Pewna delikatna kwestia…środa, 31 sierpień 2011

        Doprawdy nie wiem za bardzo jak poruszyć temat pewnej delikatnej kwestii, która chodzi mi po głowie już jakiś czas. Myślę więc, że może zacznę trochę z innej strony, a meritum sprawy ujawni się samo…
       Nasza grecka przeprowadzka odbyła się trochę ponad dwa tygodnie temu. Fakt, że na lotnisku prawie płakałam, mając w głowie myśl, iż na wieki opuszczam Ojczyznę,  a na dodatek wisi nade mną tragiczna wróżba wahadełka, wydaje się być już zupełnie inną epoką. Nie myślę, że mam tu żyć tylko dwa lata – naprawdę! A jeśli nawet – być może będą to dwa najpiękniejsze lata życia? Mniejsza z resztą z tym…
     Każdego ranka wstaję i patrzę przez  balkon na bezkres morza. Z dania na dzień moja skóra staje się bardziej brązowa. Ograniczyłam ilość kosmetyków do minimum, bo przy tej pogodzie i tak nie ma to sensu. Na dodatek codzienne pływanie,  sprawiło że już nie pamiętam nawet jak kiedyś bolał mnie kręgosłup. Wiele życiowych, codziennych spraw, wydaje się być prostsza. Już nawet przyzwyczaiłam się do faktu, że nadal nic nie wiadomo, co będziemy robić w najbliższej przyszłości i udało się mi znaleźć jakiś psychiczny spokój w tym wielkim baraku życiowej stabilizacji. 
     Wczoraj rano zadzwonił do Janiego telefon. Był to jego kuzyn czyli Ogórek, który prócz bycia kuzynem jest również najlepszym przyjacielem Janiego,  z którym właściwie się wychował. Ogórek jest  odrobinę starszy niż Jani i  za jakiś czas będzie miał 30 lat, co jak wiadomo w naszej kulturze jest pewną granicą, mobilizującą do zastanowienia się nad sobą, zadania sobie popularnego pytania: co zdążyłem/am przez ten czas osiągnąć? Mimo, iż moja granica 30stki, jest dość odległa – ja zadaje sobie to pytanie już od jakiegoś długiego czasu  i wciąż się oczywiście tym… stresuje. Ogórek za pewne nigdy sobie tego pytania nie zadał i być może nigdy nie pojawi się w jego głowie. Jego postawę życiową można by zamknąć w słowach „nie chcę od mojego życia niczego nadzwyczajnego – i dajcie mi wszyscy święty spokój!”.
     Na jego życiowe nieszczęście wygląda bardzo dobrze, czego niestety nie dało się zepsuć przez bardzo niezdrowy tryb życia. Mimo, iż jest cukrzykiem nigdy nie je niczego co jest zielone! Pali paczkę dziennie, a jedynymi płynami jakie dostarcza organizmowi w ciągu dnia jest kawa  z lodem i cola – dzięki Bogu w wersji „lajt”. Nie wiem – być może w tym  też jest sekret, bo koło Ogórka zawsze krąży jakaś piękność. Przez trzy lata miał dziewczynę, która bez problemu mogłaby się znaleźć na okładce jakiegoś magazynu o modzie. Szczerze jej jednak powiedział, tak samo jak każdej innej, że niestety, ale niczego od siebie nie może jej dać, ale jak już tak bardo chcę to mogą się widywać. Dziewczyna robiła co mogła, jednak przez trzy lata, nie udało się wydobyć z Ogórka chociażby cienia nadziei na jakiekolwiek zaangażowanie, odrobinę czułości.  No cóż, kuzyn powiedział wprost jak sprawę widzi i słowa dotrzymał.
      Ogórek zadzwonił, żeby zaprosić nas na wspólne wylegiwanie się na plaży wraz z jego przyjaciółmi. Spotkaliśmy się około południa. Kiedy tylko położyłam się na ręczniku i zamknęłam oczy, cudownie się relaksując, poczułam że coś łaskocze mnie w nos. Już nie zdziwiło mnie to co zobaczyłam, bo Ogórek zwykle się tak ze mną wita: przystawił mi do nosa swoją wielką, śmierdzącą stopę. Od jakiegoś czasu systematycznie się rewanżuje, ale przy jego paluchach, moje pomalowane na różowe paznokcie  u nóg, to tylko jakaś niegodna uwagi parodia…
       Pogoda była wspaniała, plaża i morze jak z pocztówki, a ja byłam…jedyną osobą, która tego dnia pływała, ponieważ nikomu innemu prozaicznie się nie chciało. Kuzyn w tym czasie został poddany przymusowemu masowaniu pleców, jego nowej dziewczyny, której usilnie mówił, że nie chce masażu, w gole nie lubi jak go ktoś dotyka. Ale dziewczyna z fascynacją patrząc na Ogórka, nie dała sobie przemówić do rozumu.
     Po kilku godzinach udaliśmy się do domu, w którym mieszka Ogórek w raz z całą rodziną. Siedzieliśmy razem przy stole, trochę rozmawialiśmy o niczym, relaksując się po odpoczywaniu na plaży….Kuzyn w tym czasie brał prysznic, a jego dziewczyna sprawdzała coś w komputerze. Po chwili wyszedł z łazienki, ubrany w puchaty, biały szlafrok…..i….. puścił bąka, który zagłuszył wszelkie inne słyszalne odgłosy w pobliżu…
      Naprawdę, nie było możliwości, żeby udać, że się tego nie słyszy. Nastała więc kilkusekundowa martwa cisza, po której część osób w mieszkaniu, jak gdyby nigdy nic wróciła do rozmowy, a część zaczęła się głośno śmiać.
    Doskonale zdawałam sobie sprawę, że tylko ja mam minę, która mówi że trwam obecnie w życiowym szoku, a Jani przejęty moją reakcją po prostu znalazł się między młotem, a kowadłem i zupełnie nie wie co zrobić ze swoją twarzą.
    No cóż, krótki czas potem poszliśmy  do domu, ale ta sprawa wciąż nie dawała mi spokoju. Myślałam, że wiem o tym kraju już sporo i nie ma zbyt wielu rzeczy, które mogą mną zaskoczyć, ale to był jednak spory szok.
     Akurat jak weszliśmy do domu, mama Janiego już czekała z obiadem. Cała rodzina zasiadła do jedzenia, ale moja delikatna kwestia wciąż nie dawała mi spokoju. Postanowiłam więc spytać o to wprost mamę Janiego i Olivki, które w żaden sposób nie były zażenowane moim pytaniem.
-Ogórek puścił przy tobie bąka? – spytała mama Janiego. Kończąc później sama…
-No, cóż on tak po prostu ma.
-Mój chłopak też przy mnie to notorycznie robi. – dodała Olivka wpychając sobie do buzi frytki.
         Zaraz, zaraz….Jeszcze raz przetłumaczyłam to sobie w głowie.. Chłopak Olivki…puszcza przy niej bąki…Spytałam Janiego – czy na pewno – dobrze zrozumiałam….
-No pewnie! Puszcza przy mnie bąki! Nie przeszkadza mi to, ale za to, jak mu się przy mnie odbije….- w tym czasie Olivka prawie, że wstała od stołu, nieustannie żując frytki i  wskazując   palcem na podłogę dokończyła – To mu każę natychmiast wychodzić z pokoju i mówię do niego jak do psa – ty wieśniaku, jak możesz! – po czym Olivka zarzuciła do tyłu swoje piękne, długie czarne włosy i z  powrotem siadła na krzesło sięgając po jeszcze większą porcję frytek.
-Za raz …. za raz….Chwilkę…- dodała po chwili zastanowienia…
-To Jani przy tobie tego nie robi?!!
-No…nie….
-Jani, no naprawdę…-powiedziała mama, patrząc na niego z nieukrywaną dumą.
-Jak ja cię wychowałam….
-No…no….- dodała Olivka – Gentleman!
       I tak właśnie po tej rozmowie doszło do mnie, że mam przy sobie prawdziwy skarb. A przynajmniej na pewno w skali Grecji.
       Jednak  całkiem na poważnie, to znów nadziwić się nie mogę, jaki wpływ ma na nas i nasze życie kultura, w jakiej przychodzi nam żyć, która tak  determinuje nasze postrzeganie świata. Dopiero teraz to do mnie dochodzi…
PS.
Zapowiadany przez babcię Oliwę obiad naprawdę się odbył. Siedziałam cały czas obok niej. Dzięki Bogu, Jani nie  musiał już zadawać za mnie pytań, bo nauczyłam się zadawać je sama. Spytałam się między innymi, o to czy jest szczęśliwa. Powiedziała, że tak, zwłaszcza kiedy wszyscy tak razem siedzimy i się głośno śmiejemy. Jest to z pewnością jedna z najbardziej fascynujących osób, jakie było mi do tego czasu dane poznać. Oby żyła 1000 lat!

 
     

Oliwa z oliwek ma już 97 lat!…sobota, 27 sierpień 2011

Oliwa z oliwek to składnik greckiej sałatki, jaki doskonale  odzwierciedla babcię  Janiego, która dziś obchodzi swoje 97 urodziny! Tak na marginesie młodsza siostra Janiego, czyli Olivka, swoje prawdziwe imię otrzymała właśnie po babci, czyli Oliwy z oliwek. Żeby je odróżnić, przy młodszej używa się tylko zdrobnienia. Rzeczywiste imiona moich postaci znakomicie więc przekładają się imiona wzięte ze składników sałatki!
     Jak wiadomo w greckiej kuchni, oliwa z oliwek to podstawa każdego dania. Tak samo prawdziwą podstawą rodziny jest właśnie ta babcia. 97 lat! Za każdym razem kiedy jedziemy do niej w odwiedziny, mam pełną świadomość, że mam sposobność widzieć kogoś niesamowitego, bo nigdy w życiu nie miałam do czynienia z tak wiekową osobą. Dziś z wiadomych przyczyn to uczucie niesamowitości znacznie wzrosło.
     Można by przypuszczać, że babcia, czyli Oliwa, w tym wieku jedyne co może robić  to leżeć w łóżku, w jakimś ośrodku dla starszych ludzi lub też w najlepszych okolicznościach, jest pod stałą opieką pielęgniarki. Nic podobnego! Oliwa ma się wyśmienicie! Co prawda mieszka sama, bo jej mąż umarł już dobre kilkanaście lat temu, ale na pewno ostatnie co jest jej potrzebne to opieka medyczna. Mieszka w małym domku, jakieś pół godziny od miasta i systematycznie jest odwiedzana przez wszystkich członków rodziny. Chodzi żwawo o własnych siłach, zawsze żywo gestykuluje kiedy mówi, no właśnie….właściwie nie mówi tylko krzyczy, a jak już zacznie to nigdy nie ma temu końca. Zdaje sobie sprawę, że być może trudno w to uwierzyć, ale ponownie daje sobie odciąć rękę – ani trochę nie koloryzuje!
      Najciekawsze jest jednak to, że Oliwa jest zawsze, naprawdę zawsze uśmiechnięta! 97 lat uśmiechu wyrzeźbiło jej twarz w tak przepiękny sposób, że czasem znów zastygam podczas patrzenia się na jej niebieskie, zamglone, ale zawsze jednak radosne oczy – z nieukrywaną zazdrością.
       Kiedyś poprosiłam Janiego, żeby spytał się Oliwy, jaki jest sekret tego, że jest na świecie już tyle lat i ma się tak dobrze…:
-Jaki sekret?! – odkrzyknęła szybko.
-Co babciu robisz, że żyjesz tak dużo: co jesz? O której wstajesz? Jak wygląda twój dzień?
-No jak to co jem synku – to co wszyscy!
-To znaczy pizze? Frytki? – dopytał Jani.
-Nie ty  idioto: chleb, groch, fasole i jak zostanie trochę mięsa, to raz w tygodniu podjem. Poza tym wszystkie problemy powierzam Bogu, więc nie mam żadnych problemów! Haha! Tylko w niedzielę wstaje bardzo rano, żeby pójść do kościoła. Idziemy we trzy, a właściwie bierzemy taksówkę. Taksówka kosztuje dwa i pół euro. Każda płaci po euro, tylko jak płacę pół euro bo przecież to ja dzwonie po taksówkę – tak jest sprawiedliwie…- I tak dalej toczyło się odpowiadanie, które po chwili zeszło na zupełnie inne opowieści, między innymi o tym jak to dranie z rządu przez kryzys odebrali jej dwa euro z emerytury i jak to ojciec Janiego raz pojechał do szpitala i wycinali mu wyrostek robaczkowy. Opowieści pełnej niesamowitego gestykulowania nie dało się przerwać i po tym incydencie Jani stanowczo zabronił mi zadawać jakichkolwiek pytań babci.
        Wracając jednak do meritum…nasza wizyta urodzinowa miała być wielką niespodzianką. Pojechaliśmy wraz z mamą Janiego, Janim, Olivką oraz znaną już z uczenia się angielskiego ciotką (ciotka zaczęła mówić swoim angielskim również do Olivki…). Po drodze kupiliśmy torcik wraz ze świeczkami, trochę zwykłego jedzenia dla babci i popkorn, ponieważ jest jego wielkim smakoszem.
     Nim doszliśmy do bramy, babcia stała już przy drzwiach i przywitała nas z wielką radością. Wszyscy zaśpiewali….no właśnie…dzięki Bogu w wersji greckiej nie śpiewa się sto lat, tylko po prostu wielu lat. Ale ja wciąż musiałam gryźć się w język, żeby tylko nie powiedzieć 100 lat! Oliwa przyjmowała życzenia, cała była obściskiwana  i wycałowywana. Za każdym razem mówiła, że „nie trzeba, nie trzeba”, ale na jej ślicznie pomarszczonej twarzy, widać było najprawdziwsze, szczerozłote szczęście. Jak jeszcze teraz o tym myślę, to naprawdę łezka mi się w oku kręci – to było tak piękne i autentyczne.
    Po chwili spontanicznie stwierdziliśmy, że przy takiej okazji koniecznie trzeba zrobić kilka zdjęć. Jani wyjął aparat i jak tylko Oliwa zobaczyła co się święci, żwawo zeskoczyła z łóżka, na którym siedziała i podreptała do innego pokoju. Wyglądało to na ucieczkę, ale tak nie było. Jak się okazało babcia rezolutnie przeczesała swoje białe włosy i poszła przebrać się w inną sukienkę – która była dokładnie taka sama jak poprzednia – czyli czarna, prosta podomka. Zadowolona wróciła na swoje miejsce z jeszcze szerszym niż poprzednio uśmiechem.
      Olivka za to w tym czasie okręciła sobie głowę wstążką z pudełka po torcie, a ja zawiązałam jej spektakularną kokardę. Dosiadła się szybko do swojej babci i kazała się objąć jak tylko może.
-Przecież wiesz, że moja lewa ręka jest niesprawna. – poskarżyła się babcia.
-Wcale ci nie wieżę, kłamiesz jak zawsze.
-Przecież mam już prawie 100 lat! Naprawdę już niedomagam..
-I co z tego? – odpowiedziała Olivka z nieukrywanym wyrzutem.
     I jakimś cudem, nie cudem babcia wyciągnęła lewą ponoć niesprawną już rękę i objęła swoją wnuczkę tak mocno jak tylko potrafiła.
    Wyszliśmy po jakiś trzech godzinach. Wszyscy naprawdę skonani, bo babcia naprawdę gada jak najęta. Oliwa za to promieniała szczęściem, tak że trzeba było aż mrużyć oczy. Wychodząc zobaczyłam, że obok łóżka,  na którym zawsze siedzi w tej samej pozycji (czyli z jedną nogą wyprostowaną, a drugą ugiętą), ubrana zawsze dokładnie w tą samą czarną sukienkę przeznaczoną dla wdów, wiszą zdjęcia Oliwy  z wszystkimi członkami rodziny z przestrzeni kilku lat. Najśmieszniejsze jest to, że na każdym ze zdjęć siedzi na tym samym łóżku, dokładnie w tej samej pozycji i tym samym ubraniu, nie wspominając już o tym samym szczerym uśmiechu.
     W to co ma wydarzyć się jutro, sama jeszcze nie mogę uwierzyć – z okazji tak miłego święta Oliwa postanowiła zaprosić wszystkich członków rodziny i najbliższych przyjaciół  do jednej z najlepszych tawern w mieście…Trzy razy pytałam się Janiego czy dobrze zrozumiałam?….Jak się okazuje zrozumiałam doskonale, ale w to już pewnie nikt nie uwierzy…

Prosta przyjemność jedzenia rękami….środa, 24 sierpień, 2011

      Już od dobrych kilku dni słyszałam, że wkrótce mamy się wybrać do tawerny. Mama Janiego, która jest uznawana za bezrobotną, miała właśnie odebrać swój zasiłek. Kryzys, nie kryzys, ale proste rozumowanie każdego Greka, każe zaraz po wypłacie zabrać wszystkich swoich najbliższych do tawerny i zafundować, wszystko czego chcą. I to nie jest żart, ani żadne podkoloryzowanie – tak właśnie jest. Naprawdę do tej pory nie mogę się nadziwić, że ten kraj przeżywa kryzys dopiero teraz i jeszcze nie upadł!
     W każdym razie wyjście do tawerny to naprawdę wielka sprawa. Olivka, podobnie jak i ja żyłyśmy tą zapowiedzią już od początku tygodnia. Przyszła  z pracy, w której pracuje z małymi dziećmi jako logopedka, w szarym dresie i obwisłej koszulce z wyblakłym logo firmy. Na jej ubraniu widać było jeszcze ślady śliny i glutków małych klientów, podobno wczoraj jeden ją obsikał… Przepoczwarzyła się w jakieś pół godziny. I nie wiem co robiła w łazience, ale po wyjściu wyglądała naprawdę spektakularnie. Ma czarne włosy jak atrament, skórę w kolorze kości słoniowej, czarne oczy i usta dokładnie jak przysłowiowa malina. Jestem pewna, że gdybym była mężczyzną straciłabym dla niej głowę. Dlatego właśnie nie mogę przeboleć, że na co dzień widzę ją w skarpetkach wciśniętych w japonki i męskich obwisłych gatkach. A może jest w tym jakaś logika…. Może Olivka wie o tym jaki kryje się w niej potencjał. Gromadzi go na co dzień skrzętnie, a jak przyjdzie co do czego – wychodzi z pidżamy i przemienia się w prawdziwego motyla. Na pewno – tak to sobie zaplanowala!
     Po drodze, prócz najbliższej rodziny, zabraliśmy ze sobą ciotkę i dwie koleżanki Olivki. Wszyscy ubrani jak na jakąś rodzinną uroczystość znaleźliśmy się przy stoliku kilka metrów od samego morza. Po upalnym dniu, kiedy nawet nie chce się jeść, kiedy przychodzi już wytchnienie, zwłaszcza o rzut beretem od morza, wszystko smakuje inaczej i naprawdę nie podrobi tego, żadna „grecka restauracja”, choćby nie wiem jak dobra, ale nie w Grecji. Pierwszy wszedł prosty chleb, a następnie przystawki, czyli: elementarna podstawa wszystkiego – sałatka grecka plus tzatzyki i  czerwone wino. A następnie krewetki wielkości chomika, ośmiornica, kalmary, świeżo wyłowione z morza…Naprawdę, choćbym nie wiem jak się starała – tego nie dało się zjeść sztućcami, a jedzenie palcami jest czasem tak przyjemne…
     Nie wiem jak  opisać smak, jaki mają w sobie te wszystkie rzeczy w tym całym otoczeniu,  naprawde nie sposób…Chciałoby się też, żeby w takich okolicznościach brzuch nie miał dna, ale to też niemożliwe…Jedyne na co można sobie pozwolić, to przestać liczyć kalorię i myśleć logicznie, ze po dziesiatej sie nie je… Teraz dopiero uświadomiłam sobie, dlaczego do tawerny zaprasza się, aż tyle osób. To prosty pretekst, żeby zamówić dokładnie wszystko co jest w ofercie i  być naprawdę w stanie spróbować wszystkiego.
    Rachunek przyszedł, nie powiem jaki, choć podpatrzyłam[1], wraz ze kawałkami różnych ciast, żeby osłodzić gorycz przy płaceniu. To naprawdę genialny pomysł, podawania rachunku, bo przy wyjmowaniu portfela i wkładaniu do ust czegoś słodkiego, robi się przynajmniej neutralnie. Bez mrugnięcia okiem uregulowała go „bezrobotna” mama Janiego i turlając się do wyjścia udaliśmy się do domu. Nie mam pojęcia, czy w tym życiu będę mogła coś jeszcze zjeść… Ale jednego jestem pewna – jeśli kiedyś będę miała tutaj „gorszy” dzień, to na pewno tak jak stoję, udam się do tawerny i też nie będę liczyć grosza!
    Dodając na koniec – na moje nieszczęście – ciotka Janiego, która była z nami w tawernie właśnie uczy się angielskiego…sama(!)…Zrobiła mi małą awanturę, że ostatnio jak się widziałyśmy mówiłam tylko po angielsku, a teraz chcę mówić już po grecku – więc ona nie może sie odnaleźć! Całą rozmowę angielskim, którego nawet po uzo nie dało się zrozumieć, okraszało co chwilę dolatujące „ćwir ćwir!”. Prosili mnie również, żebym powiedziała jak w Polsce mówią osły…Ale nie urodziłam się wczoraj…! Odpowiedziałam, że w Polsce dawno zastąpiliśmy osły samochodami, więc nie mam pojęcia jakie dźwięki wydają!  A to cwaniaki!!!

  

[1] Zdaje sobie sprawę, że wszystkich to interesuje, więc piszę – za osiem osób zaplacilusmy  120 euro:DD

Kolorowy sen…sobota, 20 sierpień 2011

Młodsza siostra Janiego, czyli Olivka, jest dokładnie w tym samym wieku co ja, na dodatek obie urodziłyśmy się w styczniu. Kiedy poznałam ją już dobre kilka lat temu, przy mojej pierwszej wizycie w  Grecji, zupełnie nie mogłam pojąć jej świata. Mój brak zrozumienia, a ujmując to dosadnie, po prostu brak tolerancji, powodował, że ciągle mnie irytowała. Nie mogłam znieść tego, że Olivka potrafi cały dzień przechodzić w pidżamie, oglądając tv albo grając w jakąś infantylną grę. Dosłownie nie mogła przetrawić tego, że po skończeniu studiów, mimo całkiem niezłej oferty pracy, Olivka postanowiła przesiedzieć przez rok w domu i nie robić zupełnie niczego konkretnego. Stwierdziła po prostu, że jest za młoda, żeby pracować i przyda jej się rok przerwy. Łatwo uznawać siebie, za tolerancyjną, ale do momentu, kiedy coś przestaje się podobać…
      W każdym razie, teraz patrzę na to lenistwo zupełnie inaczej. Zrozumiałam, że Olivka pochodzi z zupełnie innego świata i jej pojmowanie rzeczywistości jest diametralnie inne od mojego. Dzisiaj rano powiedziałam jej, że trudna do zaakceptowania jest dla mnie myśl, że teraz nie utrzymuje się sama, jestem od kogoś zależna i nie mam aktualnie żadnej pracy, a pieniądze na życie muszę brać od rodziców.
-Dziwne…  – odpowiedziała – Ja bym nigdy tak nie pomyślała. Przecież masz rodziców i oni mają o ciebie dbać! Taka jest rola rodziców. – po czym uniosła w szczerym zdziwieniu ramiona.
     Rzeczywiście – mnie również nic takiego nie przyszłoby do głowy. Eureka – co za prosta filozofia życia. Dodając do tego banalny fakt, że i moi rodzice uwielbiają o mnie dbać!
      Olivka nie ma dosłownie żadnych życiowych zmartwień. Żyje jakby w różowej mydlanej bańce, która jakby odrywa ją od powierzchni ziemi i przyziemnych spraw. Nie martwi się kryzysem, lepszą pracą, za mąż pójściem, tym kiedy będzie miała dzieci. Nie wzrusza ją nawet fakt, że właśnie pokłóciła się z chłopakiem, czy cokolwiek można by sobie pomyśleć. Każdy problem jeśli już się pojawi, to jak dziecińca zabawa. Wczoraj stwierdziła, że powinna trochę schudnąć, więc z miejsca zaczęła skakać i biegać po schodach. Dziś za pewne już nawet nie pamięta, że wczoraj się o coś takiego martwiła. Rano za to wymyśliła sobie, że podszkoli się w greckiej historii, bo dobrze jej nie zna, więc przez cały ranek prosiła Janiego, żeby opowiadał jej ciekawostki historyczne – bawiła się przy tym świetnie. Po czym zamęczała swojego chłopaka dzwoniąc do niego i z uporem maniaka uczyła go, że w Polsce ptaki mówią „ćwir ćwir ćwir”…
      Niesamowite, że tacy ludzie istnieją. Jak ocenić taką biografię? To jest dobrze, czy źle? Chyba po prostu jest i nic mi do tego, a energię do oceniania czyjejś biografii, lepiej przeznaczyć na kreowanie swojej…
    
     Na dodatek wczoraj miałam naprawdę niesamowity sen. Grecja jest nieziemsko kolorowa, zwłaszcza latem. Słońce, którego nie filtruje żadna chmura, wydobywa ze świata niesamowicie intensywne kolory. To chyba właśnie spowodowało, że śniły mi się po prostu obrazy. Kolorowe abstrakcje, różowe, błękitne, zielone i złote, o takiej intensywności kolorów, że nie mogłam się na nie napatrzeć. Obraz zmieniał się za obrazem, a ja czułam we śnie że moja podświadomość pracuje na jakiś niesamowitych obrotach. Mimo tego, iż całe sześć lat studiowałam historię sztuki, mogę przyznać, że dopiero teraz zrozumiałam sens abstrakcji, a właściwie brak jej głębokiego sensu, a jedynie proste podziwianie kształtów, kolorów i faktur.
   Sen był naprawdę genialny. Rano poprosiłam Janiego, żebyśmy wybrali się na spacer do miasta, które w sobotnie południe, będzie tętniło swoim najżywszym tętnem, żeby jeszcze raz zobaczyć na żywo wszystkie te kolory ze snu. Przypadkowo czy też nie, zaparkowaliśmy przy sklepie z pasmanterią, w którym było dokładanie wszystko co śniło mi się tej nocy. Cóż za dziwaczy zbieg okoliczności…
    

Dlaczego Grecy mają długie paznokcie u małych palców?…17 sierpień 2011

Wczoraj sobie wykrakałam. Dziś był upał prawie nie do wytrzymania – około czterdziestu stopni. Dodatkowo w samochodzie nie było klimatyzacji. To prawdziwe wyzwanie wejść do samochodu w takim upale, kiedy jedyne co można zrobić to uchylić okno.
W każdym razie stało się dokładnie to co przewidywałam. Nie miałam siły na nic, a o martwieniu się nie było już nawet mowy. Mogę więc stwierdzić, że mój cel został spełniony w 100 %, czyli 0 % zmartwień!
Chwila po południu odwiedziliśmy dziadka, który owdowiał dokładnie rok temu. Uświadomiłam sobie, że rodzina jest tak duża, że na pseudonimy nie starczy składników sałatki. Niech więc dziadek pozostanie po prostu dziadkiem.
Ma około 75 lat, ale na Boga! – naprawdę na tyle nie wygląda! Zapewne jeśli byłabym małym dzieckiem, na początku bardzo bałabym się do niego podejść. Nigdy się nie uśmiecha. Zawsze mało mówi. Zazwyczaj lubi trwać w milczeniu, bawiąc się komboloi, czyli dwoma sznurkami, na które nawleczone są paciorki, co jest tutaj typową męską zabawką.
Pukając do drzwi obudziliśmy dziadka z popołudniowej sjesty. Otwierając nie zdążył założyć koszuli, dzięki czemu można było zobaczyć już starczy, ale naprawdę zachowany w doskonałej kondycji tors. Dziadek ma krótko obcięte, gęste jak szczecina, kręcone włosy, sumiasty wąs i oczywiście długie paznokcie u obu małych palców, co ma stanowić dopełnienie imigu twardego faceta, w świadomości starszego pokolenia Greków. Chodzi rześkim krokiem, z wysoko podniesioną głową i wyprostowanymi plecami.
Dziadek przeważnie milczał patrząc prosto na nas. Zadał kilka konkretnych pytań i równie konkretnie odpowiadał na to o co pytaliśmy. Martwiąc się kryzysem oraz faktem, iż szukamy pracy, Jani spytał się o jakąś prostą radę. Głośno i treściwie, nadal bawiąc się komboloi, unosząc lekko głowę, dziadek wykrzyknął:
-Nie ma dyskusji synu! Nie ma dyskusji! Jesteś pracowity to i praca się znajdzie! Nie ma dyskusji! Będzie dobrze!
Patrząc na wielką butlę uzo stojącą na stole, podpowiedziałam Janiemu, że pewnie że będzie dobrze, szczególnie po takim uzo.
Właściwie mało śmieszne, ale po przetłumaczeniu dziadek roześmiał się w głos pokazując przy tym kilka szczerozłotych zębów. Nie mogę powstrzymać się od stwierdzenia: dwa zero dla mnie! Rozbawienie dziadka, to już naprawdę coś!
W obliczu wielkiego greckiego kryzysu, dostaliśmy prezent w postaci stu Euro z surowym nakazem, że mam sobie kupić coś ładnego! Takiemu rozkazowi nie mogę się sprzeciwić, szczególnie mając już od rana na oku piękne, kolorowe, letnie sandały.
Kryzys musi być szczególnie wielki, ponieważ po powrocie mama Janiego się zezłościła, pytając dlaczego tylko sto Euro! Muszę dodać, że dziadek nigdzie nie pracuje…bo nie musi!
Wytchnienie po tak upalnym dniu przyszło wraz z zajściem słońca. Siedzieliśmy w jednej z miejskich kawiarenek popijając zimną kawę z lodem. Słońce zachodziło, a z każdym centymetrem niżej robiło się coraz chłodniej. Wytchnienie niemalże wisiało w powietrzu i odczuwać musiał je każdy w pobliżu, nabierając coraz bardziej sił. Siedzieliśmy tak nie robiąc niczego, wsłuchując się w gęsty gwar ludzi siedzących obok, szczekających psów i bawiących się dzieci. Powoli, po tym wielkim upale, przychodziła mi przytomność umysłu. Dzięki Bogu jeszcze bez stresu. Życie – co  przyniesie? – tego nie wiem. Ale jutrzejszy dzień w wielkiej jego części spędzę na plaży.

Sałatka po grecku… 16 sierpień 2011

Dziś wieczorem na moje życzenie mama Janiego (czyli przyczyny mojej greckiej emigracji), zrobiła dla mnie grecką sałatkę. Trwało to dokładnie 5 minut, po czym na stole przede mną pojawił się ten prosty cud świata, finezja najprostszych składników. Nigdy nie mogę się nadziwić, że to co jest serwowane w Polsce pod nazwą greckiej sałatki, jest diametralnie różne od greckiego odpowiednika. Po pierwsze w oryginale nie ma mowy o żadnej sałacie! Każdy składnik, czyli pomidor, ogórek, cebula i feta jest krojony bardzo grubo, bo nikt nie zawracałby tu sobie głowy szczegółami. Wszystko pływa w oliwie zmieszanej z odrobiną octu  i oregano. Tak powstaje to co dla Grecji najbardziej typowe i to z czego Grecja słynie: prosta sałatka po grecku.
Przyszło mi właśnie do głowy, że ta prosta potrawa w jakiś śmieszny sposób odzwierciedla rodzinę, z którą przyszło mi teraz mieszkać. Pomidor, feta, ogórek, cebula, oliwka… To chyba doskonałe pseudonimy ich członków. Utwierdziłam się w tym zabawnym skojarzeniu, kiedy dziś pod wieczór wybraliśmy się z rodzicami Janiego do ciotki, która właśnie wczoraj obchodziła swoje imieniny.
Ciotka to wykapana Cebulka! Kiedy tylko ją zobaczyłam, nie mogłam wyzbyć się tego z głowy. Cebulka po pięćdziesiątce, z przyjemną dla tego wieku nadwagą, łukami brwiowymi jakby idealnie odmierzonymi cyrklem i uśmiechem od ucha do ucha.
Cebulka owdowiała już dobre kilka lat temu. Mieszka z dorosłą już córką i synem, który jest geniuszem informatycznym i kończy właśnie studia. Jest to kolejna rodzina, w której nikt nie pracuje, a żyją bardzo wygodnie. Nikt nie pracuje, bo nie musi oczywiście…. Kiedy słyszę o kryzysie w Grecji, naprawdę chcę mi się śmiać. Nie byłoby nic lepszego niż taki właśnie kryzys w Polsce.
Kiedy tylko weszłam do domu Cebulki, w głowie miałam tylko jedno pytanie: jak to możliwe? Z otwartymi ustami przechodziłam od pokoju do pokoju. Nie ze względu na to na jakim poziomie mieszkała rodzina niepracująca. Nigdy w życiu nie byłam w tak czystym mieszkaniu, nie sterylnym, ale czystym i przytulnym. Dokładnie takim jakie widać w serialach typu „Klan”. Nigdy nie sądziłam, że takie mieszkania istnieją na tym świecie.
Grecy stereotypowo  postrzegani są jaka brudasy, ale to podobna pomyłka funkcjonująca na tej samej zasadzie, jak sałata w greckiej sałatce…Dla każdej Greczynki, czystość domu i poziom jego przytulności to punkt honoru i nie przemówi im po rozsądku, żadna wojująca feministka. W domu musi być czysto, a lodówka musi być pełna domowego jedzenia. To jest jeden z fundamentów egzystencji.
Przez pierwsze pięć minut patrzyłam na Cebulkę i nie mogłam oderwać od niej oczu. Zajadając zapiekankę serową i popijając kawą na zimno patrzyłam na nią jak w telewizor. Czerwone paznokcie u nóg, czyli letni punkt obowiązkowy, złote klapki po domu, kolorowa spódnica, skrzętnie dobrana złota biżuteria i misternie ułożone loki. To codzienny standard tej kobiety, którą widziałam już wiele razy wcześniej.
Siedząc na ogromnym balkonie w 30 stopniach Celsjusza w rozmowie pojawiły się chyba wszelkie tematy tego świata. Między innymi o greckim księdzu, który pracował w NASA i wkrótce wyjawi wszelkie tajemnice, mające zmienić nasze postrzeganie świata. Temat jednak nie był ani trochę konkurencyjny wobec tego, że w Polsce jemy coś takiego jak smalec, istnieją lumpeksy i Allegro, gdzie można kupić wszystko! Jeden zero dla mnie!
Co do rzeczy bardziej konkretnych, Jani zaczął wertować internet w poszukiwaniu pracy. Mimo wszędzie panującego kryzysu, wygląda na to, że coś takiego jak praca w Grecji jednak istnieje i jutro idzie pytać osobiście. Być może okaże się jedynym pracującym Grekiem, ale pracę może zawsze urozmaicić strajkiem – doskonały moment na wakacje! Moim zadaniem na dzień dzisiejszy jest się nie stresować  i zrobić sobie trochę wakacji.
Fakt, że mimo wszystko się trochę stresuje, uważam za kuriozum. Sama nie wiem jak mam na to siłę w tym upale, siedząc dokładnie naprzeciwko morza, którego nieogarnia nawet mój wzrok. Czy może  takie nastawienie do życia płynie w moich żyłach, sięgając źródeł w wojnach światowych, komunizmie, czy też w katastrofie smoleńskiej. Tak – do doskonałe wytłumaczenia…
Ale kiedy ja się martwię, w tym samym czasie Cebulka w swoim ślicznym mieszkaniu misternie układa różowe loki, piecze ciasto i układa mozaikowe obrazy, chodząc w swoich złotych pantoflach. Wyściskała mnie na koniec i wycałowała, mówić z uśmiechem że już mnie kocha i zawsze będzie nas wspierać  jak tylko będzie potrafić. Kochana kobieta.
Jutro postanowiłam pomartwić się chociaż trochę mniej, to już będzie coś. Jeśli to magiczne wahadełko miało rację – to stres jest zupełnie zbędny…
Plan jutrzejszego dnia: nie mam zielonego pojęcia… Pogoda będzie na pewno ta sama.
Dziś włożyłam ubrania do szafy, więc to też już coś.
Kolorowych snów, Cebulce przede wszystkim! Bez niej sałatka nie ma racji bytu!

Wahadełko… 15 sierpień 2011

Podobno zostało mi tylko mniej więcej dwa lata życia.
Dzięki Bogu nie mam raka, a wyrok został wydany przez wahadełko należące do kobiety z rodzaju wróżek.
Obojętnie czy się podchodzi do tego racjonalnie, czy też nie, wobec słów na temat własnej śmierci nie można zostać całkowicie neutralnym.
Staram się jednak podejść do tego zdrowo – rozsądkowo. No właśnie – staram się, z czego może wynikać, że rezultat nie jest całkowicie zadawalający.
Dobrze, przyznam się bez bicia – te słowa bardzo mną poruszyły.
Właśnie dlatego postanowiłam zmienić swoje życie. Bo jeśli jest choćby najmniejsze ziarenko prawdy w tym co powiedziało wahadełko, każda część mojego mózgu każe mi zawalczyć o siebie i swoje życie. Brzmi może trochę górnolotnie, ale tak właśnie jest.
Nie mając chwili do stracenia postanowiłam sobie cel, czy też cele. Trochę trudno je skonkretyzować, określić precyzyjnym językiem, jakąś zgrabną definicją. Chcę się wybudzić z jakiegoś letargu, w którym jestem, o którym widziałam, ale zupełnie się przed sobą nie przyznawałam. Zabawne, że największym kłamcą człowiek jest wobec siebie. Przestać robić rzeczy na pół gwizdka, wmawiając sobie, że robię naprawdę wszystko na co jest mnie stać. Zajmować się pierdołami, okłamując siebie samą, że są ważne i istotne aby poświęcić na nie czas, który ucieka tak zatrważająco szybko. No właśnie – czas – to ciągłe mówienie, że go nie mam… Przestać mówić, że się nie uda, że coś nie ma sensu. A zacząć żyć pełnią życia, na miarę siebie, bez strachu, wyrzutów sumienia, tak żeby na koniec swoich dni, mieć pełną świadomość, że było się wartym tego życia, wszystkich  asów, które życie wpycha do rękawów, a którymi tak często boje się grać.
Jeśli czytasz dalej – jest to cegiełka do mojego celu. Wielkie dzięki – zrobię wszystko, żeby tego nie zaniechać.
Jest to zapis, który rozpoczyna się 15 sierpnia 2011 roku, w północnej Grecji, jednej z większych miejscowości regionu nazywanego grecką Macedonią. Kilka dni temu spakowałam całe moje życie w 25 kilogramów, oddałam moją ukochaną kotkę pod opiekę mamy i przeprowadziłam się właśnie tu gdzie teraz siedzę, żeby być tu z moim facetem, ponieważ prozaicznie, z różnych małych i dużych powodów w Polsce nam nie wyszło. Pierwszy dzień właśnie mija. Czuję go niesamowicie ciężko na już lekko opadających powiekach, ale też  w adrenalinie, która pewnie będzie utrudniać słodki sen.
Co będę robić jutro? Pojutrze? Za tydzień? Miesiąc? Jak długo będziemy mieszkać z rodzicami? Czy będzie z nimi tak okropnie jak mnie się teraz wydaje? Kim mam tu być? Do czego mogę się przydać? I w końcu, kiedy  będę mogła sprowadzić moją kotkę? Zapuścić jakieś korzonki? W jakikolwiek sposób poczuć się pewnie? Czy może wrócić do ojczyzny z podwieszonym ogonem?
Pierwszy raz w życiu: nie wiem zupełnie niczego i nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić. Nie mam żadnej kotwicy, która dawałaby jakiś pewnik. Plus na dodatek wyrok wahadełka…
Łaskocze mnie w żołądku. Czasem się cieszę. Jedna, wielka sinusoida.
Ale  „Gotowa na wszystko”, idę spać.
Pewna jestem jednej rzeczy: jutro słońce, żadnej chmury na niebie i ponad 30 stopni. Na pewno ubiorę się w jakąś letnią sukienkę. Więc to już coś – jakiś przyjemny pewnik.
Życzę sobie przyjemnego snu!
Dobrej nocy!