Grecki chrzest cz. 2 (nieoficjalna) – po wyjściu z kościoła… sobota, 31 marca 2012

Grecki chrzest cz. 1 (oficjalna):  
     Urządzanie imprezy po chrzcie kościelnym, nie jest w Grecji codziennością. Można więc uznać, że mieliśmy szczęście. Około dwudziestu minut jazdy samochodem od kościoła, wynajęto lokal, do którego zaproszeni byli wszyscy.
    Olivka przez cały czas była na swojej roli tak skupiona, że kilka razy prawie zaginęła nam w akcji.
    Już od wejścia widać było, że impreza bardzo przypominać będzie wesele. Achilles (lat niespełna 1), czyli główny zainteresowany, usypiał co chwilę, ale w tym momencie miał się przecież bawić – i  żadne tam spać! Ja wciąż niedowierzałam. Zupełnie nikt nie przejął się tym, że Achilles mimo wszystko zasnął jak kamień. Zamknął oczy i na różne to strony kiwała się mu też jego główka. Wyglądał jak laleczka w przebraniu, której właściwie wszystko jest  już obojętne.
    Po kilku minutach – dziecko się zgubiło. Jego mama szukała go razem z Olivką. Na szczęście tak samo tajemniczo jak zniknął, tak samo się też pojawił. Małego „na chwilkę” podebrał Pieprz, czyli chłopak Olivki. Dla urozmaicenia zorganizował chłopcu, nazwijmy to „alternatywną sesję zdjęciową”: w jednej ręce wielki stek, a drugiej zaś piwo. Później przyszedł też czas na serię „Achilles jako młody palacz”… Pieprz uśmiał się przy tym do łez. Wstyd się przyznać, ale ja również też…
     Wracając jednak to sedna tematu. Jedzenie nie bardzo gościom smakowało, z prostej przyczyny: było za mało greckie. Po przystawkach z serem feta i  tzatzykami (jedyne typowe greckie dania tego dnia), pojawiły się, uwaga: kotlety mielone, ziemniaki, stek, zapiekany bakłażan z żółtym serem, czerwone i białe wino, zestawy warzyw, coś co do złudzenia przypominało polskie gołąbki, francuskie ciasto ze szpinakiem i serem, parówki na gorąco również owijane w cieście oraz grillowany kurczak, później dla zgłodniałych  jeszcze schab.
-To jest tak mało greckie…- podsłuchałam komentarz dochodzący z boku.
-To pewnie przez ten kryzys. Musieli trochę zaoszczędzić.  – odpowiedział drugi gość, ale na próżno czekałam na choć cień śladu sarkazmu.
     Po incydencie z Pieprzem, Olivka starała się koordynować co dalej dzieje się z jej podopiecznym. Ten wciąż jednak spał. Później również śpiąc wziął udział w tańcach. I tym nie przejął się za bardzo.
     Podobnie jak na weselach, po sytym, kryzysowym jednak jak dla Greków obiedzie J, zaczęła grać głośna muzyka.  Olivka, która czasem bywa naprawdę nieśmiała, została wywołana do jeszcze jednej powinności – rozkręcić pierwszy taniec. Nie było odwrotu. Na szczęście nikogo nie trzeba było zbyt długo namawiać i wkrótce sala dla tańczących się zapełniła, ze śpiącym Achillesem oczywiście w środku. Niewiele było jednak mu w stanie, w tym kamiennym śnie przeszkodzić.
     Zawsze popadam  w zdziwienie, kiedy widzę, że właściwie w każdym greckim tańcu tak bardzo wyraźnie widać korzenie tradycji. Obojętnie czy jest to dyskoteka, zwykła impreza, chrzest, czy też wesele, taniec nawet współczesnych, młodych Greków, wydaje się być ciągle do złudzenia podobny do przedstawień na starożytnych wazach. (Myślę, że ten temat zasługuję na swój oddzielny  post.)
    W każdym razie, jak już wcześniej się pochwaliłam, nie mogło być inaczej – na parkiet weszłam również i ja. Przyznaje – ośmieliło mnie kilka kieliszków czerwonego wina. Jak szybko się przekonałam greckie tańca nie są takie trudne. Wystarczy patrzeć na nogi sąsiada, pić wino i tylko się śmiać.
-Słuchaj – na początku byłam przekonana, że ty nie jesteś z Grecji. Wyglądasz tak trochę inaczej… – zaczęła dziewczyna, która przy stole siedziała obok. – Ale po tym jak profesjonalnie tańczyłaś…
     Nie skomentowałam tego niczym, tylko jeszcze szerzej się uśmiechnęłam.  No cóż, to chyba wyższy już etap wtajemniczenia w życie Grecji…
     Tymczasem Achilles, pod sam koniec się obudził i widać było dość przytomne, wyspane spojrzenie. Pomyślałam, że przeszedł chrzest kościelny, ale po tym nieoficjalnym już chrzcie, nie będzie można go tak łatwo złamać i pewnie długo trzeba będzie czekać, żeby pierwszy raz zamarudził.  Chłopak jest do życia naprawdę gotowy – po TAKIM  właśnie chrzcie!
DOWÓD: na pierwszym planie tańczę ja z Olivką!

 Mały Achilles również sobie tańczy (z prawej)…

 Taniec Zorby

Hurrraaa!!!…Sałatka strzeliła gola!…poniedziałek, 26 marzec 2012

      „Sałatka…” naprawdę strzeliła niezłego gola! I tym samym mam wielką przyjemność zareklamować Gazetę Sportową, z którą już od kilku tygodni współpracujemy:)) Gazeta jest o sporcie, ale nie wyłącznie, bo przecież nie tylko nim człowiek żyje – więc jako przerywnik  całe już pół strony nr 18 zagospodarowała „Sałatka…”. Polecam gorąco, jeśli kiedyś będziecie w powiecie wągrowieckim, blisko Poznania,  a może jeszcze na dodatek  we wtorek?  Wągrowiec i powiat  już zawłaszczyliśmy. Później konsekwentnie – pozostał jeszcze tylko świat!… J 
Dzięki chłopaki! :)))
       Tym samym, z myślą o fanach footballu, jak i wszystkim rozbieganym za piłką  czytelnikom dedykuję niniejszy post…
       Jakieś dwa lata temu wybraliśmy się z Janim na wycieczkę po Atenach. Nie mogło się oczywiście obyć bez wizyty w jednej z typowych greckich tawern. Wybraliśmy jedną, usiedliśmy wygodnie. Po chwili przyszedł kelner – widać było od razu, że jest to szef.
-Witajcie kochani! Skąd jesteście?
– Ja jestem z Kavali. – odpowiedział Jani. – A to jest moja dziewczyna z Polski.
-Krzysztof Warzycha!!?? – wykrzyknął uszczęśliwiony patrząc na mnie szef.
    Już chciałam odpowiedzieć:
-Nie… Dorota Kamińska…
    Zanim jednak na szczęście zdążyłam otworzyć usta, szef  odłożył na bok wszystko co  w tej chwili niósł w rękach. Usiadł na krześle obok, jakby zupełnie opadł z sił.
-Wy Polacy, nie no… wy to naprawdę potraficie! Wypijmy teraz za  zdrowie Krzyśka!
    I tak dzięki zupełnie jeszcze anonimowemu dla mnie człowiekowi, zaczęliśmy degustację win.
      Kim jest Warzycha? – nie dawało mi oczywiście spokoju. Szczególnie przez wzgląd, że na moje polskie obywatelstwo tak właśnie bardzo często reagowali szczególnie Ateńczycy. Jak zdołałam się szybko zorientować: oni go po prostu kochają, bo Krzysiek to po pierwsze genialny piłkarz, a po drugie po prostu „swój chłop” – czyli taki wzór do naśladowania dla facetów.
     Bardziej konkretne informacje dostarczył  jak zawsze Google – wujek dobra rada. Po przeczytaniu kilku wpisów – szok – że ja jeszcze tego nie wiedziałam! Warzycha, pseudonim „Gucio”, pochodzi gdzieś ze Śląska, ale  dopiero kiedy osiadł na stałe w Grecji naprawdę rozwinął skrzydła. 244 (!!!) bramki dla Panathinaikosu, najlepszy snajper w historii swojego klubu…, drugi w rozgrywkach ligowych CAŁEJ Grecji.  Na dodatek działacz charytatywny, przykładny ojciec, przyjaciel i podobno super mąż! Jest obecnie jednym z najbogatszych polskich piłkarzy, ale wszyscy mówią zgodnie, że to nadal przede wszystkim – po prostu swój chłop!
    Warzycha nie gra już w rozgrywkach meczowych, ale dla Greków i całej greckiej Polonii, Krzysiek jest wciąż takim pół greckim, pół polskim – prawie już  bogiem. Również i mnie teraz duma rozpiera! I kto wie … –  może nawet kiedyś obejrzę sobie jakiś mecz…
I na dodatek taki(!) przystojniak!
Więcej na temat Krzysztofa Warzychy można przeczytać w tym artykule. Naprawdę świetnie czyta się ten post:

O co tak naprawdę chodziło temu Zorbie?…czwartek, 22 marca 2012

„-Zmiana życia – zmiana planów! Przestałem wspominać, co było wczoraj, przestałem myśleć, co będzie jutro! Interesuje mnie tylko to, co się dzieje dziś, teraz! Pytam siebie: „Co właśnie robisz, Zorba?”, „Śpię”. „Więc śpij dobrze!” „A co robisz obecnie, Zorba?” „Pracuję”. „Więc pracuj dobrze!” „Co robisz teraz, Zorba?” „Całuję kobietę”. „Więc całuj ją mocno, Zorba, zapomnij o wszystkim, nic więcej nie istnieje na świecie, tylko ona i ty!”[1]
       -A co teraz ciekawego czytasz Dorota? – spytała mnie jakiś czas temu moja dobra przyjaciółka.
-„Greka Zorbę”.
     Nie wiem zupełnie jaki był wtedy mój wyraz twarzy, ale jak do dziś wspomina Estera, wyrysowało się na niej coś takiego – że tak jak stałyśmy zawróciłyśmy do księgarni po jeden egzemplarz.
     Zorba to z pewnością najbardziej popularny grecki bohater. (Nie licząc oczywiście tych mitologicznych, ale to już zupełnie inna bajka.) Zorba i Zorba – wszędzie gdzie pojawia się temat Grecji, to nazwisko pojawia się niezmiennie. Na czym więc właściwie polega fenomen tego bohatera?
     Gdyby streścić całą książkę, brzmiało by to mniej więcej tak: … młody człowiek z pewną ilością pieniędzy przybywa na Kretę, by tam robić interesy. W drodze spotyka owego Zorbę – typowego z wyglądu, krzykliwego Greka, który staje się jego współpracownikiem i przyjacielem, z którym mieszka na Krecie.  … Ogólnie, szczerze ujmując – nudy. Podobnych historii setki, jak nie tysiące. Dlaczego więc to właśnie nie kto inny jak Zorba tak mocno osiadł we współczesnej kulturze?
    Ta książka to po prostu  fenomen. Po jej pierwszym zdaniu „Po raz pierwszy spotkałem go w Pireusie…”, nie można się od niej odkleić. To jest czysta poezja, można  uśmiać się do łez. Ma się przy tym ochotę  naprawdę odłożyć w kąt wszelkie psychologiczne poradniki.
      Zobra to człowiek, który … – on naprawdę wiedział jak żyć. Jeśli przeczytacie gdzieś, że tańczy i ciągle się śmieje – to wielkie spłycenie. Jak sam się przyznaje: kradł, zabijał i cały czas romansował – nigdy nie przestawał jednak po prostu żyć. Chodzi zawsze jakby brudny, w czymś umorusany i jakby zawsze lekko spocony. Jeśli je lub pije – to zawsze tylko jak wygłodniałe zwierze. Jeśli pracuje – zdziera skórę do samej krwi. A jeśli w końcu kocha – zapomina o całym świecie i wtedy nie liczy się już zupełnie, zupełnie nic.  Jest jednym z ludzi, którzy nie skończyli żadnej szkoły. Być może nie przeczytał do końca jednej  książki – o życiu jednak wszystko wie.  Śmieje się całym sobą. Tańczy każdą najmniejszą komórką. Walczy zawsze jakby do uratowania  miał cały świat.
    Zorba to również uosobienie wszystkiego, co w Grekach jest najpiękniejsze: wolność, radość i lekkość życia, niesamowita szczerość i głęboki śmiech. Być może trochę naiwnie myślę, ale  w nim tkwi jakiś klucz do rozwiązania problemu greckiego kryzysu. Jeśli bowiem Zorba nie musiał – nigdy nie pracował. Lenił się i zawsze z gestem wydawał wszystko co miał. Robił  tak – zawsze kiedy mógł. Jeśli istniała jednak potrzeba – pracował za trzech i z całą pasją oddawał się w każdą najdrobniejszą rzecz.
    Z rzadka można znaleźć przypadki, kiedy film jest tak samo dobry jak książka. Książka jest w każdym zdaniu piękna, ale z drugiej strony – nie ma nic bardziej genialnego jak w tej roli Anthony Quinn. 
    Tak samo ja jak i zapewne Estera, mamy ostatnią stronę pokarbowaną od łez. Nie zdradzę, choć bardzo bym chciała, jak(!) umiera ten najsłynniejszy Grek. Dodam tylko, że zawsze jak o tym myślę – przechodzi mi każda chandra, zaczynam śmiać się trzy razy głośniej i prozaicznie – chce mi się żyć.
„Naucz mnie tańczyć Zobra”, czyli „Naucz mnie tak właśnie żyć.”

 


[1] Nikos Kazantzakis, Grek Zorba, Książka i Wiedza, Warszawa 1986, s. 236

Mój wielki, grecki – kryzys…niedziela, 18 marca 2012

     
    Już właściwie jakiś czas temu przestałam liczyć, jak długo jestem teraz w Polsce i chyba trochę straciłam  poczucie czasu. Podejrzewam jednak, że moja wizyta w kraju jest dłuższa niż początkowo planowałam, a obecnie można zupełnie wyprowadzić mnie z równowagi, zadając jedno krótkie pytanie: „kiedy wracasz do Grecji?”
     Kiedy wracam – to jeden problem. Tym podstawowym jest jednak to w zasadzie GDZIE?
    Strategicznie umówiliśmy się z Janim, że wracam kiedy już będzie miał obiecaną właściwie pracę. W ten sprytny sposób ominie mnie dodatkowa podróż z domu Sałatki do rejonów Aten. Od momentu „ostatecznej” już rozmowy, Jani do Aten jechał już właściwie trzy razy, za każdym razem czekając na ten  decydujący, ostateczny  telefon…. Po czwartej rozmowie – przestało być to śmieszne. Po piątej – nawet Jani opadł już z sił. Greckie podejście „powoli, powoli” potrafi dać nieźle  w kość.
     Mieszkanie na walizce stało się już naprawdę męczące. Kiedy ktoś pyta  mnie o adres, muszę się mocno skoncentrować, długo zastanawiając się gdzie on obecnie jest. Może kiedyś ktoś wymyśli walizki, które mają przypisany adres – z doczepianą skrzynką na listy, ale i to w zasadzie i tak nie rozwiązuje naszego problemu. Tymczasem każdego ranka budzę się i dobre kilka minut zajmuje mi przypomnienie sobie – gdzie właściwie dziś śpię.
    Tak więc przeżywam – mój największy, grecki kryzys. Nie wiedząc zupełnie: co? gdzie? i jak? 
   Czekam tylko, żeby może tam ktoś z góry zesłał jakąś podpowiedź, jakiś pewnik, jakiś mały choćby znak! Ale  Wielki Komediant, im głośniej dociekam, tym bardziej milczy jak skała. Ha ha! Niemalże słyszę gdzieś  w przestworzach ten  boży śmiech!

     Z moją naprawdę bliską przyjaciółką umówiłam się w południe na kawę. Plan był bardzo prosty:  wygadać, ponarzekać, popłakać, wypić wielką kawę i zjeść coś nieprzepisowo słodkiego.

   „Będę za pół godziny. Przepraszam – korki.” –  tak  brzmiał krótki sms.
    Co robić z tym pół godziny? Czym zająć myśli?
    „Małgorzata Korzuchowska spędziła dwa  tygodnie  w USA.”
    „Ukochany czy córki? Czy Kinga Rusin naprawdę musi wybrać, z kim zamieszka w nowym domu?”
    Dobre pytanie: „Czy ten rok będzie należeć do Joanny Liszowskiej?”
   „Miłość w opałach – Monikę Richardson i Zbigniewa Zamachowskiego łączy coś więcej…” – to jest prawdziwy SZOK!
        Ostatni numer Party – życie gwiazd kosztował całe 1,99 zł i uratował mi życie.
        Rozstania i powroty. Przeprowadzki i przyloty. Ktoś się rodzi, ktoś inny umiera. Ktoś kupuje dom, ktoś traci fortunę.
       Więc nie jestem w tym wszystkim sama? I tyle ludzi wokół mnie też się gdzieś plącze? Nie wiem dlaczego, ale ta prosta świadomość – podziałała jak balsam na duszę.
      Najważniejsze w życiu znaki, są tam gdzie najmniej się ich spodziewamy. Mój znajdował się na stronie nr 33. Darmowa próbka tabletek na brzuch. Bo tam właśnie kumuluje się mój stres. „I  już w porządku – mój żołądku!” Uff…
    Kiedy ssąc tabletkę pod językiem (jak zalecała reklama) doszłam do działu „Modowy sąd nad gwiazdami” minęło prawie pół godziny. Znowu straciłam rachubę czasu. Przyjaciółka już czekała.
   Tymczasem –  u Katarzyny Zielińskiej „Głowa pełna planów”. A gwiazda twierdzi, że „na wszystko w życiu przyjdzie czas”….
       

Z CYKLU: Inny punkt widzenia…czwartek, 15 marca 2012

   
     Od pewnego czasu prowadzenia tego bloga, spotykam ludzi, którzy opowiadają, czy też piszą mi różne rzeczy  z Grecją związane. Jest to często niesamowita wiedza, czy też fascynujące opowieści z życia wzięte. Postanowiłam nie chować tych informacji, gdzieś do szuflady, a podzielić się nimi w przestrzeni „Sałatki”. Ogromny byłby to żal, gdybym zrobiła inaczej.
    Jeśli więc i Ty  –  drogi Czytelniku – wiesz o Grecji coś ciekawego (coś Cię w tym kraju  zafascynowało, przeżyłeś tam ciekawą historię, byłeś w miejscu które uważasz – odkryłeś, znasz ciekawą grecką potrawę, mit, film, etc.) z wielką przyjemnością o tym przeczytam i być może – jeśli zechcesz – zamieszczę na blogu.
    Bardzo serdecznie zapraszam więc do kontaktu: dizzy70@wp.pl
Arkadia dziś
      Tymczasem…. Z czym kojarzy Wam się Arkadia? Myśląc o niej – czy jest Wam sielsko i anielsko?…
   Mam  ogromną przyjemność przedstawić  tekst mojego  przyjaciela i genialnego historyka sztuki – Georgiego Gruewa. Georgi ma już wielkie uznanie rzesz, prowadząc m.in. bloga na temat historii sztuki, do którego odsyłam:   
     Tym razem opowie  coś, czego o Arkadii zapewne jeszcze nie wiecie…
    WIELKIE DZIĘKI GEO!


Pasterze niezbyt arkadyjscy
Arkadia, kraina nieco na południe od Sparty, jawi się powszechnie jako miejsce szczególnie sielankowe, wręcz idylliczne. Spokój i harmonia pasterskiego życia, brak jakichkolwiek problemów, swoista beztroska na łonie przyrody graniczą nawet z niefrasobliwością… Taki obraz Arkadii wytworzyła sobie już w czasach starożytnych kultura rzymska (wielka w tym zasługa Wergiliusza), a dzięki niej odnowiona została w czasach nowożytnych. Czy jednak “wieś spokojna, wieś wesoła” rzeczywiście była taką, jaką opiewali wielcy poeci i dramaturdzy od kilku stuleci?
Dzisiaj jadąc do Arkadii, nie sposób pominąć Megalopolis – miasta założonego ok. 369 r. p.n.e. dla obrony przed Spartanami. Niewiele jednak zostało z owego starożytnego pasterstwa: dość zacofany i prymitywny starożytny kraik rzadko skrapiany deszczami, pozbawiony gajów oliwnych, nieliczący się także w produkcji wina, obecnie jest jednym z głównych ośrodków wydobycia węgla kamiennego w Grecji, a miejscowe elektrownie zaopatrują w prąd pół Peloponezu. Ale Arkadia nigdy nie była szczególnie gościnna, a już na pewno nie można jej nazwać krainą szczęśliwości. Jacy więc byli arkadyjscy pasterze?
Nicolas Poussin: Et in Arcadia ego, 1640
Nicolas Poussin w bodaj najsłynniejszym swym dziele “Et in Arcadia ego” z 1640 r. przedstawił trzech pasterzy i pasterkę, którzy natknęli się niespodziewanie na grób z wyrytym tytułowym napisem. Powszechnie przyjmuje się (choć nadal jest to kontestowane), że artysta sugeruje w ten sposób obecność śmierci w – wydawać by się mogło sielankowej – Arkadii. Nas jednak niech zainteresują fizjonomie tych postaci: przystojni, proporcjonalni mężczyźni i spokojne, dystyngowane dziewczę w typie urody uwielbianym przez N. Poussina (i przeze mnie też). Od “Idylli” Teokryta poprzez wspomnianego Wergiliusza i “Sodomę i Gomorę” Marcela Prousta uroda pasterzy wychwalana była pod niebiosa przez mistrzów europejskiego pióra. Nie trudno zauważyć, że trochę w tym jest fascynacji męskim ciałem, a nawet niekiedy doszukać się można podłoża homoseksualnego. Wyobrażenie to jednak nie pokrywa się z tym, co o starożytnych Arkadyjczykach wiemy. A udzieliło się ono nawet Fredrice Bremer, szwedzkiej pisarce i działaczce o prawa kobiet, która pod koniec lat 50. XIX w. odwiedziła Grecję. Arkadię widziała więc przez pryzmat skażony literaturą jako krainę mlekiem i miodem płynącą:
Jesteśmy w Arkadii. Wieczorne słońce rozpromienia piękno nad krainą, wzgórza lśnią w purpurowym przepychu. Zahaczyliśmy o granice szerokiej szampanerii pomiędzy wielkimi winiarniami i polami rolnymi rodzącymi zboże, tytoń i ziemnikami. Krzewinki kwitnącego oleandru wskazują na gdzieniegdzie płynący strumyk. Na przyjemnie ubitej drodze spotykaliśmy często wieśniaków, zwykle młode kobiety i mężczyzn, o przystojnym obliczu, barwnym i radosnym wyrazie twarzy, całkowicie zdrowych, czystych i uposażonych. Skóra dziewcząt jest jak mleko i wiśnie. Ewidentnie jesteśmy w Arkadii! Nie moglibyśmy chyba sobie wyobrazić pasterzy i pasterki arkadyjskie bardziej urodziwymi“.
[w oryginale tekst brzmiał bardziej romantycznie, ale słabo znam szwedzki…]
Starożytna prawda była bardziej brutalna. Arkadia nie była Edenem Hellady ani równoległą rzeczywistością, gdzie Eros mógł spokojnie połączyć się z Anterosem. A tak widział tę krainę mający homoseksualne, niespełnione pragnienia książę August von Sachsen-Gotha. Cóż, czasem tak bywa, gdy zostaje się zelżonym przez Napoleona za prośbę otrzymania pocałunku przez Cesarza Francuzów… Z takiej bukolicznej wolności Arkadia słynęła, a wredna starożytna plotka głosiła, że przy braku kobiet spragnieni pasterze potrafili czasami przychylniej spojrzeć na wypasane przez nich zwierzęta. Nie dziwi więc, czemu ateńscy banici woleli już udać się nawet do Sparty (jak uczynił to Ksenofont) niż zamieszkać w Arkadii. Oczywiście ze względu na inną pogłoskę i względną niezależność polityczną, większym “wzięciem” od Sparty cieszył się Korynt… Ale wróćmy do saskiego księcia. Oto jak widział on Arkadię, będącą dlań miejscem spełnienia pragnienia nieszczęśliwego Anterosa:
Gdy byka i orła krew skropi cię, królu gór,
a delikarne złoto boskiego oblicza otoczy blaskiem,
który obfitością darzy niwy, kolebkę szukających się dusz,
wtedy, o Erosie, obejmię cię Anteros, na zawsze z tobą pojednany“.
Cóż, książę August nie miał zbyt wiele poetyckiego talentu. Ale czy wiedział, że Arkadyjczyków Hellenowie podejrzewali o kanibalizm i zamienianie się w wilki? Niecywilizowani mieszkańcy odosobnionej, niezbyt ludnej krainy mieli wywodzić się od Achajów, ale oddzieleni geograficznie nadal zachowali niektóre tradycyjne zwyczaje niepraktykowane już w Attyce czy pozostałych regionach Peloponezu. Sama zaś nazwa choroby (likantropii) wywodzi się właśnie od Likaona, króla Arkadii. Miał on bowiem przemienić się w wilka po spożyciu ludzkiego mięsa w trakcie uczty. Mit ten był echem pogłoski, jakoby ku czci Zeusa na wzgórzach Arkadyjczycy składali ofiary z ludzi, a rytuał kończyli spożywaniem ich wnętrzności. Kto zaś tego dokonał, tracił człowiecze ciało i przemieniał się na 9-10 lat w wilka. Zmiana ta zaś mogła być trwała, gdyby w okresie przemiany po raz kolejny skosztował zakazanego ludzkiego posiłku.
Podobną historię o Arkadii podał też Pliniusz, informując o rodzie wywodzącym się od Antosa, z którego wybierano jednego członka mającego do wykonania nietypowe zadanie. Ów nieszczęśnik zobowiązany był zawiesić na dębie swoje odzienie i przepłynąć potem jezioro. Gdy tego dokonał, podlegał przemianie i stawał się zwierzęciem na podobny okres jak wspomniani kanibale. Był jednak dla niego ratunek – tu także wstrzemięźliwość od ataku na ludzi miała pozwolić mu na powrót do normalnej formy.
Brrr…, aż się zimno od tych mieszkańców Arkadii robi. Zoofile, wilkołaki, a na dodatek zacofane buraki! Na szczęście dziś – pomimo pewnej urbanizacji i zniszczenia gdzieniegdzie terenu ze względu na kopalnie – nadal zachowała on to coś, dzięki czemu odnieść można wrażenie, że zegar bije tam nieco wolniej niż w reszcie kraju. I choć poza Atenami i Salonikami życie Greków wydaje się dość niespieszne, to w Arkadii godzina dostaje jakby kilka dodatkowych minut. Bo nie jest tak – jak choćby próbuje przekonać nas Frances Mayes czy Paweł Muratow – że współczesna Arkadia leży w Toskanii. Ona nadal jest w dolinach między greckimi wzgórzami i czeka na odkrycie przez tych, którzy pragną nie sielskości i beztroski, lecz codziennego uśmiechu miłych ludzi i czasu do namysłu. Namysłu, któremu od prawie czterech wieków oddają się postaci w obrazie Poussina.


Jak tak naprawdę wygląda kryzys w Grecji?…sobota, 10 marca 2012



Teraz trzeba zbierać każdy świstek – rachunki posegregowane przez Pomidora. 

   
        Do tematu greckiego kryzysu zabierałam się już od dłuższego czasu –  zawsze wydawało mi się, że jest coś ważniejszego do napisania. Doskonale jednak złożyło się, że o greckim kryzysie mogę pisać będąc w Polsce. Odległość jak zawsze zrobiła swoje – w tym wypadku zmieniła moje spojrzenie na tą całą sprawę. Zacznę jednak od zupełnego początku, cofając się o jakieś pięć lat, kiedy to tak naprawdę zaczęła się moja przygoda z Grecją…
    Byłam na drugim roku studiów, kiedy dowiedziałam się, że przyjęto mnie na stypendium Sokratesa do Grecji. Jak tylko dostałam tą informację, nie mogłam przestać skakać ze szczęścia. Powoli rozpoczęłam prawie półroczne przygotowania formalności, systematycznie  kontaktując się z uniwersytetem w Grecji. Pamiętam, że dziesięć razy czytałam jedną wiadomość, w której było napisane: „zapewniamy mieszkanie, pełne wyżywienie (śniadania, obiady, kolacje) oraz całoroczny kurs języka greckiego”. Z wydrukowaną kartką byłam nawet  u mojego polskiego opiekuna stypendialnego – również i on  nie mógł w to uwierzyć. Naszą rozmowę zakończył krótko: „w żadnym innym miejscu nie ma takich warunków – jest pani szczęściarą”.
      I rzeczywiście byłam. Bo umowa została spełniona nawet z nadwyżką. Dostałam dwupokojowe mieszkanie(!), które dzieliłam z przesympatyczną Hiszpanką. Jedzenie było wspaniałe. A kurs naprawdę profesjonalny. Dodatkowo uniwersytet fundował nam  darmowe pomoce naukowe, wycieczki. Krótko mówiąc – raj na ziemi.
    Łał! Tak właśnie żyło mi się przez cały rok, co nie odbiegało zbytnio od standardów każdego innego greckiego studenta, który (prócz darmowych mieszkań) za symboliczne euro dostawał  wyżywienie, darmowe książki – zawsze palone na koniec sesji…, co najmniej raz w tygodniu wychodził do tawerny, bawił się w klubach nie szczędząc pieniędzy na drinki. Tak żyło się w Grecji, patrząc na to  z mojej perspektywy. Naprawdę – łał! – nie mogłam przestać myśleć, porównując to do warunków w Polsce.
    Do dobrych warunków bardzo łatwo jest się przyzwyczaić – banał, o którym wie każdy. Tak jednak nie mogło być przecież wiecznie. Acha! – pomyślałam, kiedy zaczęły przychodzić pierwsze wiadomości o kryzysie. Rok po moim wyjeździe mieszkania w ramach mojego  stypendium nie były już darmowe, a  ceny jedzenia na stołówce trochę wzrosły. To była jednak z pewnością kropla w morzu potrzeb, bo nie mogło zmienić to już wiele.
    Posady w urzędach, które nie mają żadnej praktycznej funkcji. Dodatki do pensji właściwie za nic. Czternaste wypłaty. Ciągłe ucieczki od płacenia podatków. Renty dla każdego, kto choć trochę tylko niedomaga. A przy tym rzesze trzydziestoletnich studentów, którzy wciąż nie mogą zdać egzaminów, bo przecież można zdawać je w nieskończoność. Dorosłych dzieci, które od jakiejkolwiek pracy, wolą po prostu zostać u rodziców. I oczywiście strajki, te ciągłe greckie strajki, o to i tamto – tylko w sumie nie wiadomo właściwie o co?
     Do tego przez lata przyzwyczajali się Grecy, ale trudno winić ich samych – jestem pewna, że gdyby nam dać taką szansę, też bez mrugnięcia  również byśmy się przyzwyczaili. Problem pojawia się jednak zazwyczaj, kiedy dziecku odbiera się zabawki…
     Z cała sympatią do Greków, kiedy słyszę od nich, że w Grecji jest kryzys, dopiero wtedy dochodzi do mnie, że myślimy w dwóch różnych językach. Pamiętam bowiem jeszcze dokładnie polski standard, sprzed jakiś dwudziestu kilu lat: szary papier, wszystko szare, kilometrowe kolejki bo pojawiła się kiełbasa i te pomarańcze, pomarszczone, wysuszone – jakaś karykatura owoca. Jak poważnie rozmawiać z Grekiem o kryzysie, kiedy zazwyczaj chwilę później zaprasza do tawerny lub na kawę?  Może już nie tak często jak wcześniej – ale jednak. W sklepach ludzi pełno. W kawiarenkach częsty tłum. Owszem – podrożała  benzyna i czasem nawet trzeba wybrać autobus … co za tragedia – aż ciśnie się na usta. Ale za każdym razem, kiedy mówię, że moja wiosenna kurtka pochodzi  z secondhandu i widzę rodzaj niesmaku na twarzy – myślę sobie, że nie jest jeszcze w Grecji, aż tak źle.
    A może to my Polacy jesteśmy przyzwyczajeni do stałego kryzysu? Pewnie też trochę tak właśnie jest.
     Nie mam wiedzy ekonomisty i z daleka trzymam się od polityki. Ale kiedy będąc w Polsce widzę relacje  z  Grecji, nie przestaje się uśmiechać. Ciągle słyszę o kolejnych rzeszach zwolnionych  z pracy, ludziach którzy wylecieli na bruk. Niesamowite – bo przez pół roku w Grecji nie spotkałam nikogo takiego. Nawet wypytując – nie ustaliłam, gdzie przykładowa taka osoba jest?
    Spokojnie więc popijam herbatę, bo wiem, że w domu Sałatki nadal nic się diametralnie nie zmieniło. W sobotni wieczór Olivka zapewne wychodzi właśnie do kina, a Feta myśli co ugotować na jutro. Być może w tym tygodniu nie pójdą  z przyjaciółmi do tawerny, ale nie jest to jeszcze koniec świata.
     Słucham relacji, podglądam wiadomości, ale nieustannie mam wrażenie, że status życia w kryzysowej Grecji jest nadal dużo wyższy niż w ustabilizowanej Polsce. Zachowanie spokoju jest jednak tak mało medialne….
     Dla tych, którzy na temat greckiego kryzysu chcą dowiedzieć się więcej, polecam rewelacyjną audycję z radia TOKfm. Ja nie ze wszystkim się tam zgadzam – posłuchać jednak naprawdę warto:

Oburzenie na sytuację w Grecji!

Dzień Kobiet… czwartek, 8 marca 2012

   
   Co prawda w Grecji nie obchodzi się Dnia Kobiet 8 marca. Jednak na tyle przekonująco  wytłumaczyłam  Janiemu, że  to tak piękne święto, że przynajmniej jeden Grek na tej Ziemi dziś  go obchodziJ

    Z okazji Dnia Kobiet, piosenka która jest dowodem jak bajecznie  splatają się nasze, pozornie zupełnie różne kultury… Z tego co jest mi wiadomo Maja Sikorowska jest pół Polką, pół Greczynką, córką słynnego piosenkarza Andrzeja Sikorowskiego.  To diko mou paploma, czyli „Mój koc (przeznaczony jest dla dwóch osób)” i  przy okazji wszystkiego NAJ Drogie Panie! Dziś Dzień Kobiet 😀




Dlaczego swoje buty warto naprawiać w Polsce?…niedziela, 4 marca 2012

     

   Moje rodzinne miasto, gdzie nabieram teraz oddechu od greckich przygód, jest bardzo małe i znajduje się prawie już na samym wschodzie Polski. Bardzo lubię przyjeżdżać tu co jakiś czas. Rozpoznawać na ulicach twarze ludzi z podstawówki, wiedzieć kto wziął ślub i komu urodziło się dziecko. Poza tym w małych miasteczkach wszędzie jest blisko, a przez to, że „wszystkich” się zna, załatwienie jakiejkolwiek sprawy zawsze przychodzi z przyjemną łatwością.
     Upłynęły już jakieś dwa lata, od kiedy w moim rodzinnym miasteczku pojawił się nowy zakład szewski. Szewc jak szewc. Nic szczególnego – wydawać się może. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że pracował w ciemnej piwnicy pod sklepem z tanią odzieżą. Nic dziwnego, nadzwyczajnego, ani nawet śmiesznego było w tym, że właściciel – szewc miał poważną wadę wymowy. W zakładzie zawsze było ciemno i ponuro. Ale cichy szewc zawsze uwijał się na czas, reperował buty bardzo porządnie, na dodatek nigdy nie kazał płacić sobie zbyt wiele.
    Z tygodnia na tydzień butów przybywało. Szewc zamontował jaśniejsze lampy i dokupił nowy regał na buty, tak żeby stały, czekając porządnie na właścicieli.
   Niedługo potem pojawił się pomocnik. W tym również nie było nic nadzwyczajnego, prócz faktu, że pomocnik odznacza się poważną wadą wzroku. Od tego momentu podział pracy był bardzo logiczny: szewc – szef zajmował się reperowaniem, a pomocnik pomagał w mniejszych sprawach i rozmawiał z klientami.
    Para idealna. Można pomyśleć, że takie zdarzają się tylko w filmach: Flip i Flap, Thelma i Louise, Sherlock Holmes i dr Watson, można tak wymieniać wiele. Tymczasem  w nowym szklanym regale, pojawiały się akcesoria, szczotki do czyszczenia i pasty do butów we wszystkich kolorach tęczy. Szewc i jego pomocnik przejęli większość klientów, a w zakładzie przybyła dodatkowa lampa i już nigdy nie było ciemno ani ponuro.
    Zakład jednak nie osiadł na laurach, a jego właściciel i pomocnik postanowili pójść o krok dalej. Wraz z pojawieniem się specjalnych reklamówek wręczanych przy odbiorze butów, szewcy zaczęli pracować w identycznych koszulach w grubą granatową kratę.  Postanowili również wprowadzić konkretne zasady, a co za tym idzie – prawdziwy porządek.
    Kilka dni temu moja mama wybierała się właśnie po odbiór swoich butów. Nie mogło być inaczej – poszłyśmy razem. Pomocnik jak zwykle wstał z krzesła i przywitał nas z uśmiechem, ale tym razem w jego kwestii pojawiło się, zdanie którego nie przewidywał żaden wcześniejszy scenariusz.
-Karteczkę proszę! – usłyszałyśmy krótko i zdecydowanie.
     Kojarzycie – takie małe karteczki, które dostaje się od szewca, z pieczątką i jakimś tajemniczym napisem, którego nikt nie jest w stanie ani podrobić ani tym bardziej odczytać. Każda z tych karteczek, nigdy nie większa niż pudełko od zapałek, wpada gdzieś do torby, czy kieszeni, a  potem  ginie zawsze bez śladów i nikt nigdy nie jest w stanie ustalić  jej zawiłych z pewnością losów.
     Torba mojej mamy nie wyróżnia się niczym od torby każdej innej kobiety. Jest w niej dosłownie wszystko łącznie ze śrubokrętem, całym zestawem szminek i prawdziwą kolekcją małych notesów. Mała karteczka, jeśli już tam wpadła – nie miała żadnych szans na powtórne wydobycie. Mama doskonale o tym wiedziała.
    Naprawione buty stały dosłownie na wyciągnięcie ręki i właściwie sama mogła wychylić się lekko i wcelować dokładnie w nie swoim  palcem. O naiwna – nie wiedziała jeszcze, że nie dostanie ich tak łatwo.
-Karteczki nie mam, ale to są te. Bardzo proszę! – zakończyła zadowolona.
-Droga pani… A skąd ja mam mieć pewność, że pani mówi prawdę? Karteczkę proszę.
     Szewc najwyraźniej zbił mamę z tropu, co raczej rzadko się zdarza. Dodam tylko na marginesie,  że od ponad dwudziestu już lat prawie, mama z profesji stoi po stronie prawa i nigdy nie zdarza jej się przejść nawet na czerwonym świetle. Szewc jednak o tym nie wiedział. Zmieszanym wzrokiem wpatrzonym w swoje buty, dokładnie na wyciągnięcie ręki – jednak po stronie szewca, mama nie miała nawet czelności przerwać monologu…
-A gdyby tak każdy z ulicy, wszedł tak bez karteczki i zaczął wybierać sobie buty! Proszę bardzo – niech sobie pani wybiera! Jaki jest pani numer i które się pani podobają? Brązowe, czarne… może  popielate?
   Sytuacja z typu „nie wiadomo: śmiać się czy też płakać?”. Bo buty stały jak byk, gotowe tylko do odbioru, a szewc zaciął się  twardo przy swoim.
   Po trzech minutach znaczącej, ciężkiej  ciszy, zlitował się jednak i okazał odrobinę zaufania. Nie pozostawił jednak sytuacji bez koniecznego komentarza…
-Żeby mi to było ostatni raz! Prawa trzeba przestrzegać! A panią sobie dobrze zapamiętam. Następnym razem bez karteczki – szkoda nawet łez!
     Nie ukrywam – z wielkim  trudem tłumiłam śmiech. Nie jest to jednak na tyle śmieszne, co godne podziwu. I piszę to bez cienia sarkazmu.  Myślałam bowiem, że już tylko w filmach są ludzie, którzy to właśnie od swojej ciemnej piwnicy, zaczynają zmieniać ten wielki, zabałaganiony świat.