Ogórek i jego metoda na pobijanie rekordów w bieganiu…

      W niemalże każdej  sferze życia  Ogórka,  nastąpiła poważna zmiana. Pomimo usilnych prób reaktywacji związku, wracania do siebie oraz zrywania, Ogórek  rozstał się z Papryką. Oboje mówią, że jest to decyzja  ostateczna, ale jak powszechnie wiadomo, życia przewidzieć się nie da. Na szczęście  mimo wszystko udaje się im pozostać w przyjaznych (i to bardzo!) stosunkach, co wszystkim ułatwia życie, bo Ogórek z Papryką mają grono wspólnych znajomych.  W czasie ostatnich  kilku miesięcy kuzyn Janiego zdołał również już prawie założyć firmę. Wynajął lokal, znalazł ludzi do współpracy. Jednak słowo „prawie” robi ogromną różnicę, bo jeszcze przed otwarciem, Ogórek ostatecznie zwinął interes. Temat na oddzielny post, tym bardziej, że w międzyczasie kuzyn wpadł na inny pomysł na intratny jak i bardzo przyjemny biznes.  Jak potoczą się sprawy Ogórka? Zobaczymy co czas przyniesie. Wśród wszystkich tych zmian, jedynym właściwie konkretem jest fakt, że Ogórek wyprowadził się z domu! Myśl o usamodzielnieniu się nadeszła w wieku lat 32 i tym samym Ogórek wyfrunął ze swojego gniazda. Z kim obecnie mieszka? Kto mu gotuje? Kto o niego dba? Uff… Tematów nazbierało się sporo. Pora przedstawić również nowych bohaterów. Już wkrótce pojawi się Ocet wraz z Pietruszką…
      Zacznijmy jednak od tematu biegania. Do palenia papierosów Ogórek ostatecznie powrócił. Każdy palacz wie, że rzucenie nałogu to niełatwa sprawa, więc nie ma co silić się na krytykę. Ogórek  nadal jednak biega. I to jak! Do biegania mobilizuje również  wszystkich najbliższych znajomych.
     Mniej więcej dwa razy w tygodniu,  Ogórek i kilku jego przyjaciół,  zostawiają konsole do gier, by w sportowym ubraniu spotkać się na świeżym powietrzu. Za każdym razem stawiają sobie za cel pobić kolejny rekord w bieganiu i co najważniejsze… Za każdym razem im się to udaje! Wstają z wygodnych kanap sprzed  telewizora, wyłączają  komputery, po  czym wkładają sportowe buty i… Kolejny rekord już pobity! Ale jak wygląda to w praktyce…
     Na przedmieściach miasta jest czteropasmowa droga, która biegnie aż do samego  centrum. Tuż przy lekkim zakręcie, gdzie robi się nieco bardziej niebezpiecznie znajduje się licznik prędkości.  Prócz pomiarów „rekordów w bieganiu Ogórka i jego świty”, urządzenie mierzy  również prędkość wjeżdżających do miasta samochodów, tak by ostrzec kierowców  przed nadmierną szybkością. Pomiędzy licznikiem, a drogą jest chodnik. Tam właśnie Ogórek organizuje biegi. Sceneria do biegania jest wspaniała, bo z przodu jest urokliwy widok na miasto, a po prawej stronie widać mieniące się w słońcu  morze. Prócz Ogórka i jego przyjaciół ćwiczy tam  wielu biegaczy, jednak nikt inny nie wpadł na to, żeby na tej właśnie drodze pobijać swoje rekordy.
        Żeby ustanowić nowy rekord, trzeba ustawić  się  kilka metrów przed owym licznikiem, nad którym po grecku jak i angielsku jest  napisane „TWOJA PRĘDKOŚĆ…”. Następnie sprawa jest już prosta, bo trzeba biec ile tchu w piersiach! Sama byłam świadkiem, jak podczas biegu Ogórka licznik pokazał 75 km na godzinę, dzięki czemu  niepozorny z wyglądu Ogórek pobił nowy rekord! Trzeba tylko na starcie mocno się skoncentrować by  pamiętać, żeby   wystartować dokładnie w momencie,  kiedy z tyłu słychać nadjeżdżający samochód. Prawda, że  genialne! ;DDD  Rekordy w tym miejscu bite są  nagminnie, czemu zawsze towarzyszą brawa i okrzyki Ogórkowych przyjaciół. Wszystko kończy się podaniem wody i typowo greckim poklepywaniem po ramieniu. Dzięki takiemu dopingowi rzadko kiedy ktoś biegnie poniżej  40, 50 km  na godzinę.
      Nie byłabym sobą, gdybym  nie spróbowała sama… Pomimo, że do kondycji maratończyka jest mi naprawdę daleko, dzięki tej nowej metodzie i rzecz jasna fenomenalnemu dopingowi, ustanowiłam mój własny rekord – 65 km na godzinę! Szkoda, że nie mam zdjęcia, bo mogłabym to nawet i udokumentować.  Ale tak jest  zawsze! W naprawdę ważnych momentach – zazwyczaj wysiada bateria w aparacie…

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 1/3)

     Czasami wydaje mi się, że byłam  już w tylu  ciekawych miejscach Grecji.  Ale uświadamiam sobie, jak wiele jest jeszcze do zobaczenia, kiedy czytam teksty  takie jak ten. Dziś kolejny post z cyklu „Inny punkt widzenia”. Tym razem mam wielką przyjemność zaprosić do przeczytania relacji z podróży wzdłuż prawie całej Grecji – od Salonik, aż po Monemwazje  na Peloponezie, autorstwa Łukasza Hartmana. Mam nadzieję, że  materiał  Wam się spodoba. Mnie osobiście szalenie zainspirował, by podróżować jeszcze i jeszcze więcej. Oto pierwsza z trzech części!


***

        13 słonecznych dni, 7 żądnych relaksu osób, 2 superszybkie samochody, 2200 km drogi oraz bezcenne wspomnienia – to właśnie Grecja roku 2012. Nasza wyprawa zaczęła się wczesnym październikowym, nieco chłodnym wieczorem na warszawskim Okęciu.Obładowani torbami i namiotami, w promieniach zachodzącego słońca, ruszyliśmy w stronę check-in’u. Poszło całkiem sprawnie i po kilku chwilach znaleźliśmy się na pokładzie samolotu do Salonik, a właściwie to najpierw do Zurichu, gdyż konieczna była przesiadka. Po kilku godzinach, a dokładnie koło drugiej w nocy wylądowaliśmy w Grecji. Po wyjściu z terminala w Salonikach okazało się, że możemy zapomnieć o polskim jesiennym chłodzie. Co się w dalszej części naszego tripu okazało, trafiliśmy na niezwykle ciepły od kilku lat początek października. Przez całe dwa tygodnie temperatura wahała się w przedziale od 25 do 30˚C.
        Po godzinie drugiej w nocy wsiedliśmy do miejskiego autobusu i ruszyliśmy przez miasto do wcześniej zarezerwowanego hotelu w centrum Salonik.Zameldowanie zajęło parę chwil. Miły dziadek z recepcji i jego kłopoty ze wzrokiem, a może i lekkie zaspanie, bo to w końcu środek nocy, nie pozwoliły nam na szybkie ruszenie w stronę łóżek. Na szczęście udało się wypełnić wszystkie, skrupulatnie prowadzone recepcyjne księgi i wylądowaliśmy w pokojach. Z czego jeden był naprawdę „niezwykły”. Otrzymał miano „kiblopokoju”, a to za sprawą stojącej po środku drewnianej zasuwanej kabiny, skrywającej prysznic i właśnie „kibel”.
      Wczesnym rankiem obudził nas straszliwy uliczny gwar. Za oknem ruchliwe, lekko zakorkowane skrzyżowanie, ludzie spieszący do pracy, co chwilę odjeżdżające autobusy z przystanku pod samym hotelem. Na szczęście oprócz tego hałasu obudziły nas także gorące słoneczne promienie. Wzięliśmy szybki prysznic i pod hotelem zjawiły się wcześniej wynajęte samochody, w których spędzić mieliśmy kolejne dwa tygodnie.Zapakowanie się do nich sprawiło niemałe problemy, a to z tego powodu, że dookoła hotelu i w promieniu najbliższych 500 metrów nie było gdzie zaparkować. Jednokierunkowe uliczki zastawione do granic możliwości. Biegaliśmy w tę i z powrotem z kilogramami bagaży. Jakieś cztery przecznice dalej udało się! Wstrzymaliśmy na chwilę ruch na ulicy, bo inaczej się nie dało, ale przynajmniej mogliśmy nareszcie wyjechać w trasę.
Saloniki – Łuk Galeriusza
Saloniki – Plac  Arystotelesa
    Z Salonik skierowaliśmy się na południe, nadmorską trasą w stronę Larisy. Bezchmurne, słoneczne niebo i z godziny na godzinę rosnąca temperatura zachęcały do kąpieli w morzu. Nie mogliśmy sobie odmówić i po kilkudziesięciu kilometrach znaleźliśmy się na plaży. A tam ani żywego ducha. Cała plaża tylko dla nas. Niewiele się zastanawiając wskoczyliśmy do morza. W tle masyw Olimpu, przy plaży kapliczka, a tuż za nią stado pasących się owiec. Pierwszy przystanek zaliczony. Ale z racji, że zbliżała się pora obiadowa, za niedługą chwilę wylądowaliśmy w Litochoro na pierwszym greckim obiedzie. Życie płynie tu powolnym rytmem. Z centrum miasta rozpościera się przepiękny widok na masyw Olimpu, a dokładnie na Wąwóz Enipea. Po drodze wstępujemy, żeby zobaczyć monaster św. Dionizego. W jednej z knajpek w Litochoro zdecydowaliśmy się na souvlaki z bułką zapieczoną na ruszcie, a do tego chyba najbardziej znane greckie piwo Mythos.
Widok na masyw Olimpu
      Chciałoby się zrelaksować nieco dłużej w tej przepięknej krainie, ale przed nami do zrealizowania ważny cel jeszcze tego samego wieczoru, a mianowicie Delfy. Do pokonania 300 km, a godzina jest już mocno popołudniowa. Zatankowaliśmy do pełna i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie to, że nasz GPS lekko zwariował i zamiast pokierować nas w Larisie prosto na południe w stronę miasta Lamia, kazał nam skręcić na zachód w kierunku Trikali. Trasa wydłużyła się o jakieś 40 km. Postanowiliśmy, że od tej pory korzystamy już tylko z mapy papierowej. Tak właśnie zostałem pilotem. Przy okazji była to znakomita okazja do nauczenia się greckiego alfabetu. Co prawda znaki drogowe w Grecji są zarówno w alfabecie greckim jak i łacińskim, jednak greckie tablice ustawione są na drogach zazwyczaj o kilkanaście metrów wcześniej niż te łacińskie.
      O ile droga z Trikali, przez Karditsę i Lamię, do wjazdu w góry, w okolicach Termopil była gładka i przebiegała w większości przez tereny płaskie, o tyle po wjeździe na tereny górskie okazała się o wiele trudniejsza. Tym bardziej, że nastał zmierzch, a na drogach górskich o jakimkolwiek oświetleniu można tylko pomarzyć. Niekończące się niebezpieczne zakręty, urwiska, wąwozy, wąskie drogi i stale zwiększająca się wysokość (do ponad 1000 m, a w masywie Parnasu ponad 2000 m), sprawiły że ten odcinek pokonywaliśmy z duszą na ramieniu. Po kilku godzinach dojechaliśmy do Delf. Było już w okolicach północy. Po drodze na zewnątrz nie było widać nic. Totalna ciemność. Miasteczko na szczęście było oświetlone. Szybko znaleźliśmy nasz hotel i prawie od razu wskoczyliśmy pod kołdry. Dopiero rano naszym oczom ukazało się coś niesamowitego. Po otwarciu drewnianych balkonowych okiennic okazało się, że nocowaliśmy nad ogromnym górskim wąwozem. Widok zapierał dech w piersiach. Pod nami kilkuset metrowa dolina, przed nami monumentalne wzgórza, a w oddali Zatoka Iteas. Z takim widokiem można by budzić się codziennie.
Delfy – poranny widok z balkonu
     Współczesne Delfy leżą na zachód od stanowiska archeologicznego i są często odwiedzane przez  turystów. Miasteczko nie jest duże, zamieszkuje tam ok. 2300 mieszkańców. Sporo tam hoteli, hosteli, tawern i barów. Jest niezwykle zadbane. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy do wyroczni.  Na miejscu odwiedziliśmy cały starożytny kompleks ze świątynią Apollina, skarbcem ateńskim, amfiteatrem i stadionem rzymskim. Warto także odwiedzić tu Muzeum Archeologiczne, chroniące kolekcję zabytków związanych ze starożytnymi Delfami (m.in. bliźniacy z Argos, Sfinks z Naksos). Po powrocie do miasteczka przyszedł czas na obiad. Wyprawy po sezonie mają m.in. tę zaletę, że w tawernach czy restauracjach wolnych miejsc jest cała masa. Tym razem trafiliśmy do Tawerny Dion. Przemiły właściciel był nieco zaskoczony bodajże pierwszymi klientami tego dnia, ale dzięki temu potraktowani zostaliśmy niezwykle gościnnie. Z Delf wyjechaliśmy kolejnego dnia z bardzo dobrymi wspomnieniami.
Starożytne Delfy – skarbiec
Delfy – starożytny teatr
     Przed nami otworem stała droga do Aten. Około 160 km przez Arachovę, Livadię, Teby, Elefsinę. Poszło całkiem sprawnie i chwilę po zmierzchu dotarliśmy do greckiej stolicy. Wjeżdżając do miasta naszym oczom ukazał się bajkowy widok rozświetlonego Akropolu. Można by podziwiać bez końca, ale najpierw należało znaleźć nasz hostel, w którym mieliśmy nocować przez najbliższe doby. Znajdował się on niedaleko stacji metra Metaxourgio, przy ul. Victora Ougo. Zatrzymaliśmy się przy Placu Karaiskaki i ruszyliśmy na piechotę w poszukiwaniu naszego noclegu. Okolica okazała się niezbyt zachęcająca do wieczornych spacerów. Na chodnikach i ulicach sporo śmieci, dziwny unoszący się w powietrzu zapach zmęczonego upałem miasta, co kilkanaście metrów grupki obserwujących okolicę i coś knujących greckich chłopaków, a na jednym z krawężników spora grupa Cyganów, otaczających siedzącego w samym centrum na stołku „Don Wasyla”. Nie wyglądało to tak bajkowo, jak wcześniej dostrzeżony z oddali Akropol. Na szczęście po kilku chwilach znaleźliśmy nasz cel i wdrapaliśmy się na piąte piętro. Pokoje okazały się całkiem przyjemne, piętrowe łóżka, czyste łazienki i balkony wychodzące na ulicę. Za oknami, po drugiej stronie ulicy, po części zamieszkałe, a po części opuszczone kamienice. Jedna między innymi z walącym się dachem. Nie przeszkadzało nam jednak to wszystko. Przyjechaliśmy przecież zobaczyć prawdziwą Grecję, więc wszystko dookoła tworzyło specyficzny, naturalny klimat.
Akropol
     Było już koło północy, ale nie chcieliśmy przecież tak wcześnie kłaść się spać. Włączyliśmy więc greckie hity, otworzyliśmy Mythosy, Fixy i Amstele (chyba trzy najbardziej rozpoznawalne greckie piwa) i urządziliśmy sobie małe party na balkonie. Miasto pod nami też jeszcze nie spało, więc nie obawialiśmy się, że jakoś bardzo przeszkadzamy sąsiadom. Zabawa trwała w najlepsze, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy wystrzały. Spojrzeliśmy w dół przez balkon i zobaczyliśmy niezłą rozróbę przy sklepie na rogu. Jakieś przepychanki, a potem nadjeżdżająca zza winkla policja z karabinem wycelowanym w powietrze. Padł kolejny strzał i zobaczyliśmy uciekających w dole pod naszymi balkonami młodych mężczyzn. Mieliśmy nadzieję, że obeszło się bez ofiar, bo wyglądało to co najmniej niebezpiecznie. Tak właśnie minęła nam pierwsza noc w stolicy Grecji.
Ateńskie koty
C.d.n.

Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Pogłaskaj swój kaloryfer

      Jest środek stycznia, a ja rozkoszuje się  pobytem w Polsce, mając w głowie przyjemną perspektywę, że dni które spędzę w ojczyźnie jest sporo.

       W międzyczasie rodzinnych i przyjacielskich spotkań, bardzo często słyszę podobne  stwierdzenie: „Ale ci zazdroszczę tej Grecji! Tam jest tak pięknie i przez cały czas świeci słońce”.
      Racja. Trudno się nie zgodzić. Grecja jest doprawdy przepiękna i cieszę się, że mogę w niej  mieszkać. Jednak obiema rękami podpisuje się pod stwierdzeniem, że:
wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
 
      Prawda jest taka, że idealne państwo, miasto, miejsce do życia nie istnieje! Trzeba więc naprawdę nauczyć się doceniać to, co mamy. Dajmy na to… ot! taki najzwyklejszy kaloryfer! Czy wiecie, że nie każdy ma go w swoim posiadaniu…
~~~~
 
     Pierwszego ranka po moim przyjeździe do Polski, obudziłam się z poczuciem, że otacza mnie najprawdziwszy luksus. Było mi ciepło! Poczucie ciepła to coś wspaniałego. Niestety, ale zimując na greckiej ziemi, musiałam się od niego odzwyczaić.

      Jednym z większych mitów dotyczących Grecji jest to, że przez 12 miesięcy w roku jest w niej  ciepło. To prawda, że lato jest długie i upalne, a ciepła wiosna przychodzi bardzo szybko. Jednak późna jesień oraz zima, to prawdziwa katorga. Co prawda, temperatury na zewnątrz mogą wskazywać nawet i 10, 15 stopni, a słońce nadal świeci,  ale większość domów jest… niedogrzanych!
     System ogrzewania typowego mieszkania w Grecji to jedyne 6 godzin dziennie. 3 rano i 3 pod wieczór,  w momentach dnia kiedy robi się najzimniej. Tak dla przełamania największego chodu. Dlaczego tak jest? W Grecji w przeważającej większości mieszkań i domów nie ma centralnego ogrzewania. Pomieszczenia ogrzewane są olejem opałowym, którego ceny, dodatkowo  w związku z kryzysem, bardzo wzrosły.
     10 – 15 stopni nie brzmi jeszcze tak groźnie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że w miejscach położonych nad morzem  (tak jak jest w naszym przypadku) jest bardzo wysoka wilgoć, co sprawia, że odczuwalna temperatura jest znacznie, znacznie niższa.
     Takie zimowe zimno w wydaniu greckim, to tragedia. Dotyka samego szpiku kości. Jest przy tym przeraźliwie wilgotne. Pranie za nic nie chce samo schnąć, podobne jak wymyte naczynia. Wszystko spowite jest wilgocią. Na wielu ścianach pojawiają się grzyby, z którymi po każdej zimie trzeba się rozprawiać.
     Kiedy przez tych kilka godzin dom jest ogrzewany, działa to jak dodatkowa tortura. Każdy ma bowiem świadomość,  że owe ciepło jest tylko chwilowe. Tak jakby dać dziecku lizaka i odbierać, kiedy nie zjadło go nawet do połowy.
      Kiedy teraz jestem w Polsce i patrzę na mój działający przez 24 godziny na dobę kaloryfer, mam nieodpartą ochotę, żeby go pogłaskać. Przyznam się… Czasem to robię! Na noc wcale nie muszę go wyłączać, a czasem nawet i go podkręcam uchylając jednocześnie okno. Prawdziwe szaleństwo! Taki rodzaj luksusu w Grecji jest nie do pomyślenia.   Po domu chodzę w jednym swetrze i nie mam już rozterek, czy by nie założyć puchowej kurtki… Na noc nie muszę nawet szykować gorących butelek. A herbatę pijam dla przyjemności, a nie dla samego  rozgrzania. Czyż nie jest to cudowne?
Taki widok, to w Grecji najprawdziwszy luksus…
     Jeśli więc kiedyś najdą Was myśli, że w Polsce żyje się bardzo źle, a  w innych państwach jest cudownie… Pamiętajcie, że co by nie powiedzieć, my mamy centralne ogrzewanie!  A poza tym… wszędzie dobrze gdzie nas nie ma!

Czym jest RAKOMELO i jak je zrobić?

      W okresie jesienno – zimowym, kiedy w Polsce pije się grzane wino, czy też miód pitny, Grecy raczą się trunkiem nazywanym RAKOMELO.
      O jego istnieniu, dowiedziałam się od jednej z czytelniczek. Była wtedy pełnia lata, tak więc  z degustacją powstrzymać musiałam się aż do zimy, ponieważ to właśnie w tym okresie rakomelo  smakuje odpowiednio. Żeby je pić – powinno być zimno!
       Zimy doczekałam i jeszcze przed wyjazdem do Polski, żeby spróbować jak ten trunek smakuje wybraliśmy się do Arachowy, jednego z najsłynniejszych greckich kurortów narciarskich. Ale do rzeczy!
Czym jest rakomelo?
        RAKI, to rodzaj wysokoprocentowego alkoholu pochodzącego z Krety. Natomiast MELI,  w języku greckim oznacza „miód”. Rakomelo jest to więc raki, które pija się na gorąco w połączeniu z miodem. Smakuje słodkawo  i naprawdę może zakręcić się od niego w głowie. Trunek ten oryginalnie pochodzi z Krety, ale szczególnie w okresie zimowym popularny jest w całej Grecji.
    Jak zrobić rakomelo?
      Do wykonania potrzebne będzie oczywiście raki (można je ewentualnie zastąpić tsipouro, ale bez dodatku anyżu  – na temat tego trunku oddzielny post będzie w lutym). 1 filiżankę raki podgrzewamy, uważając aby nie zagotować i dodajemy 2 łyżki miodu. Podczas podgrzewania dodajemy  cynamon  oraz 5 goździków.  Można również dodać  kardamonu. Rakomelo powinno być bardzo ciepłe, prawie gorące. Z temperaturą nie można jednak przesadzić, bo wtedy wyparuje sam alkohol. Jeśli tylko będziecie mieć pod ręką raki, koniecznie wypróbujcie rakomelo w długie, zimowe wieczory!

Co słychać u Olivki? I o co chodzi z tym Dubajem?…

      O tym, że wkroczenie w dorosłe życie nie jest  łatwym doświadczeniem, nikt nie musi mi przypominać. Zwłaszcza w kraju, o którym mówi się że pogrążony jest w kryzysie. Dylematy tworzenia  życiowej stabilizacji, przeżywa obecnie również i Olivka.

     Olivka z wykształcenia jest logopedą. W te wakacje pracowała  na jednej z greckich wysp. Jak sama wspomina, było bajecznie. Greckie wyspy to przecież sam urok! Jednak rok pracy się skończył i umowy Olivce niestety nie przedłużono. Bynajmniej, nie jest to powód do zmartwienia. Olivka robi przecież  swoje. Rozsyła CV, aktywnie działa, tymczasem…
      -Życie jest zbyt piękne, żeby się aż tak przejmować. Dorota, obie zdążymy się jeszcze  napracować! – powiedziała podczas wakacyjnej wizyty.
      Pracą być może nie warto się przejmować, bo w życiu mojej szwagierki jest większy problem na tapecie. I to właśnie on spędza sen z jej oczu czarnych, jak najczarniejsze  oliwki.
Olivka i Pieprz  ;D
      Pieprz, czyli jej druga połówka, obecnie kończy właśnie służbę w wojsku. Ta w Grecji jest obowiązkowa! Tak, panowie – dobrze przeczytaliście ;)))  Bez względu na to czy się studiuje, pracuje, ma żonę czy też małe dzieci, każdy Grek, bez żadnego wyjątku ma obowiązek odbyć roczną służbę w wojsku. Nie ma mowy o zamienieniu jej na społeczną formę pracy na rzecz biblioteki publicznej, okolicznego domu społecznego czy też przedszkola. Chodzi o służbę wojskową z prawdziwego zdarzenia. Czyli: strzelania z karabinu, chowania się w okopach, noszenia ubrań moro, wstawania o 5 i  maszerowaniu w deszczu.

     Niemalże każdy Grek jest zagorzałym  przeciwnikiem tego nakazu.  Po skończeniu służby, każdy jednak równie zagorzale  wspomina czasy wojska. Mimo sprzeciwu Greków, myślę że taki wojskowy rok, jest całkiem niezłym rozwiązaniem. Każdemu mężczyźnie przydaje się odrobina musztry.
     Przechodząc do meritum… Pieprz skończył studia na greckiej politechnice (ta w Elladzie jest ceniona wyżej niż uniwersytet), a pod koniec tegorocznych wakacji kończy również swoją  służbę. I tu pojawia się pytanie: co z życiem dalej?
      Olivka i Pieprz chcą zamieszkać razem, ale do tego potrzebna jest przecież praca. A znalezienie jej nie jest teraz takie proste.
     Olivka początkowo nie mogła dopuścić do siebie myśli o zamieszkaniu w Atenach. Teraz powoli rozważa pomysł o przeprowadzce do… no właśnie, Dubaju! Pieprz ma tam kuzyna, który pracuje w świetnie prosperującej firmie. A gdzie wysłać jednego Greka, tam wkrótce zjawi się jego rodzina. Praca dla Pieprza w Dubaju już właściwie czeka… Stabilna, świetnie płatna. Z dodatkami w postaci mieszkania i samochodu. Jest tylko jeden problem… To przecież Dubaj! Poza tym… Feta nigdzie nie jest tak  dobra, jak w Elladzie.
     Jak Olivka z Pieprzem poradzą sobie z tym problemem? Dyskusje, przepychanki i pertraktacje  wciąż trwają.
***
     Letnia wizyta Sałatki skończyła się nadzwyczaj pokojowo i przyjemnie. Dawne waśnie chyba każdemu wydały się już przeterminowane. Feta, Pomidor oraz  Olivka wyjechali.
     Wezwanie na rozprawę sądową Janiego przyszło jakby zsynchronizowane z pożegnaniem  całej Sałatki. Jani przeciwko szefowi, który pięć lat temu nie wypłacił mu pensji. Tak… wszystko  toczy się już od pięciu lat!
    Z owej rozprawy już wróciliśmy i powiązaliśmy ją z  wizytą w sałatkowym domu. Bite dwa tygodnie! Wszyscy  w pełnym  składzie. Olivka, choć bezrobotna to w najlepszym wydaniu. Feta, zwierzająca się z  problemów z jej teściową. Owa  teściowa, czyli Oliwa z Oliwek, która kategorycznie zabroniła mi wyjechać do Polski na Święta… Pomidor i jego uzależnienie  od komputera.  Oraz tajemnicza historia mojego zaręczynowego pierścionka. I… wiele, wiele więcej… Do poczytania już w styczniu!

Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 4 – „Little Britain”, czyli greckie Laganas

       -Hej! To który z was jest tutaj maestro? – wykrzyknął barman, do grupy brytyjskich nastolatków, którzy właśnie wchodzili do klubu. Każdy z nich wysoki i jeszcze bardziej chudy, w wieku kiedy  mięśnie nie nadążają w wyścigu z rosnącym wertykalnie  ciałem. Opaleni, a raczej nadpaleni na czerwono. Ubrani  tak, jakby każdy był dokładną kopią drugiego.
     Każdy chce być  „maestro”, więc odpowiedzią na pytanie barmana, był  las rąk i krótka przepychanka, poczym wyłonił się „maestro”.  Barman wychylił się zza baru i kazał otworzyć chłopakowi szeroko usta. Jedną ręką chwycił go za żuchwę, a drugą lał do gardła  wódkę. Sekundę później, wyćwiczonym w numerze wieczoru ruchem,  kilka centymetrów nad gardłem młodego Brytyjczyka podstawił zapaloną zapalniczkę. „Maestro” przez chwilę, niczym Smok Wawelski, zionął najprawdziwszym ogniem.
     -Fuck you!!! Przecież to bolało!!!  Jeszcze  mogło mi się coś stać! Człowieku, czy ty zwariowałeś?! – krzyczał zszokowany chłopak.
    -Ale przecież sam powiedziałeś… Jesteś maestro! – odpowiedział barman.
   Młody „maestro” po chwili doszedł do siebie. Zanim jednak to się stało, do barmana podbiegła kolejna grupka brytyjskich chłopaków:
     -Ej, stary! Możesz to jeszcze raz zrobić! Pokaż to jemu, on się zgodził.
     I tak do końca czarnej nocy, po sam początek białego dnia. Każdy młody Brytyjczyk, musi poczuć jak to jest być „maestro”. Właśnie tutaj, w Laganas.
     Miejscowość Laganas, znajduje się na południowym wybrzeżu Zakinthos, w samym środku zatoki, o tej samej nazwie jak  miasteczko. Plaża, która tam się znajduje jest bardzo szeroka. Brzeg jest dość długo płytki, a brunatny piasek jest drobny jak pył. Plaża w Laganas, to jedna z plaż wyspy, gdzie od wielu wieków składają swoje jaja żółwie Caretta Caretta, znajdujące  się pod ścisłą ochroną.
      Tłumy młodych Brytyjczyków, którzy przyjeżdżają masowo, żeby spędzić  wakacje w Grecji, w słynnym Laganas, bynajmniej nie zajmują się podziwianiem żółwi. Cóż… Podejrzewam, że na plażę Laganas żółwie przypływają obecnie bardzo rzadko,  o ile w ogóle można tam je jeszcze spotkać. Prawo o ich ochronie co prawda istnieje, ale jego przestrzeganie, to dłuższy i głębszy temat. Żółwi ubywa, ale brytyjskich turystów jest tam coraz więcej.
       Laganas żyje właściwie tylko w sezonie letnim. Nie mam pojęcia, czy ktoś mieszka tam na stałe. Być może  tylko na obrzeżach. Dlatego wszystko wydaje się być prowizoryczne i jedynie sezonowe. Całe miasteczko składa się z klubów, dyskotek, barów ze striptizem, kilku sklepów z alkoholem czy też  koszulkami i majtkami z nadrukami „I love Zante!”, „Keep calm and party!”. Jeden McDonald’s, Pizza Hut i właściwie to wszystko. Ach! Plus posterunek policji na końcu miasta.  
      Trudno w Laganas spotkać choć jednego Greka. Przechodząc ulicami miasteczka, można pomyśleć, że jest ono brytyjskie. Właściwie wszyscy tam, to Brytyjczycy. English breakfast jest tu znacznie łatwiejsze do znalezienia niż greckie souvlaki.
     Młodzi wyspiarze  przylatują tu przede wszystkim po to by się wybawić. Z dala od domu, w przybytku brakującego im na co dzień  słońca, pozwalają sobie na wszystko. Czy oglądaliście dokumentalny program o brytyjskich nastolatkach spędzających wakacje na wyspach? Jeszcze tego lata emitowany był w TVN Style.  Wszystko co tam pokazano, niestety naprawdę tak wygląda!!! Szczegółów oszczędzę. Dla tych, którzy programu nie kojarzą, zobrazuje  że spotkanie na ulicy nagiej osoby czy też  pary uprawiającej  sex w miejscu publicznym, nie jest już raczej szokujące.
     Grecy rozlewają alkohol. Serwują Brytyjczykom ich angielskie śniadania. W klubach puszczają ich hity. Przez jeden sezon muszą zarobić na cały rok, bo jesienią i zimą nic tu się nie dzieje. Każdy mówi więc płynnie  po angielsku, ale na młodych Brytyjczyków patrząc z najczystszą pogardą. Trudno ukryć ją nawet pod grzecznościowym  uśmiechem.
       Pamiętam, że kiedyś szłam główną ulicą w Laganas, chwila przed 9 rano. Kilka osób wracało jeszcze z imprezy. Powietrze przesiąkała mieszanka trzech zapachów. Alkohol. Ludzkie wymioty. Oraz chlor… Potężne ilości chloru, którym odkażano kluby, bary i dyskoteki oddychające chwilową pustką, aż do momentu kiedy zapadnie zmrok.

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – RZECZY

      W prezencie pod choinkę  od mojej siostry dostałam  książkę, która  pochłonęła mnie całkowicie  i już właściwie ją kończę. „Sztuka sprzątania. Uporządkuj swój dom i swoje życie” Dominique Loreau. Wiem, że dla niektórych tytuł może brzmieć co najmniej dziwnie. Dla mnie ta książka jest jednak doskonałym komentarzem moich obserwacji, na temat tego jak bardzo o swoje domy dbają Greczynki.  Po przeczytaniu zupełnie przestałam się temu dziwić.
      Loreau jest również autorką książki na temat życiowego minimalizmu oraz „Sztuki prostoty” (obie  już umieściłam na mojej obowiązkowej liście lektur). Z pochodzenia jest Francuzką, ale od około trzydziestu lat mieszka w Japonii. Książka nie jest bynajmniej poradnikiem w stylu „Perfekcyjnej pani domu”. Uczy innego podejścia do sprzątania, organizowania przestrzeni w której funkcjonujemy i  życia, tak aby nie tylko w pomieszczeniu, ale również w głowie panował harmonijny porządek. Wyrobić  sobie nawyk odkładania przedmiotów  na miejsce. Sprzątać na bieżąco, zamiast urządzać wielkie porządki raz na kwartał. Używać jedynie  kilku najprostszych środków do czyszczenia, które są ekologiczne jak i bardzo tanie.  Oraz przede wszystkim… zmienić  podejście do przedmiotów,  które  w codziennym życiu są nam potrzebne; co znaczy posiadać  tylko i wyłącznie te, które rzeczywiście używamy. Ten ostatni punkt, zainteresował mnie najbardziej.
     Mając w perspektywie spędzenie  kilku tygodni w moim dawnym  pokoju pomyślałam, że jest to doskonały moment, żeby zrobić gruntowne porządki, wg wskazówek płynących z książki. Raz, a dobrze. Podobno Japończycy robią tak  zawsze przed 1 stycznia,  by Nowy Rok przywitać „na czysto”.
      Porządkowanie całej przestrzeni zajęło  mi prawie  dwa dni. Przejrzałam wszystkie kąty, szafki, szafeczki oraz  szuflady. Oddałam, wyrzuciłam, zutylizowałam wszystko czego nie używałam. Pięć(!) worków ubrań, których już nie nosiłam, a zawsze myślałam, że może jeszcze kiedyś będą mi potrzebne,  nawet jeśli wkładając je czułam się jak z innej epoki.  Cały plik starych gazet „jeszcze do poczytania”, jakbym miała czas czytać co w gazetach było rok, dwa,  a nawet trzy lata temu. Stosy  notesów, notesików w najróżniejszych kolorach i rozmiarach – wspomnienie po mojej dawnej papierniczej manii. Wraz z ich wyrzuceniem, czuje że również i owej manii się pozbyłam. Dziesiątki kaset jeszcze z okresu mojego dzieciństwa. A przecież ja nawet nie mam magnetofonu! Worek nadłamanych długopisów, które bardziej skrobią niż piszą, świeczników, ozdóbek o wątpliwych walorach estetycznych i rupieci z cyklu „a może jeszcze kiedyś się przyda” oraz pamiątek,  których znaczenia już nawet nie pamiętam. Ach! Jeszcze notatki  z okresu studiów i najróżniejszych kursów, które „jeszcze kiedyś mogą być niezbędne”, jakby samych książek było mało, a internet od jutra miał przestać istnieć.
      Taszcząc wszystkie  worki i woreczki, myślałam sobie ile na to wszystko wydałam pieniędzy? Po co właściwie były mi te rzeczy? Kiedy naprawdę używałam  je po raz ostatni? Ile czasu i energii na nie zmarnowałam, męcząc się przeświadczeniem, że mam jeszcze kiedyś do nich wrócić. Kto ma na to czas? Przecież on tak szybko pędzi…
     Kiedy wyrzuciłam ostatni worek  pomyślałam, że nigdy więcej nie kupię niczego, bo jest „urocze, słodkie, ładne albo do czegoś tam się przyda”. Kiedy następnym razem przyjdzie mi kupić nowy przedmiot, zastanowię się pięć razy, czy rzeczywiście jest mi on potrzebny.
     Na szczęście  z uporządkowaniem całości zdążyłam przed pierwszym stycznia, dokładnie tak jak  robią to Japończycy. Kiedy wyrzuciłam ostatni worek i uporządkowałam już całą przestrzeń, z uczuciem swoistego oczyszczenia otworzyłam okno, żeby odświeżyć  również  powietrze. Wyłączyłam światło, zamknęłam drzwi i wyszłam  na sylwestrową imprezę.
     Tegoroczny Sylwester spędziłam w małym, ale przemiłym  gronie. Bez wielkich fajerwerków, za to z lampką wyborowego wina w dłoni. Jakby i Sylwester wpasował się do mojego noworocznego  nastawienia, że „mniej znaczy więcej”.
      Kiedy nad ranem pierwszego stycznia weszłam do mojego pokoju, poczułam że panuje w nim zupełnie inna energia. Był nie tylko czysty. Przede wszystkim było w nim miejsce na nowe życie, nowe decyzje, emocje i  doświadczenia.
      Położyłam się do łóżka, rozumiejąc co miała  na myśli moja znajoma Greczynka, kiedy mówiła że jednym z przyjemniejszych uczuć w życiu, jest chowanie nóg do świeżej pościeli. Kiedy prześcieradło jest jeszcze sztywne, a poduszka pachnie  powietrzem.
     Zasypiałam w przeświadczeniu, że to najszczersza prawda, że szczęścia nie da się kupić. Że chowa się ono w codziennych, najbardziej niepozornych chwilach, które najczęściej dajemy sobie sami. Zamknęłam oczy i szybko zasnęłam. Myślę, że rok 2014 może być naprawdę wspaniały.
~  ~  ~  ~
      Co prawda ten post tym razem odbiega od  tematu samej Grecji, ale miałam wielką ochotę się z Wami nim  podzielić. Tymczasem, pora powrócić do głównego wątku bloga i przejść do  tego, co słychać u Sałatki. Narobiło się trochę zaległości jeszcze z grudnia.

Rion – Antirion, czyli jeden z najdłuższych wiszących mostów świata

      Współczesna technika czy też budownictwo, nigdy specjalnie nie leżały w kręgu moich zainteresowań. Trudno jednak nie zachwycić się wielkimi osiągnięciami cywilizacji XXI wieku, których doskonałym przykładem jest  Rion – AntirionWidok tego gigantycznego mostu, wpasowanego w monumentalny krajobraz morza i gór, robi ogromne wrażenie. Sam most widziany z daleka, przypomina jedną z rzeźb sztuki współczesnej  i jest przykładem na to, że i budowla może być po prostu piękna.
     Rion – Antirion znajduje się nad Zatoką Koryncką i  łączy Peloponez z kontynentem. Jego trudna do wymówienia nazwa, składa się z  nazw dwóch miejscowości, gdzie most się zaczyna i kończy.
     O każdej porze roku, dnia czy też nocy, most zawsze prezentuje się  spektakularnie. Tworząc delikatny łuk, rozpościera się nad spokojnie wyglądającym morzem. Cztery trójkąty, które go tworzą  przypominają wyrastające nieopodal  góry. Ten most jest przy tym naprawdę ogromny. Swoimi rozmiarami wyprzedził Golden Gate Bridge nad Zatoką San Francisco. Obecnie jest największym wiszącym mostem na świecie.  
     Jego  uroda nie jest jednak  jedynym walorem. Łącząc Peloponez z Grecją kontynentalną, Rion – Antirion stanowi niesamowite ułatwienie komunikacyjne. Co prawda dziś również tę samą trasę można przepłynąć statkiem, jednak przejechanie przez Rion – Antirion jest znacznie szybszym rozwiązaniem.
      Budowa mostu została zakończona w 2004 roku, podczas przygotowań do Igrzysk Olimpijskich. Głównym fundatorem budowy była Unia Europejska.  Most ma długość niemal trzech kilometrów (dokładnie  2882 m), bo taką też szerokość  ma w tym miejscu Zatoka Koryncka. Ogromnym utrudnieniem przy  budowie był fakt, że jest to teren sejsmicznego uskoku, a woda w tym miejscu sięga głębokości ponad 60 metrów. Most zbudowany jest tak, że przetrwa trzęsienia ziemi o sile nawet ponad siedmiu stopni w skali Richtera. Mam nadzieje, że do żadnej próby jednak nie dojdzie…
     Przejazd mostem ma tylko jeden minus. Jest nim cena, która wynosi 13 euro. Żeby Rion – Antirion zobaczyć dokładnie, dobrym i tańszym sposobem jest przepłynięcie statkiem, który przemieszcza się  spokojnie równolegle do mostu. Z jakiejkolwiek strony by na niego nie patrzeć, Rion – Antirion wart jest szczególnej uwagi.
 Do przygotowania tego tekstu, korzystałam z książki „Grecja – cuda świata”, red. prowadzący J. Kałużna – Ross, Rzeczpospolita,  New Media Concept sp.  z o.o., 2008