Wizyta z zaskoczenia. A było już tak błogo i spokojnie… czwartek, 28 marca 2013

     -Przyjeżdżają moi rodzice! – powiedział wchodząc do domu, tuż po pracy Jani. Odłożył plecak, na krześle powiesił kurtkę, a ja spytałam krótko:
     -Kiedy?
     -Będą za trzy godziny. Właśnie dzwonili z drogi.
 
     Wybuchając śmiechem, machnęłam ręką. Jani to taki żartowniś i przy każdej okazji  szuka pretekstu  do zrobienia kawału.
 
    Po kilku chwilach, okazało się że jednak nie żartował. Próbowałam więc dowiedzieć się  konkretów, to znaczy choćby uzgodnić  na jak długo rodzice przyjeżdżają. Ale każde moje pytanie spotykało się z odpowiedzią: „nie wiem…”,  „trudno powiedzieć…”,  „nie zapytałem…”.
 
    Postanowiłam, że zachowam zimną krew i po prostu wrócę do swoich codziennych zajęć. Niespodziewane wizyty mają to do siebie, że nie trzeba być na nie przygotowaną.  
   Chwyciłam książkę,  ale ta wyleciała mi z rąk,  przy czym wyrwałam z niej jedną kartkę. Chciałam poprawić  poprzedni post na bloga, ale zamiast sprawdzać literówki, przez kwadrans analizowałam zawijaski w literce „S”. W końcu poszłam zrobić kawę, jednak  zamiast posłodzić,  to ją posoliłam.
 
    Dziewczyny! Powiedzmy  sobie szczerze! Zimną krew to można zachować… ale  przy skoku na bungee, podczas ucieczki z płonącego domu, czy kiedy nagle trzeba komuś udzielić pierwszej pomocy.  Jednak, kiedy staje przed nami kwestia koloru letnich sandałków, albo relacja „ja i moja teściowa”… Nie znam takiej, która zachowałaby zimną krew.
 
    Postanowiłam więc, że tak sobie  postoje. I była to najlepsza decyzja! W głowie krążyła mi tylko jedna myśl: „a było już tak błogo i spokojnie”…
 
 
    Pomidor z Fetą zjawili się jeszcze wcześniej niż zapowiadali. Na szczęście niczego nie przygotowywałam, więc wszystko było na czas! ;)))
 
    -Witajcie! – przywitaliśmy się w drzwiach i zaprosiliśmy gości do środka. Rodzice Janiego  obeszli Cytrynowe Mieszkanie, które po kilku miesiącach od wprowadzenia się wygląda zupełnie inaczej.
   -Mmm… Ładnie! Ładnie! – pojawiały się słowa uznania.
   -Wiecie… Ten dom wygląda zupełnie inaczej niż  na początku! – powiedział Pomidor i zwrócił się do żony. – Patrz Feta! Jakie fajowe zasłony! Kto by pomyślał, że  fioletowy wcale nie gryzie się z pomarańczowym. – Feta przytaknęła głową, ale nie powiedziała niczego.
 
     Po obejściu całego domu, w końcu się wyjaśniło. U zazwyczaj zdrowego jak rydz Pomidora, wykryto wrzody na żołądku. A ponieważ jego siostra  jest pielęgniarką w jednym z ateńskich szpitali, badania odbyły się w samych Atenach. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo Grecy przy każdej (każdej!)  możliwej okazji, odwiedzają swoich bliskich. Badania nie były męczące,  tak więc rodzice Janiego postanowili spontanicznie odwiedzić również i nas.
 
    -To może usiądziemy? – zaproponowaliśmy.
    -Nie, nie! My jesteśmy tylko na chwilę! – powiedział Pomidor.
    Jani próbował nakłonić rodziców, żeby jednak zostali, ale ci za każdym razem kategorycznie odmawiali.
    -Właściwie to mieliśmy taki pomysł… żeby zabrać was do tawerny! – powiedziała Feta. – Tutaj przy morzu jest taka jedna. Podobno mają świetne krewetki.
 

   Tawerna… Krewetki… Jedzenie… Dla mnie to słowa klucze.  Przyznam, że uśmiechu nie mogłam powstrzymać.
   -Ale… – chciałam odpowiedzieć, właściwie sama nie wiedziałam co…
   -Nie… nie… Ostatnio tak jakoś… Trochę głupio… No… Tego no…  – powiedziała Feta.

  -Aaa… yyy… – odpowiedziałam. Mimo, że z tego okrojonego dialogu nic nie wynikało  – zrozumiałyśmy się świetnie.
 

     Pół godziny później byliśmy w tawernie. I kiedy ja zastanawiałam się jeszcze, czy jest to podstęp, czy pojednanie, rozkoszowaliśmy się białym winem i owocami morza.
 
    Przed samym odjazdem Feta weszła na chwilę do naszej łazienki. Wychodząc powiedziała:
   -Dorota, co w tej łazience tak pięknie pachnie?
   -To jest mydło bursztynowe…
   -Prześlicznie. Też koniecznie kupię takie…
 
 
 
 
Przeczytaj całość…
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Jak rozpoznać grecką wiosnę?… poniedziałek, 25 marca 2013

 
 
 
     W ubiegłym tygodniu cała Grecja hucznie obchodziła ostatni dzień karnawału, jednocześnie ostatecznie żegnając się z zimą. Jestem przekonana, że nigdzie nie było tak barwnie jak w Galaksidi, ale o tym było w poprzednim poście, więc nie będę się powtarzać :))   Już od dłuższego czasu temperatura krąży w okolicach 20 stopni. Dni deszczowych jest naprawdę bardzo mało. A z nieba leniwie odpływają  ostatnie chmury.
 
 
    Tak jest od dłuższego czasu. Jak więc rozpoznać, że wiosna w Grecji zagościła definitywnie? Jakie są jej inne symptomy?   
 
 
    Jeśli Wasze myśli krążą wokoło tematu „wiosennych porządków”, to od razu powiem, że nie o to chodzi! Typowe Greczynki okna i tak myją średnio raz w miesiącu. Dywany trzepane są co tydzień.  A kurz zazwyczaj jest usuwany, jeszcze zanim zdąży opaść. Pojęcie „przedświąteczne” czy też  „wiosenne” porządki – w Grecji  nie istnieje. Jeśli byłoby inaczej, znaczyłoby to że ściany trzeba   wymyć chlorem, a kafelki umyć od spodu. Nawet dla Greczynek byłaby to delikatna  przesada…  ;)))
 
    Wraz ze zmianą pogody, pojawieniem się pierwszych wiosennych kwiatków i zaczątków zielonych pączków na drzewach, zmieniło się coś jeszcze…
 
 
    W ciągu ostatniego tygodnia większość osób, niemalże jak w zegarku przestawiła się z picia kawy po grecku, na kawy typowo zimne. Króluje  FREDDO CAPPUCCINO! Czyli przepyszne, chłodzące cappuccino z kostkami lodu.
 
 
    Wczoraj wybrałam się do mojej ulubionej kawiarenki. Było tak ciepło, że  usiadłam na zewnątrz. Wygrzewając twarz na słońcu i popijając zimną kawę, dla której smaku dałabym się pociąć, z ulubioną książką w ręku i ze zsuniętym z nadgarstka zegarkiem –  przywitałam wiosnę.
 
    Wiem… Wiem… Wiem… Dokładnie w tym momencie, gdyby tylko była taka możliwość najpewniej od każdego czytelnika, który teraz czyta Sałatkę w Polsce,  dostałabym kulką ze śniegu  w głowę! I to zapewne nie jedną, żeby trafić również i w tę kawę! Śnieżna lawina z Kasprowego –  to też byłoby niezłe rozwiązanie!
 
    Wyprzedzając trochę sałatkową narrację, powiem że Satelitarna jest już zamontowana i za każdym razem, kiedy oglądam  w polskiej telewizji prognozę pogody z Warszawy, mam nieodparte wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę…
 
    Pocieszające jest jedno. To na co trzeba  dłużej poczekać – później znacznie bardziej się docenia… Mam nadzieje, że ten poniedziałek w Polsce jest ostatnim z tych zimowych!

Przeczytaj więcej…
Początek dnia wg greckiej pani domu
Mietka – nowa lokatorka

Bitwa na mąkę w Galaksidi… piątek, 22 marca 2013

   O tym, że w Hiszpanii organizowane są bitwy na pomidory, wie zdaje się  każdy. Ale z niewiadomych powodów o  bitwach na mąkę w greckim, nadmorskim miasteczku Galaksidi, nie jest głośno.

    Wzmiankę o  mącznych bitwach przeczytałam gdzieś zupełnie przypadkiem. Później czekałam  przez prawie cały rok planując, że wezmę w nich udział.  Ale przyznam się bez bicia… Kiedy zobaczyłam w internecie  krótki film pokazujący jak to naprawdę wygląda… stchórzyłam! Postanowiłam więc, że w tym roku będę jedynie obserwatorem.

     Bitwy na mąkę organizowane są w Galaksidi co roku,  już od początków XIX wieku. Od ponad dwustu lat, nawet pod turecką niewolą, w połowie marca,  w dzień kończący grecki karnawał, mieszkańcy tego niewielkiego miasteczka nakładali barwne maski, tańczyli i obrzucali się mąką. Co roku – niezależnie od tego co działo się w państwie. Tak dzieje się do dziś. Karnawał w Grecji jest niezwykle barwnym okresem. Jednak  walki na mąkę w Galaksidi, są bez dwóch zdań najbardziej spektakularnym  zakończeniem okresu karnawału.



     Oto moja foto – relacja. Stojąc z boku ostatecznie naprawdę żałowałam, że nie maszeruje w mącznym korowodzie. Już za rok  – żadnych oporów mieć nie będę!

   Poniedziałek, 18 marca 2013, godzina 14.30



Przygotowania trwały od samego rana. Ci, którzy w walce brali udział, byli naprawdę solidnie uzbrojeni…

Zaczęło się dość niepozornie. Kilka osób na głównym placu śmiejąc się rzucało w siebie mąką. Już myślałam „ehhh… wiele hałasu o nic…”. Był to jednak tylko wstęp.


Nie wiedziałam, że punkt kulminacyjny planowany był na 14.30. Wszyscy byli zaskakująco punktualni.

Sprzedawca pączków.  Ten mężczyzna sprzedawał je do 14.29. Dokładnie na kilka sekund przed nadejściem głównego korowodu, zaczął zabezpieczać swój sprzęt… Zdążył naprawdę w ostatniej chwili.
Wszystko tak naprawdę zaczęło się o 14.30. Główny korowód składający się z kilku  starych  samochodów, przejechał przez całe miasto, przykrywając mąką wszystko co było wokoło. Mąka była biała, ale gdzieniegdzie pojawiała się w kolorze indygo i krwistej czerwieni.

Całości towarzyszyła głośna muzyka, gwizdy i fajerwerki. Galaksidi to na co dzień bardzo spokojne miasteczko, ale  tego dnia przeżyło totalną transformację.



Kiedy korowód przejechał… zaczęła się impreza! Trwała również w nocy. Tego dnia w miasteczku nie było osoby, która wyglądałaby… nazwijmy to – schludnie ;))) Zdaje się, że nikt kto w imprezie  brał udział nie był do końca  trzeźwy…


 
Ta “biała”  twarz  w środku to oczywiście ja:) Wszyscy niezwykle chętnie pozowali do zdjęć, a ci dwaj panowie nalegali, żeby ich uwiecznić. W przyszłym roku  ja też będę tak wyglądać!
 
 

Po przejściu korowodu. Właściciel jednego ze sklepów „ogarnia” swój chodnik… Nie jestem jednak  pewna czy to ma jakiś sens

Ja umywam  ręce od sprzątania ;))) A tak na poważnie, podobno potrzeba kilku dni i porządnego deszczu, żeby ulice wyglądały tak jak wcześniej.

Przeczytaj więcej…

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – KORRES – kosmetyki, które pachną Grecją (cz. 2/2)… poniedziałek, 18 marca 2013

 
 
 
       CZĘŚĆ 1/2
 
 
       Firma Korres[1]ma obecnie 17 lat.  Jest to najbardziej rozpoznawalna kosmetyczna marka  Grecji, której produkty dostępne są właściwie w każdej części świata. 17 lat na stworzenie kosmetycznego imperium (dziś można już tak o Korres powiedzieć), to dość mało. Jak więc udało się to zrobić?
 
    Kosmetyki od Korresa są grecką dumą i znaleźć  można je w każdej damskiej kosmetyczce w Grecji. Gdzie można je dostać? Nigdy nie w marketach, ani w drogeriach. Kupić je można w aptekach. Półki z kremami, szamponami, balsamami, czy też zestawami do makijażu  Korresaznajdują się w każdej, nawet najbardziej niepozornej aptece. Ponieważ w Grecji sklepy często czynne są do 14, po tej godzinie czasem nie można kupić już niczego. Ale  zawsze przecież w okolicy znajdować się musi  apteka całodobowa. Więc między innymi  krem z dzikiej róży marki  Korres,w Grecji można dostać dokładnie wszędzie, o każdej porze dnia i nocy!
 
 
     Co prawda firma narodziła się w 1996 roku, ale jej spektakularny sukces poprzedziły inne wydarzenia. Młody Giorgos Korres był  synem farmaceutki i już jako ośmioletnie dziecko,  na zapleczu apteki gdzie pracowała jego mama, bawił się łącząc ze sobą najróżniejsze składniki. Podobno, któregoś dnia powiedział do sprzedającej leki mamy: „kiedyś   sam zrobię krem do twarzy”. Ci, którzy to słyszeli mogli się tylko uśmiechnąć. Ale mały Giorgos słowa dotrzymał. Kilkanaście lat później, spod dłoni młodego, szalenie zdolnego i jeszcze bardziej ambitnego farmaceuty wyszedł bestseller firmy, czyli wcześniej wspomniany krem do twarzy z dzikiej róży.Uwielbiają go kobiety w niemalże każdej części świata.
 
 
   Giorgos Korres od zawsze interesował się ziołami, szczególnie tymi które spotkać można w Grecji. Jego ideą było tworzyć kosmetyki, których składniki będą naturalne. I tak jest rzeczywiście, bowiem to co zawarte jest w opakowaniach podpisanych nazwiskiem  Korres to od 80% do 95% – sama natura. Korres stawia również na wspieranie greckich rolników, zielarzy, społeczności małych wiosek i miasteczek. To często dzięki ich wiedzy i dzięki ich  produktom, każda tubka kremu pachnie  Grecją.
 
    Kultowy już krem z dzikiej róży jest numerem jeden. Nie można jednak zapomnieć, że wszystko zaczęło się nie od kremu, ale od syropu. Tak jest! Syrop Korresa  świetnie sprzedaje się do dzisiaj. Jego pierwowzorem jest syrop autorstwa dziadka Giorgosa, który mieszkał na wyspie  Naksos. Syrop jest połączeniem miodu i anyżu, a inspiracją do jego stworzenia był  słynny w Grecji napitek tzw. rakomelo.
 
   Giorgos Korres nie działa sam. Jego żona Lena też jest farmaceutką i również ona przyczynia się do sukcesu firmy. Lena jest autorką pierwszego na świecie kosmetyku, opartego  na jadalnym jogurcie. Jogurtowy żel chłodzący podobno robi furorę szczególnie latem.
 
 
 
   
     Od kiedy można mówić o światowym sukcesie firmy? Już  od 1999 roku. Wszystko zaczęło się zupełnie przypadkiem. Pewien amerykański biznesmen spędzał swoje wakacje na Krecie. Potrzebował czegoś z apteki i  natknął się na któryś  z kremów.  Zachwycony produktami, zaproponował Korresowi współpracę, a  dalej można już mówić o typowym efekcie domino.
 
 
    Prócz naturalnych składników, ciągłych badań greckiej przyrody – w szczególności ziół oraz wspierania niewielkich, greckich społeczności, firma stawia również na design. Logo  widać już z daleka, a opakowań nie da się przeoczyć. Design opakowań kosmetykówKorresa charakteryzuje się prostotą. Wykorzystywane motywy są  jakby żywcem wyjęte z natury: kora drzewa, płatki kwiatów, trawa czy gałęzie. Charakterystyczne są również zdecydowane, wyraziste kolory. Aż miło jest mieć  taki kosmetyk  w swojej łazience.
 
    Co jest więc sednem sukcesu tej najsłynniejszej kosmetycznej, greckiej marki? Są to przede wszystkim trzy składniki: wielka pasja, mądre wykorzystywanie  dobrodziejstw natury, dbałość o każdy detal i każdego potencjalnego klienta.
 
 
Lena i Giorgos Korres
źródło: korres.com
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…

 


[1] Jak przeczytać nazwę Korres? Tak samo jak się ją piszę, akcentując jedynie „e”.

BIGOS PO POLSKU – Sztuczna szczęka, czyli część 1… niedziela, 17 marca 2013

 
 
       WSTĘP
 
      (…) Kiedy kończyłam jeść cały (litrowy) słoik bigosu, uświadomiłam sobie, że ten sam znany mi dobrze bigos, tu w Atenach smakuje zupełnie inaczej. Pewnie to wpływ klimatu, otoczenia, powietrza… Ten bigos, mimo że wykonany według tej samej co zawsze receptury – tutaj smakował  bardziej jakby egzotycznie.
    Zaczęłam się zastanawiać, czy  polska rzeczywistość, tak jak ten bigos, z perspektywy kilometrów, może wyglądać  inaczej? Tak jak sałatka po grecku, która dla Greków jest niczym wyjątkowym, dla nas to prawdziwy rarytas… Nie ma co gdybać… Pozostaje  to sprawdzić!
 
 
 
     
 
 
       Moi rodzice mieszkają w domu za miastem, w malutkiej wiosce. Wioska, jakich w Polsce tysiące. Kilka domów. Dwa sklepy. Kościół i remiza strażacka, gdzie w każdą sobotę jest dyskoteka z kolorowymi światłami. Do miasta dwa kroki, a jednocześnie w pięknej  naturze, czyli  zestawienie idealne. Nasz dom otacza ogród. Ten zaś ogrodzony jest płotem. Za płotem jest mała górka, a za nią dość ruchliwa szosa…
 
    Kiedy byłam ostatnio w domu, był środek zimy. Wszystko  białe – śniegu  po kolana. Pewnego, zwykłego roboczego dnia mój tata wracał z pracy. Jak zawsze od kilkunastu już lat, piętnaście po trzeciej i ani minuty dłużej, ani krócej. Można nastawiać zegarek. Tata otworzył bramę i już miał ruszać w stronę domu. Zawrócił jednak widząc, że ktoś majstruje coś przy płocie.
   -Hola! Hola! – krzyknął do postaci, która prostując się wstała. Jak się okazało był to znajomy we wsi dziadek.
   -Witam szefa!- przywitał się, zakrywając usta ręką.
   -Witam! – odpowiedział  mój tata. –Ale co pan tutaj robi sąsiedzie!?
   -Wiii pan… Jest jedna taka sprawa…
   -Słucham? – tata zapewne oczekiwał kontynuacji w typie „pożyczy  pan piątaka?”. Niestety, nie tym razem…
   -Taka krępacyjna  sprawa… Szukam mojej sztucznej szczęki…
   Po drugiej stronie odpowiedziała konsternacja i  cisza, co sprowokowało  rozwinięcie  opowieści przez osiemdziesięcioletniego dziadka.
   -Widzi pan… Wczoraj było tu takie zajście… W nocy wracałem rowerem tutaj, tą szosą i potrąciło mnie auto. Ktoś wezwał policję… Niech mi pan powie, że łone zawsze  jak są niepotrzebne, to przyjeżdżają szybko?! – tą dziwaczną zależność, zauważyć można również w Grecji… Skąd ja ją znam… :)))
   -A coś się panu stało?
   -Prawa kostka skręcona i biodro trochę potłuczone. A tak to wszystko gra! Wszystko byłoby pięknie, jakbym  nie musiał uciekać, przed tymi…
   -Ale przecież to pana potrącili… Więc nie rozumiem?
   -No tak… Ale widzi pan… Bo ja byłem trochę nie tego… Byłem w stanie… Z resztą do dziś jeszcze mi całkiem nie przeszło… hahaha!!! – od dziadka czuć było jeszcze wyraźnie dzień wczorajszy. A śmiejąc się na chwilę zapomniał zakryć usta i wtedy stało się już jasne – rzeczywiście szukał swojej sztucznej szczęki.
   -No więc przyjechała ta policja. Ten co mnie potrącił już dawno odjechał, więc chcieli dopaść mnie. Ale głupi to ja nie jestem! Panie! Jak tylko się podniosłem,  to zacząłem biec. A łone za mną! I biegłem tutaj, koło tego płota. Dobiegłem, hyc, przeskoczyłem! Skręciłem kostkę i zgubiłem szczękę. To jak szefie? Nie będzie chyba przeszkadzać, jak sobie jej poszukam?
   -Pewnie, niech pan szuka! Ale najważniejszej – czy pan uciekł tym policjantom?
   -Panie! Niech mnie pan nie obraża!!  Jasne jak słońce w południe! – powiedział dziadek z dumą, śmiejąc się od ucha do ucha i zapominając na chwilę czego w tej chwili szuka…
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 

Co można robić w Grecji zimą? PARNAS… środa, 13 marca 2013

 
 
PARNAS
 
 
      Był piękny, słoneczny, niedzielny ranek, a my wybieraliśmy się na wycieczkę w góry.
      -Ubierz się ciepło! – powiedział Jani, ale kojarząc Grecje przede wszystkim z morzem, nie spodziewałam się zobaczyć jakiegoś szczególnie zaśnieżonego masywu. Kiedy wyjeżdżaliśmy, słońce świeciło jak szalone, a termometr wskazywał 16 stopni.
     -Jak długo będziemy jechać? – spytałam.
     -Nie dłużej niż półtorej godziny. – odpowiedział Jani.
     W radiu trwał koncert tradycyjnych pieśni, wykonywanych przez starszego Greka. Jego głos nie wiele różnił się od dźwięków wydawanych przez kozę, poddawaną lekkim i rozciągniętym w czasie torturom. Wyłączyłam radio i poczułam ulgę. Słońce przyjemnie ogrzewało jadący jednostajnie samochód. Szybko zapadłam w drzemkę.
    -Wstawaj, wstawaj! Już prawie jesteśmy! – szturchnął mnie Jani.
   Kiedy otworzyłam oczy, pomyślałam że jesteśmy na innej planecie. Krajobraz, który zobaczyłam był zupełnym przeciwieństwem widoków, jakie widziałam przed zamknięciem oczu. A jechaliśmy przecież tylko trochę ponad godzinę.
 
     Grecja również mi kojarzy się przede wszystkim z morzem. Ale nie należy zapominać, że kraj ten pochwalić się może również przepięknymi, potężnymi górami. Doskonałym przykładem jest Parnas (najwyższy szczyt to Liakoura – 2 457 m n.p.m.). Jest to jedno ze słynniejszych miejsc w Grecji, gdzie można trenować narciarstwo. Warunki do uprawiania białego szaleństwa są tam znakomite. Ponieważ Parnas oddalony jest od Aten o niecałe 2 godziny jazdy samochodem, zimą przyjeżdża tu wielu mieszkańców greckiej stolicy. Jest to również modne miejsce wśród  gwiazd i celebrytów. W Parnasie trzeba więc mieć się na baczności! Paparazzi czatują i całkiem prawdopodobne, że zjeżdżając na nartach, można im wjechać w kadr :)))
    Wszystkie zdjęcia zostały zrobione w tę niedzielę. Było naprawdę zimno i śnieżnie. Na całe szczęście miałam ze sobą zimową kurtkę. Kiedy wróciliśmy, przy brzegu plaży było ponad 20 stopni –  czyli pogoda na lekki sweterek… Tak, Grecja składa się z przeciwieństw i sprzeczności, w których zestawienie  czasem aż trudno uwierzyć.
 

 

W Parnasie narty wypożyczać można od samego Zeusa!

 

Śnieg i Jani – w swoim żywiole

Kawiarnia  z kominkiem

 

 

Celebryci w Parnasie – tygodnik  OK!z lutego

 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 
 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Grecki fenomen – kosmetyki firmy KORRES (cz. ½)… poniedziałek, 11 marca 2013

 
 
      Istnieje w Grecji przysłowie, które jest tak niecenzuralne, że jego oryginalna wersja za nic nie przejdzie mi przez usta, nie mówiąc już o klawiaturze… Usłyszałam je od Czosnka, kiedy pomieszkiwaliśmy w jego domu. Był to dzień, w którym po raz setny usłyszeliśmy, że na klucze do Cytrynowego Domu będziemy musieli jeszcze poczekać i to sporo. Mieszkaniem na walizkach byłam już wykończona i wydawało mi się, że wszystko co możliwe układa się źle. Tego dnia Czosnek powiedział do mnie:
 
 
„ziemia się trzęsie, świat płonie, ale usta… muszą być pomalowane!”
(to moje „wolne” i cenzuralne tłumaczenie)
 
 
   Kto zna te przysłowie w wersji oryginalnej – błagam, tym razem wyjątkowo  nie piszcie w komentarzach… ;)))
 
    Kiedy usłyszałam to co powiedział Czosnek, zwiędły mi uszy… Mimo tego wiedziałam, że  przysłowie było trafione!
    O co jednak Czosnkowi chodziło? Już tłumaczę…
 
    Pamiętam, że w tamtym okresie, kiedy nie było za wesoło,  nic nie pomagało mi tak bardzo, jak kolorowy makijaż. Panowie się pewnie w tym momencie śmieją, przewracając oczami… Ale panie – rozumieją!
    Wstawałam codziennie rano i patrząc na otaczające mnie kartony, rozwieszone wszędzie ubrania i wieszaki oraz dwa wielkie łóżka zajmujące cały pokój, już po otworzeniu oczu – dostawałam ataku złości.
   Z grymasem twarzy seryjnego mordercy, mimo wszystko wstawałam, ubierałam kapcie i szłam do toalety. Starałam się  nie patrzeć na  nie sprzątaną od dobrych trzech miesięcy, typową męską łazienkę. Wizualizacja typu  „tylko spokojnie… jestem teraz na przykład… na takiej pięknej, tropikalnej plaży…”  zazwyczaj jednak nie działała. W kuchni witał mnie stos  „kawalersko” nieumytych naczyń. Dwie popielniczki pełne papierosów. Zestaw puszek po piwach i największe pudełka po pizzy jakie kiedykolwiek  w życiu widziałam.
    W mojej tamtejszej rzeczywistości nie było nawet jednego punktu, który byłby estetyczny i  na którym można było zawiesić oko.  Prócz…  mojego makijażu :)))
 
    Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć gorszy dzień, chandrę czy też może nawet i depresje, spróbujcie taką metodę. Nawet jeśli nigdzie nie wychodzicie, ubierzcie się najfajniej jak możecie, a  przede wszystkim kolorowo. Umalujcie twarz, upnijcie ładnie włosy. Bo jeśli nie można pomalować świata wokół Was – pomalujcie siebie!
 
    Po skończeniu makijażu, z wielką przyjemnością i jeszcze większym uśmiechem spoglądałam na siebie. „Tak ładnie wyglądam – szkoda siedzieć w domu” – mówiłam do odbicia  i wychodziłam jak najszybciej mogłam. Właściwie byle gdzie, po prostu przed siebie. Stwierdzałam, że   byłaby to wielka szkoda, jakby  nikt nie zobaczył jak zielone są moje powieki i jak ładnie dobrałam kolor szminki. A kiedy byłam już na zewnątrz, uświadamiałam sobie, że świat nie ogranicza się do pokoju u Czosnka. Jest jednak… trochę większy 🙂  Gdy tak gdzieś szłam, zmieniała się nie tylko moja twarz – cały świat przybierał zupełnie inne kolory.
     Kosmetyki, ubrania, perfumy czy modowe gadżety nie są jedynie próżnymi zachciankami kobiet. One naprawdę mogą dodać pozytywnej energii.
 
    Ale chwila… chwila… Chyba tym razem trochę minęłam się z głównym tematem. Miało być o kosmetycznej firmie  Korres!
    Raz jeszcze powąchałam mój krem z dzikiej róży. Na ustach  czuje masełko z domieszką granatu. Moje włosy pachną dziś grecką, górską herbatą, a w łazience czeka  bursztynowe mydło. Badania do tego postu są nadzwyczaj przyjemne!
 
 
 
 
    Dlaczego na krem  Korres warto wydać słone pieniądze? Jak to się stało, że w przeciągu jedynie 15 lat ta firma  rozwinęła  się aż tak, że jej kosmetyki rozsyłane są na cały świat? Kto kryje się pod nazwiskiem Korres? I dlaczego w Grecji nawet bochenka suchego chleba nie można dostać po  godzinie 14,  ale krem z dzikiej róży marki Korres kupicie w każdej najmniejszej wiosce, o każdej porze dnia i nocy?
 
    Na drugą część postu, tym razem o samej firmie Korres    zapraszam za tydzień!
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 

Jak poznałam naszego policjanta?… czwartek, 7 marca 2013

 
 
    -Gdzie jesteś? Dzwonie do ciebie już piętnaście minut! – w słuchawce usłyszałam głos Janiego.
    -Tylko się nie denerwuj… Możesz przywieść mój dowód osobisty na posterunek policji? – odpowiedziałam.
   
 
    Jak wiadomo, w takich momentach stwierdzenie „tylko się nie martw / nie denerwuj” raczej  nie uspakaja.  Kiedy całkiem uprzejmy policjant poprosił mnie o dowód, okazało się że oczywiście go nie mam. W mojej torebce było wszystko – prócz najważniejszego.
     Sołtys tymczasem nie tracił ani minuty. W drodze na posterunek udzielił groźnie brzmiącej reprymendy jakiejś starszej pani. Ponoć jej kury przechodziły przez płot i wałęsały się po ulicy. „I jak to wygląda?!” – tłumaczył  babci. „Przecież jesteśmy w mieście!”. No tak, w mieście, którego liczba mieszkańców nie przekracza jednego tysiąca. Babcia obiecała jednak poprawę, więc sołtys był udobruchany.
 
    Po dziesięciu minutach znalazłam się na posterunku policji. Wprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, ale nic nie widziałam. Panowała w nim  całkowita ciemność. Ktoś pomógł mi usiąść na twardym, niewygodnym krześle. Kiedy prosto w moje oczy nakierowano świecącą  ostrym światłem lampą, myślałam że oślepnę.
    -Kim jesteś? Kto cię tu przysłał? I kim są twoi współpracownicy? – powiedział szorstki głos, w którym nie słychać było żadnej emocji.
    Gdzieś w tle świeciło małe, zielone światełko. Wiedziałam, że cała rozmowa musi być  nagrywana. Tak więc każdy mój  błąd, mógł  skończyć się naprawdę źle. Pierwsza myśl, która pojawiła mi się w głowie: „gdzie schowałam ten  cholerny błyszczyk!?”.
 
    Ok… w dwóch akapitach wyżej moja wyobraźnia trochę  podryfowała :))) Wróćmy  więc do rzeczywistości…
 
    Nasz posterunek policji nie różnił się chyba niczym od typowego posterunku w typowej polskiej wiosce. Dwa niewielkie pokoje, w których unosił się zapach starego urzędu. Kilka biurowych  mebli, ciemno – czerwone,  przesiąknięte dymem papierosowym zasłony. Na biurku policjanta stała niedopita  jeszcze kawa. Na parapecie obok – typowo męski przejaw chęci udekorowania przestrzeni, czyli wyschnięta pelargonia, z  pokaźną kolekcją niedopałków w doniczce.
    Policjant spokojnie wysłuchał zeznań sołtysa i usłyszał podejrzenie, że mogę należeć do ukraińskiej bandy, która obrabowała dwa mieszkania. Jak się okazało nie dwa miesiące, ale dwa lata temu… Policjant spojrzał na sołtysa. Później  spojrzał na mnie. Potem raz jeszcze na sołtysa, do którego powiedział:
    -Nikos, chyba trochę poniosły cię emocje. Ile razy mam ci powtarzać, że nie możesz tak sam zatrzymywać ludzi na ulicy.
   -Ale  sam mi mówiłeś… Że nadal szukamy tych włamywaczy! Tak jak kazałeś, mam oczy i uszy otwarte.
   -Przecież te włamania były dwa lata temu.
   -Ale rabusiów jeszcze  nie złapałeś! A ta dziewczyna…  zachowywała się naprawdę podejrzanie… – sołtys powiedział to tak, jakby już przestał  w to wierzyć.
   -Nie mogłem tego zignorować… – dokończył cicho pod nosem.
 
    W czasie czekania na Janiego, policjant uruchomił stary komputer, który najpierw charknął, a później zaczął głośno buczeć. Pięć minut później na klawiaturze, która wyglądała jak zrobiona z klocków Lego, wystukałam adres do Sałatki. Na ekranie pojawiły się znajome brzoskwinie.  Odszukałam posta, gdzie były zdjęcia z miasteczka. Był to właśnie ten:  Kiedy w końcu spadnie śnieg?
   
   Sołtys jak i policjant przylepili się do ekranu. Przez chwile nic nie mówili, oglądając zdjęcia dokładnie.
    -To nasze miasteczko  jest w internecie?  – spytał sołtys.
    -Przecież sam pan widzi. – odpowiedziałam.
    -Nikos – to samochód twojego brata. – powiedział policjant pokazując na starego, zielonego Nissana.
    Sołtys wybuchł głębokim, niepohamowanym śmiechem, który dochodził z samego dna jego wielkiego brzucha.
    -Hahaha! Samochód Taksiarhisa! Muszę mu to pokazać!!! Co za historia! A co masz ciekawego jeszcze? – pytał dalej.
    -Tutaj są na przykład propozycje greckich śniadań. Niech pan zobaczy zdjęcia. Sama robiłam i bardzo się przy nich napracowałam. A tutaj są ciekawe miejsca w Grecji – cały cykl o Atenach i opowieści „z życia wzięte”. Tutaj jest kilka postów o greckich zwyczajach. A tu na przykład jest  wyjaśnione „co to są souvlaki”?
    -Jak to co?  No, przecież wiadomo! – powiedział sołtys.
    -Dla pana to jasne. Ale ktoś, kto nie mieszka w Grecji o souvlaki nic nie wie.
    -Hahaha! A to ci dopiero! – skwitował sołtys.
  
    Kiedy policjantowi i sołtysowi robiłam test czy są prawdziwymi Grekami ( Jak rozpoznać prawdziwego Greka? ),  wszedł blady jak ściana Jani. Tymczasem wyszło, że obaj są stuprocentowymi! A sołtys jest Grekiem nawet na dwieście! Jeszcze raz, dokładnie mi wyjaśnił dlaczego na kraj potocznie nazywanym Macedonią, powinnam mówić Skopie. Tak… grunt to utrwalać wiedzę…
   Kiedy Jani stał w drzwiach i przełykał ślinę, atmosfera była już przyjacielska. A sołtys zaczął przepraszać. To znaczy… ponieważ Grekiem jest dwustuprocentowy, słowo „przepraszam” oficjalnie paść nie mogło. Powiedział jednak co innego:
   -Chyba rzeczywiście poniosły mnie emocje… Jestem taki wybuchowy… Ojej… A ty tak pięknie pokazujesz naszą Grecje i na dodatek zepsułem ci piękną sobotę…
   -No nich pan się nie przejmuje. Zdarza się…
   Policjant wytłumaczył Janiemu, że nic się nie stało i żeby się  uspokoił. Tymczasem, wyprostowany jak struna sołtys patrząc mi prosto w oczy, dokończył:
   -Słuchaj, jak będziesz czegoś potrzebować, jakiejś pomocy do artykułów, czy tak … życiowo – to przybiegaj do mnie. Zawsze ci pomogę!
    Przyjacielskim gestem sołtys poklepał mnie po plecach, a ja odpowiedziałam krótko:
   -Dziękuję.
 
    Zdjęcia, które stały się przyczyną całego zajścia musiałam skasować jeszcze przed przyjazdem policjanta. Inaczej, zdaje się – nie uszła bym z życiem. Zdjęcia poniżej i powyżej, to te które z tego dnia się zachowały.
 
 

 
 
   I podsumowując…
 
·         zasada numer 1 – jednak działa!
·         sołtysa za słowo trzymam i kiedy tylko pojawi się potrzeba, nie będę mieć obiekcji żeby się przypomnieć…
·         od  czasu tego zajścia – w wiosce jestem już znana; nie wiem tylko na ile mam się z tego cieszyć… zdaje się, że nadal jestem kojarzona z bandą ukraińskich włamywaczy
·         teraz już zawsze, kiedy wychodzę gdzieś sama, Jani żegna mnie słowami: „tylko zachowuj się tak, żeby znów nie zgarnęła cię policja. A przynajmniej… się postaraj!”
 
 

 
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 
 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Śniadaniowe paksimadi, jako śniadaniowa propozycja nr 7… poniedziałek, 4 marca 2013

 
 
 
 
     Paksimadito bez dwóch zdań moje ulubione greckie ciasto. Pyszne, banalnie proste do zrobienia i smaczne również  po kilku dniach.
    Przepis na paksimadi  pojawił się na blogu  już wcześniej, przy okazji Bożego Narodzenia ( Paksimadi na Boże Narodzenie ). Ale tak naprawdę, je się je przez okrągły rok.
     My robimy je bardzo często. Za każdym razem wychodzi inaczej, ale za każdym razem jest tak samo  smaczne. Pierwszy raz jadłam je w domu Sałatki.  I ten  pierwowzór był dla mnie najlepszy. Jego autorką była mama Janiego. Przyznam, że jeszcze nigdy nie udało mi się zrobić je tak chrupkie jak robi to Feta.
    A niech tam! Chwyciłam  za telefon i zbadałam sprawę u źródła.
 
 
 
 
    Feta była wniebowzięta. Po pierwsze dlatego, że zadzwoniłam. A po drugie ponieważ doradziłam  się jej w sprawie dotyczącej domu.
   Ale do rzeczy. Oryginalne paksimadi  charakteryzuje się tym, że czuć w nim zdecydowany posmak  pomarańczy. Jeśli więc chcecie, żeby ciasto było naprawdę smaczne, najlepiej użyjcie soku ze świeżo wyciśniętych pomarańczy.
 
 
 
Składniki: trochę mniej niż 1 kg mąki, 1 szklanka oliwy z oliwek (lub też oleju), 1 szklanka soku pomarańczowego, 1 szklanka cukru, 1 łyżeczka cynamonu, 1 łyżeczka sproszkowanych goździków, 1 łyżeczka sody oraz 1 łyżeczka proszku do pieczenia.
 
 
Jak to zrobić: najpierw połączyć cukier z olejem, a następnie dodać wszystkie pozostałe składniki. Całość dobrze wymieszać. Włożyć do piekarnika na ok. godzinę na 180 stopni. Kiedy ciasto jeszcze nie będzie dobrze wypieczone  wyjąć, pociąć na kawałki i włożyć raz jeszcze na ok. pół godziny na 150 stopni. Paksimadi ma to do siebie, że im starsze tym smaczniejsze. Jest idealne na lekkie i słodkie śniadania.
 
 
 
 
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 

Jak poznałam naszego sołtysa?… piątek, 1 marca 2013

    
 
 
      Był to jeden z tych prześlicznych, słonecznych dni. Obudziłam się rano i jak najszybciej chciałam być na zewnątrz, żeby  zacząć uzupełniać swoje zapasy witaminy D. Sobotnie przedpołudnie – to mój ulubiony czas w całym tygodniu, jak również jeden z nielicznych momentów, kiedy we wiosce obok kipi życiem.
 
 
    Weekendy jak i godziny sjesty, to czas w którym w większości greckich wsi jak i miasteczek, życie prawie wymiera. Kiedy jednak dzień jak i pora są handlowe, sytuacja jest zupełnie odwrotna. Dzieje się tak  ponieważ typowi Grecy albo intensywnie pracują, albo intensywnie odpoczywają, jakby nie znając sytuacji pośredniej. Skrajność jest określeniem, które do Grecji doskonale pasuje.
 
 
     Postanowiłam kupić trochę świeżych warzyw i owoców, wybrać się na spacer i być może wypić jeszcze kawę. Kilka chwil później, trzymając papierowe torby, wychodziłam z warzywniaka.
     W co drugim domu słychać było odgłosy odkurzacza  i odwirowujących pranie pralek. W powietrzu czuć było  zapach chloru. Na balkonach suszyły się dopiero co uprane dywany, powiewały białe jak śnieg prześcieradła.  Również i w Grecji sobota, to idealny czas na sprzątanie.
   Greckie porządki – to świetny temat na post!” – pomyślałam i tym samym postawiłam torby na ziemi, chwytając za aparat. W domu przed którym właśnie stałam, na słonecznym wietrze powiewało pranie. „O! To będzie  ilustracja!” – przemknęło mi przez głowę. Zaczęłam robić zdjęcia: prania, domu, ulicy i wszystkiego co było obok. Przy takiej pogodzie – pięknie wychodzi każda fotografia.
    Gdzieś w tle słychać było dochodzące krzyki. Pewnie jakaś stłuczka, ktoś coś ukradł, albo kolejna dyskusja o kryzysie.
   -Ach! Naprawdę, piękna dziś ta pogoda. – powiedziałam do siebie, kończąc zdjęcia i chowając aparat.  Chwyciłam znów torby i zaczęłam iść w swoją stronę.
    Krzyki stawały się jednak coraz głośniejsze. Odwróciłam się, żeby zobaczyć co takiego się też dzieje.
 
 
     Wielki, gruby mężczyzna, w okolicach sześćdziesiątki, z twarzą rozwścieczonego buldoga, toczył się w moją stronę. Za nim szło dwóch trochę mniejszych, ale nie mniej wkurzonych.
   -Stój dziewczyno! Przecież mówię do ciebie! – wykrzyknął  mężczyzna.
    Stanęłam jak kazał.
   -Co ty wyprawiasz?! – krzyczał dalej, wymachując mi przed twarzą wielkimi rękami.
   -Robię tylko zdjęcia! – odpowiedziałam.
   -A po co ci one?  Pokazuj! – zażądał.
   -Są mi potrzebne. – odpowiedziałam i pokazałam.
    Na zdjęciach wśród widoków i widoczków, owe pranie, fragmenty ulicy i domów.
   -Po co ci te zdjęcia?! – facet drążył dalej.
   -Dlaczego się pan tak denerwuje? Spokojnie! Prowadzę o Grecji blog i chcę napisać tekst o greckim sprzątaniu. Potrzebuję też ilustracji. – z ekscytacją  wyjęłam z portfela wizytówkę „Sałatki”, myśląc: „O rety! Dobrze, że jednak je zrobiłam! Teraz przydadzą się jak znalazł!”. Chciałam  dodać: „Proszę koniecznie odwiedzić, bo blog jest pierwsza klasa! Sałatka po grecku, czyli tradycyjny przepis na grecką…” – już miałam kończyć, ale kiedy zobaczyłam, że twarz mężczyzny przybrała grymas mordercy stwierdziłam, że to chyba nie jest jednak najlepszy moment na reklamę.
   Mała wizytówka, z zapewne niezrozumiałym dla faceta napisem, ginęła w jego potężnych dłoniach.
   -Słuchaj dziewczyno! Ty się nie wygłupiaj, bo ja mówię bardzo poważnie. W tej chwili powiedz mi jak się nazywasz, podaj  adres i pokaż mi swój dowód osobisty. Dwa miesiące temu okradli tu dwa domy. A wcześniej podobno robiono  im  zdjęcia. Mamy podejrzenia, że to byli jacyś Ukraińcy. Nie mówisz zbyt dobrze po grecku, więc nie jesteś stąd. A na twoich zdjęciach widać drzwi i zamki…
   Co za przygoda… Mężczyzna pytał dalej:
   -Jak się nazywasz?
   Już miałam powiedzieć, że Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, ale facet chybaby nie załapał. Ostatecznie stwierdziłam, że…:
   -Nic panu nie powiem!
   -Co??? – nie mógł uwierzyć. – Czy ty wiesz, że rozmawiasz z  sołtysem?!
   -W takim razie – dokumenty proszę! – powiedziałam.
   -Jak to?
  -Jeśli jest pan sołtysem, to niech pan to udowodni. Bo jeśli ja jestem ukraińskim włamywaczem, to pan może być księciem Williamem.
   -Ale to naprawdę jest nasz sołtys! – powiedział facet, który stał obok.
   -A pan równie dobrze może być damą dworu.
    I się narobiło… Ja, naprzeciwko mnie sołtys i niezłe zbiegowisko. Panie z warzywniaka, piekarz z piekarni, kobiety ze sklepów obok, bawiące się jeszcze chwilę wcześniej dzieci, wszyscy przechodnie.
    -Nic panu nie powiem! Bo wcale nie muszę! Pan jest po prostu zestresowany, a przy tym  bardzo niegrzeczny. Poza tym nie ma pan żadnego prawa, żeby mnie ot tak zatrzymywać i żądać dokumentów. – powiedziałam.
 
 
    Zastanawiacie się pewnie, co we mnie wstąpiło? Ale już nie raz się przekonałam, że z rozwścieczonym Grekiem, trzeba rozmawiać nie mniej „wściekle”. W Grecji racje ma ten, kto krzyczy głośniej. To zasada nr 1.
    Niestety, w tym wypadku nie podziałała…
    -Tak…?
    -O-czy-wi-ście!
    Być może macie teraz wątpliwości, czy aby nie koloryzuje. Niestety, wszystko działo się w rzeczywistości. A sołtys, jak się później okazało – również był prawdziwy. Powiedział ostatecznie:
    -Albo dajesz mi swój dowód osobisty, albo natychmiast wzywam policję!
    Obie ręce oparłam o biodra. Głowę wychyliłam w stronę sołtysa. Jego wielką twarz zobaczyłam jeszcze dokładniej. Na czubku nosa miał kępek włosów. Wyglądało to bardzo ciekawie.
    -Jeden… zero… zero… To numer na policję, na wypadek gdyby pan zapomniał. – odpowiedziałam.
 
 
     Czy zauważyliście, że policja zawsze przyjeżdża niezwłocznie, kiedy  nic ważnego się nie dzieje. Tak stało się i tym razem.
     Dokładnie pięć minut później, poznałam naszego policjanta…
 
 
 
 
      C.D.N.
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…