

    Kilka dni temu ukazał się na Onecie wywiad, który udzieliłam Marii Organ. Rozmawiamy w nim właściwie o wszystkich najważniejszych aspektach  życia w Grecji.  Link do wywiadu znajduje się niżej.  Mam nadzieję, że będzie się wam dobrze czytało! Z wielką przyjemnością zapraszam do lektury…

http://www.blogroku.pl/2014/artykuly/jak-piekna-blondynka-radzi-sobie-w-swiecie-grekow-,5666551,1,artykul.html

 

 

Jak nauczyłam się, że miło jest być miłym człowiekiem… sobota, 24 stycznia 2015

 

        Pieczywo kupujemy przeważnie w tej samej piekarni. Mają tam kilka rodzajów bardzo dobrej jakości chleba. Proste ciastka o smaku cynamonu, pomarańczy lub wanilii. Przy wejściu stoi niewielki ekspres, dzięki któremu czekając w kolejce można również zamówić kawę na wynos. Uwielbiam takie miejsca, w których jest tylko kilka towarów, ale zawsze są one bardzo dobrej jakości. Nigdy jednak nie przywiązywałam większej uwagi to tej banalnej czynności, jaką jest kupowanie chleba.

     Zazwyczaj wybierałam się tam sama, między wizytą na poczcie, w sklepie i warzywniaku. Pewnego dnia do naszej piekarni poszliśmy razem  z Janim. Cel był prosty. Mieliśmy kupić pół kilograma chleba. Tak na ważnym marginesie – chleb w Grecji kupuje się nie na bochenki, a na kilogramy!

    Weszliśmy do środka. Prócz nas i znajomej mi sprzedawczyni, nie było tam nikogo.

    -Pół kilograma chleba proszę! O! Tego! – powiedziałam i wskazałam dłonią na bochenek, o który mi chodzi. Zapłaciliśmy. Wyszliśmy.

      Jani był zszokowany.

     -Co ci się stało? – spytałam widząc jego wyraźnie zmieszaną minę.

     -No… Jakby ci to powiedzieć… Wiem, że co prawda mieszkamy teraz prawie że na wsi, ale nie musisz zachowywać się jak stary chłop, który właśnie wraca z pola.

   -Co???

    Bardzo cenię tę cechę Janiego,  że absolutnie wszystko mówi prosto z mostu, bo w gruncie rzeczy na dłuższą metę pozwala to uniknąć wielu konfliktów. Tym razem zupełnie  jednak nie wiedziałam o co mu chodzi.

    -Jaki ze mnie chłop? Co ja takiego powiedziałam? Nie wiem o co ci chodzi…

    -A nie widziałaś miny tej sprzedawczyni?…

    -No właśnie! Ona tak ma! Wyobraź sobie, że zawsze jak tylko wchodzę do sklepu, to ma taki nadęty, obrażony wyraz twarzy!

    -Bo ty pewnie zawsze tak kupujesz od niej ten chleb!

    -Ale jak na Boga mam kupować! Cóż w tym jest niestosownego?

    -A może by tak zacząć od „dzień dobry!”, „jak się pani dziś ma?”, a później  „proszę”, „dziękuję”, „miłego dnia”. Możesz się również  nawet lekko uśmiechnąć. Lub też dajmy na to… nawiązać  kontakt wzrokowy. Brzmiałoby lepiej niż: „pół kilo chleba!”.

    -No może… – przyznam, że powiedziałam tak żeby dał mi w końcu spokój. Trochę czułam, że ma rację, ale do końca jeszcze tego nie rozumiałam. Przecież ja tylko kupuje chleb! Zrzuciłam to na różnicę kulturową i machnęłam ręką. Jeślibym robiąc jakiekolwiek zakupy w Polsce… czterdzieści dekagramów sera, pięć plastrów szynki, dwie piersi z kurczaka… zaczęła rozmowę od „jak się pani miewa?”, uznano by mnie za dziwaczkę… Kilogram sera! Następny…Pięć plastrów szynki! Kolejny… Dwie piersi z kurczaka! Kto ma czas na rozbudowany dialog stojąc w sklepowej kolejce?

     Do tematu już nie wracaliśmy. Jednak uznając rację innej kultury, postanowiłam być rzeczywiście  milsza i rozbudowałam nieco moje słownictwo, które używam w sklepach.

***

       Przenieśmy teraz czas i miejsce akcji. Jestem na Korfu. Jest środek upalnego czerwca. Wracałam właśnie z miasta. Dzień był okropny. Jeden z typu: „nic mi się nie uda, chwila moment, a świat cały zawali się i runie mi prosto na głowę”. Na wyspie byłam już wtedy zupełnie sama. Jani wyjechał jakiś tydzień, dwa wcześniej. Nie znałam jeszcze prawie nikogo, więc zwyczajnie było mi smutno! Wracając do domu, weszłam do kwiaciarni, w której jakiś czas temu kupiłam sobie kwiatka. Taka banalna rzecz, a zawsze poprawia mi humor.  Sytuacja kryzysowa, więc potrzebne są mi pomarańczowe tulipany! Na dodatek sprzedawca w kwiaciarni był naprawdę miły. Weszłam do środka. Kojąco zapachniało kwiatami.

    -Witaj Dorota! Jak się masz? O fajnie, że znów tu jesteś! Jak tam te ostatnie margarytki? Długo stały? Dziś mamy właśnie świeżutkie tulipany… Sprawdź jak pachną!

      Kiedy tak stałam, pomyślałam że za chwilę  się rozbeczę. Typowa baba – zupełnie nie wiedząc  dlaczego? Po jednej wizycie, sprzedawca  pamiętał moje imię. Pamiętał jakie kwiatki kupiłam wcześniej. I był zainteresowany tym jak ja się czuje. Więc… nie byłam już taka anonimowa… Ktoś mnie znał i wiedział jak mam na imię…

     Kupiłam kilka prześlicznych tulipanów, które zostały pięknie obwiązane kokardą. Tyle.

     Kiedy wracałam do domu, zrozumiałam o co tych kilka miesięcy wcześniej chodziło Janiemu.  Z tą naszą piekarnią i moim kupowaniem chleba. Poczułam to na własnej skórze. Dlaczego zwyczajnie – warto być miłą… A w zwykłej sprzedawczyni, sprzedawcy, sekretarce, kasjerce, kasjerze… zawsze przede wszystkim  widzieć drugiego człowieka.

 

 

Świąteczny spis treści… niedziela, 21 grudnia 2014

       Świątecznych postów na Sałatce nazbierało się już całkiem sporo. I to z najróżniejszych dziedzin. Najwyższa więc pora, żeby w jednym miejscu je pozbierać.  Tutaj znajdziesz wszystkie posty, które dotykają tematu Świąt Bożego Narodzenia, z perspektywy greckiej.

Kliknij na obrazek, żeby przeczytać na świąteczny temat, który Cię interesuje.

Miłej lektury!

Moje pierwsze Boże Narodzenie w Grecji.

Jani i jego polskie Święta.

Jak typowy Grek reaguje na polski śnieg?

Boże Narodzenie na emigracji. Jak sobie z tym poradzić?

Jak Grecy przystrajają dom na Święta?

Statek zamiast świątecznej choinki?

Feta i jej świąteczne dekorowanie sałatkowego domu.

Ogórek i pewien nietypowy kolędownik.

Czy w Grecji na Święta pada śnieg?

Jak zrobić faworki w wydaniu greckim?

Jak zrobić świąteczne paksimadi?

Jak zrobić melomakarona?

Jak zrobić kourabiedes?  

 

Dlaczego cała Grecja płakała po… Kiełbasce?… sobota, 15 listopada 2014

     

     Wylegują się  nawet na  najbardziej zatłoczonych ulicach. Czasem śpiąc blokują wejścia do sklepów. Wygrzewają się na słońcu, czy też leniwie przechodzą z jednego miejsca do drugiego. Bezdomne psy na stałe wpisały się w krajobraz każdego większego miasta Grecji. Nieco żartobliwie wydają się oddawać charakter Greków. Przeważnie wyglądają na dość  zadowolonych. Nigdy nie widziałam, by któryś z nich przejawiał agresję.

 

     Od kilku lat najsłynniejszym greckim psem jest Loukanikos (w tłumaczeniu na polski: „kiełbasa”). Zna go każdy Grek, a jego sława przekroczyła  granice samej Ellady. Przez Timesa Loukanikos został uznany za jedną z największych osobowości roku 2011. Systematycznie pojawiał się w wiadomościach. Jest bohaterem kreskówki.  Kochali go wszyscy mieszkańcy Aten. W wieku 10 lat, spokojnie pod opieką nowego właściciela Loukanikos odszedł w październiku tego roku. Płakała po nim cała Grecja. Dlaczego?

LOUKANIKOS

LOUKANIKOS,  źródło:  thenewinquiry.com

     Bezpańskie psy błąkające się po ulicach Aten stały się popularne, kiedy w Elladzie rozpoczęły się serie strajków i protestów. Z niewiadomych, znanym tylko im  powodów, psy również zrywały się do akcji, zawsze stając po stronie protestujących. To zjawisko zostało zauważone przez zagraniczne media, a owe psy dorobiły się swojej nazwy  – tzw. Riot Dogs (od  riot police – czyli oddziałów policji odpowiedzialnych  za tłumienie  buntów, zamieszek, strajków).  Najsłynniejszym z nich był właśnie Loukanikos.

     Niepozorny,  bezpański pies, o beżowej,  krótkiej sierści. Ani  duży, ani  mały. Kłapiące  uszy. I przede wszystkim mądre, przenikliwe, psie spojrzenie. Pojawiał się zawsze tam gdzie toczyły się strajki i zawsze bardzo aktywnie stawał po stronie protestujących. Biegał po ulicach obszczekując  policjantów, jakby dokładnie rozumiał o co w tym wszystkim chodzi.

     Zwierzęta  w magiczny sposób potrafią rozładować  emocje. Wie o tym każdy, kto choć z jednym miał bliższą relację. I zdaje się, że właśnie w tym tkwi fenomen Loukanikosa i innych greckich  „riotów”, które towarzyszyły i wciąż towarzyszą Grekom podczas strajków i protestów.

Graffiti na pamiątkę Loukanikosa wykonane na jednej z ateńskich ulic, źródło: 9gag.com

Graffiti na pamiątkę Loukanikosa wykonane na jednej z ateńskich ulic,  źródło: 9gag.com

        Pod koniec życia Loukanikos znalazł dom i był pod bardzo dobrą opieką. Jego ostatni właściciel wspomina, że do końca swoich dni, mimo tego że miał dokąd wracać, Loukanikos uwielbiał szwendać się ulicami Aten…