Boże Narodzenie po grecku…piątek, 30 grudnia 2011

      Tegoroczne Boże Narodzenie było jedynym w moim życiu po pierwsze spędzonym daleko od rodziny, a po drugie w innym kraju. Fakt, że nie będę spędzać Świąt w gronie najbliższych nie napawał mnie radością i nie skłaniał do wczucia się w świąteczną atmosferę. Mogę jednak powiedzieć, że powzięte wcześniej kroki ( http://www.salatkapogrecku.blogspot.com/2011/12/jak-przezyc-boze-narodzenie-na.html   ) naprawdę uchroniły mnie przed gorszym samopoczuciem (a dodatkowo nigdy wcześniej nie dostałam tak wielu kartek świątecznych!), tak że siedząc przy choince było mi całkiem przyjemnie. Nie promieniałam może szczęściem, ale określenie „przyjemnie” doskonale opisywało  mój nastrój.
     Byłam za to niesamowicie ciekawa jak będą wyglądać Święta w Grecji. Tego samego ciekawa była moja rodzina jak i wszyscy przyjaciele. Grecja jest przecież krajem o przebogatej tradycji, kulturze, nie wspominając już  o kuchni. Z okazji Bożego Narodzenia można więc było spodziewać się super, hiper świątecznego nastroju,  który naprawdę poruszy całą duszę i serce, czegoś czego  nie da się zapomnieć oraz niezliczonych  drobnych zwyczajów, które jeszcze bardziej ubarwiają ten okres.
     Przeważnie jednak, kiedy spodziewamy się czegoś prawdziwie efektownego…Ujmując krótko, życie to prawdziwa komedia…
      Przez cały tydzień cała grecka sałatka mówiła mi stanowczo, że nie mam co marzyć o otworzeniu prezentów w wigilijną noc. Prezenty w Grecji otwiera się 1go stycznia i basta. Mają leżeć pod choinką, ładnie wyglądać  i torturować! No cóż, 1wszy stycznia jest pojutrze, a ja już od prawie tygodnia noszę piękne, zimowe rękawiczki od Olivki; prześliczny naszyjnik od Janiego założę już jutro; a naprawdę wymarzone perfumy od Fety  dawno zdążyły przesiąknąć  większość moich ubrań. Prezenty nie tylko nie odpakowaliśmy w Sylwestra –  nie doczekały nawet Wigilii. Wystarczyło jedno, krótkie „a niech tam!”, po którym nikt już nie słyszał moich wołań i narzekania: „przecież sami mówiliście…!”.
     24 grudnia rano, wyszyliśmy z Janim po ostatnie zakupy potrzebne do robienia pierogów i bigosu. Ja w nowych rękawiczkach, pachnąca od stóp do głowy… Powolny, senny  rytm ranka w niczym nie przypominał  chaosu i pędu w tym samym czasie, na polskich ulicach. Tylko spokojnie – w Wigilię wszystko czynne do 18.00, czyli cztery godziny dłużej niż zwykle. Żeby tylko nikt nie narzekał, że się stresuje; bo jak wiadomo stres to jedyna rzecz, na którą typowy Grek nie może sobie pozwolić.
       Kawiarnie i kawiarenki w centrum wypełnione były po brzegi, po dosłownie same brzegi, i żeby dostać miejsce przy stoliku trzeba było stać w kolejce. W sklepach długość kolejek standardowa, nie dłuższa ani nie krótsza niż w każdy inny powszedni dzień. Już po tym  co działo się w okolicach południa, można było łatwo wywnioskować, że Grecy Boże Narodzenie pojmują jako zwykłe świętowanie i nikt na pewno nie ma zamiaru stać z chochlą w kuchni, czy też trzepać dywany. Ja już to czułam, ale jeszcze sobie nie uświadamiałam.
      Kiedy  kończyłam wyrabianie ciasta na pierogi, Feta była w połowie swoich prac. A kiedy brałam się za lepienie dziesiątego pieroga, Feta zmywała już naczynia i nakrywała do  stołu.
-Biedne dziecko… – załamała nade mną ręce. – Czy może być coś bardziej skomplikowanego niż polska kuchnia? – spytała i jednocześnie przyłączyła się do lepienia. Dzięki Bogu – bo sama skończyłabym chyba rano.
     Punktualnie o godzinie ósmej pierogi oraz bigos wśród greckich dań były  już na stole. A ja w swojej najlepszej sukience, z misternie ułożonymi włosami i świątecznie pomalowanymi paznokciami czekałam na baczność na gości. Nie zdziwiło mnie, że pół godziny później nie było jeszcze nikogo. Grecką normą jest również to, że nikt nie zapukał nawet trzy kwadranse później. Przeczesałam włosy. Poprawiłam sukienkę, uświadamiając sobie, że niestety tylko ja wyglądam tak odświętnie, a nikt naprawdę nie ma zamiaru przebrać się z codziennych dresów.
     Kiedy  zobaczyłam, że wszyscy pozostali goście wyglądają zupełnie codziennie,  a większość jest naprawdę w dresach pocieszałam się, że zawsze lepiej wyglądać bardziej odświętnie niż być po tej drugiej stronie przesady  i zostać uznaną za ignorantkę.
      No cóż, wolałam skoncentrować się na pierogach, bo mimo iż kapusta kiszona tu nie istnieje, wyszły naprawdę znakomicie! Trzeba przyznać – pierogi powinny stać się naszą dumą narodową, bo naprawdę są niezastąpione. Z pewnością jednak każdego ciekawi co takiego niezwykłego  znajdowało się na typowo greckim stole? Hmmm…. Może  za ciekawe można uznać to, że królowały steki, mielone kotlety, frytki, ziemniaki i zwykłe sałatki z sosem jogurtowym, czyli zupełnie nic czego nie je się w zwyczajny dzień w Grecji. Jak dla mnie przyznam szczerze – było to nie lada rozczarowanie, bo spodziewałam się, czegoś … świątecznego. Nie było zupełnie niczego, co przyrządzane jest jedyne w Święta, nie wliczając  pierogów i bigosu oczywiścieJ 
     Trudno jest mi też przytoczyć jakiś ciekawy świąteczny zwyczaj, w typie śpiewania kolęd, dzielenia się opłatkiem czy Pasterki. Niczego tak nadzwyczajnego zupełnie nie było. A sama Wigilia całkowicie  odbiegała od polskiego pojmowania 24 grudnia i przypominała bardziej imieninowe przyjęcie. Po kolacji, czy też nawet w jej trakcie część gości poszła na imprezę do klubu, część rozeszła się do domów, a inni zajęli się sobą.  Jak więc wytłumaczyć komuś, że w ten dzień szczególnie tęskni mi się za rodziną?
      Pozostałe dni Świąt to typowy dla Greków to luz – blues i byczenie się na kanapie. Odwiedziliśmy kilku krewnych i świętowaliśmy imieniny szwagra Fety. Szkoda tylko, że nie wiedziałam, że to  imieniny są dla Greków tak bardzo istotne. Teraz już wiem i sobie zapamiętam. Pomyślałam, że dam sobie spokój z odświętnymi sukienkami i założę zwykłe dżinsy. Zdecydowanie … każda dziewczyna kilka razy w życiu musi poczuć się jak Brigide Jones. Tak się właśnie poczułam, kiedy drzwi otworzyła pani domu w seksi małej czarnej i sznurze wielkich pereł. Reszta biesiadników była nie mniej odświętna. Na pewno  – taka sytuacja  jest gorszą stroną  przesady!
      No cóż, z pewnością te kilka świątecznych dni należało do miłych, spędzonych z grecką sałatką i greckimi przyjaciółmi, z którymi trudno się nie uśmiechać. Jednak tym kilku dniom daleko było od świątecznej magii, którą wspominam z Polski.  Bardzo daleko. Nie mam pojęcia – być może jest tak, że z perspektywy odległości i czasu, idealizuje się i ubarwia swoje wspomnienia. Mimo wszystko, za rok, choćby nie wiem co – mimo, iż nie przepadam – docenię nawet karpia. Docenię wszystko trzy razy bardziej  i to z pewnością  wielka zasługa tych Świąt. Zupełnie nie miałam pojęcia, że te polskie są tak naprawdę  niezwykłe!
P.S.  Ciociu Józefo  i mamo – wielkie dzięki za paczkę z grzybami!!!
Tymczasem życzę wszystkim szampańskiej zabawy, a przede wszystkim wiele pięknego szczęścia w 2012! My już dmuchamy balonyJTrzeba godnie powitać Nowy Rok! Do napisania już w 2012! Ciekawe co przyniesie…

Wspomnienia babci Oliwy…wtorek, 27 grudnia 2011

       Za każdym razem, kiedy patrzę na Oliwę z oliwek, nie mogę przestać myśleć, że przeżyła już prawie cały wiek. Przyszła na świat w 1914, co oznacza że widziała pierwszą, a następnie drugą wojnę. Jako mała dziewczynka musiała chodzić w długich sukniach, które ja znam tylko z wojennych filmów. Wychowała się bez radia, telewizora, a dziś trudno jej sobie wyobrazić na czym polega działanie internetu.
     Siedząc obok, przy świątecznym stole, pomyślałam że to wspaniała okazja, żeby namówić babcię do wspomnień z czasów, o których ja czytałam tylko w książkach. Wiedziałam, że na pewno dowiem się czegoś osobliwie ciekawego. Tak wiekowych osób nie ma na tym świecie wiele, a Święta to doskonała okazja na rodzinne  wspomnienia.
-Babciu … – zaczęłam z pomocą Janiego, który tłumaczył.
-Przeżyłaś już prawie cały wiek. Czy możesz powiedzieć coś ciekawego o tamtych czasach? Widziałaś wojny, pierwsze filmy w kinach, to jak człowiek wylądował na Księżycu. Pamiętasz  może Coco Chanel? Albo na przykład Marię  Callas?
-Callas – skąd  mogłam ją znać? Przecież mieszkałyśmy od siebie daleko. Ale tego  nosa – tego nie da się zapomnieć! Co za kartofel! Dzięki Bogu już nie słychać jej wycia, bo nie mogłam tego znieść! OOOouuuu….Co to mają być za dźwięki?!
-No dobrze…A tak ze swojego życia. Opowiedz coś ciekawego…
      Babcia, najwyraźniej nie była w nastroju na opowieści i po dłuższych namowach ewidentnie próbowała nas zbyć.
-Dziecko, daj mi święty spokój. Co ja mam ci opowiadać o jakiejś wojnie, jak nas Turcy rabowali? Co tu wspominać…? To było tyle lat temu. Teraz jest teraz i najlepiej opowiem … kawał… – rozsiadła się wygodnie i do razu rozpromieniała.
      W jednej wsi żyły dwa małżeństwa. Kostakis z żoną Simelą i Iorikas  z żoną Partelą. Wiodło im się nawet  dobrze, ale  pewnej jesieni zabrakło im pieniędzy i nie mieli co jeść. Obaj mężowie posłali więc swoje żony do pobliskiego sadu, na zbiory jabłek. Obie przez trzy całe dni  zbierały owoce, a kiedy skończyły pracę –  wróciły do domów i pokazały mężom co zarobiły.
-Jak to możliwe? – powiedział do swojej żony Kostakis. – Zbierałaś jabłka z Partelą dokładnie przez ten sam czas. Ona zarobiła 300, a ty tylko 100 drachm? – pytał wzburzony mąż i jak stał tak wybiegł od razu do Iorikasa, żeby wyjaśnić całą sprawę.
     Hahaha… – przerwała babcia nie mogąc ze śmiechu wydusić słowa, przewracając się jednocześnie na łóżku. Po chwili jednak dzielnie kontynuowała…
-Tak, zbierałyśmy razem, dokładnie tyle samo czasu. Ale ja zbierałam jabłka na dole, a Partela wdrapywała się na górę, co było trudniejsze. – wyjaśniła Simela.
-Jak to? – powiedział Kostakis do żony, która za nim przybiegła. – I ci nie wstyd, że widać ci było  majtki??
    W tym momencie babcia ze śmiechu prawie  się zakrztusiła. Odpoczęła chwilkę, ogarnęła się  i wypiła łyk wody, po czym doszła do sedna sprawy…
-Durniu jeden! Aleś głupi! Nie miałam żadnych majtek!!!
         Co za historia 🙂 Przyznacie, że prócz godnego podziwy wieku, Oliwa  z oliwek jest kobietą z naprawdę godną podziwu osobowością. Bez żadnej wątpliwości…

Jak przeżyć Boże Narodzenie na obczyźnie? – poradnik emigranta…czwartek, 22 grudnia 2011

    
      Święta to chyba najtrudniejszy okres dla wszystkich tych, którzy w tym czasie są za granicą lub daleko poza domem i nie mogą tak naprawdę spotkać się z rodziną. Mimo tego, iż tak lubimy narzekać na swój kraj, pod koniec grudnia nic tak naprawdę nie jest w stanie zastąpić zapachu suszonych grzybów, smaku bigosu,  prawdziwej choinki, a przede wszystkim – spotkania z bliskimi. W czasie Świąt nasza polska – romantyczna dusza, ciągnie uparcie w stronę domu…
     Mimo świątecznej nostalgii, ja postanowiłam nie rozżalać  się nad losem, który kazał zostać mi teraz na obczyźnie, tylko zakasać do pracy rękawy i zrobić wszystko co mogę, żeby również i te Święta nie straciły na swojej magii. Metoda ignorowania nie poskutkowała… (http://salatkapogrecku.blogspot.com/2011/12/swiateczna-goraczka-na-dwa-miesiace.html) Poszłam więc po rozum do głowy i wymyśliłam kilka małych sposobów, które pomagają mi wciąż czuć się świątecznie.   Jeśli, ktoś jest w podobnej sytuacji, być może też się mu przyda. Zawsze warto się zabezpieczyć!
    Oto moje sposobyJ
KARTKI POCZTOWE – dotychczas czasem zdarzało mi się powysyłać kartki pocztowe na Święta, ale dopiero teraz zrobiłam to naprawdę na całego pisząc własne długie życzenia i wysyłając naprawdę dużą ich liczbę. Stary dobry zwyczaj, dziś już prawie na wymarciu – ma w  sobie coś naprawdę uroczego.
KUPIĆ PREZENTY – niby nic szczególnego, ale przy dość ograniczonych funduszach, trzeba było pogimnastykować trochę wyobraźnie. Dlatego kupować prezenty zaczęłam już miesiąc wcześniej, dzięki czemu miałam czas wyłowić coś osobliwego dla każdego. Najbardziej jestem jednak dumna z samodzielnego pakowania! Dodatkowo wyszło bardzo ekologicznie.

TRADYCYJNY SMAKOŁYK – jak wiadomo jedną z podstaw Świąt jest tradycyjna kuchnia. W Grecji naprawdę ciężko znaleźć coś co kojarzyłoby się z potrawami z polskiej  Wigilii. Ja uwielbiam pierniki pod każdą postacią. Tutaj są one dość egzotyczne, ale dość proste do wykonania. A żadne nie smakują lepiej, niż te wykonane samodzielnie! Nie ma również innej możliwości – muszą poprawić humor!

ZROBIĆ COŚ DLA INNYCH –  przez komercyjną otoczkę Świąt, często zapomina się, że to jest tak naprawdę najważniejszy ich punkt. Potrzebujących pomocy jest tyle, że właściwie nie wiadomo od czego zacząć. Ja, ponieważ uwielbiam zwierzęta, wpłacam co miesiąc małą sumę na schronisko. Niby mała kwota, ale przeliczyłam, że pozwala ona przeżyć przez miesiąc jednemu kotkowi. W moich comiesięcznych wydatkach – nic wielkiego, a jakiś kot chodzi najedzony. Z okazji Świąt podwoiłam kwotę! Nich i kociak świętuje z okrągłym  brzuszkiem  – kimkolwiek on jest!
COŚ GRECKIEGO – nie wiem jeszcze dokładnie jak wyglądają Święta w Grecji – dopiero się o tym przekonam. Trudno więc jest mi się dostosować i najstraszniejsze, że nie mam pojęcia w co się ubrać, żeby nie popełnić żadnej gafy (każda dziewczyna  wie jak obrazowo odpowiadają na te pytanie faceci…). Postanowiłam jednak trochę „wbić” się w greckie świętowanie. Przygotowałam sobie dziecięcą książkę z „Opowieścią wigilijną” w wersji greckiej i zamierzam odczytać całą! Nie idzie mi jednak najlepiej… Jak na razie przeczytanie jednej linijni trwa około minuty i ten czas nie chcę się skrócić – za nic! Nie dam jednak za wygraną i choćby walili głowami o ścianę, błagali o pomoc  – przeczytam całość! Dobrze, przyznam się … to mała zemsta za rozdawanie prezentów dopiero 1go stycznia…
NA CZARNĄ GODZINĘ – myślę, że być może nadejdzie taki moment, w którym zatęsknię nawet za karpiem przyniesionym w siatce foliowej, dogorywającym później w wannie. Być może zakręci mi się łezka. Albo do bólu zirytuje się na widok palmy ustrojonej lampkami, tak bardzo tęskniąc za choinką… Na taką najgorszą chwilę przygotowałam sobie – hit moich Świąt  – wielkie rogi z doczepionymi dzwonkamiJTrudno jest mi nawet wyobrazić sobie jak płaczę, mając na głowie coś takiego… Poza tym już przetestowałam – mają naprawdę magiczną moc! Kiedy je wkładam – wszyscy jak jeden mąż wesoło się do mnie uśmiechają! Jeden rożek trochę opada, ale to wcale nie szkodzi!
     
   Kończąc ten post, przygotowuje się psychicznie  do lepienia pierogów. Właśnie dziś przyszła paczka z suszonymi grzybami. Kocham Pocztę Polską! Są naprawdę zawsze na czas!
    Tymczasem więc, jeszcze na spokojnie, przed świątecznym zamieszaniem, wszystkim czytelnikom, ludziom którzy podpatrują blog, gdziekolwiek  i kimkolwiek jesteście, chciałam życzyć Pięknych, Magicznych, Złotych Świat! Myślę, że choć przez tych kilka wyjątkowych dni warto znów uwierzyć, że to Święty Mikołaj przynosi nam prezenty i że ten świat chociaż na te kilka dni może być  lepszy…
Ściskam wszystkich bardzo mocno!
P.S.
Jeśli ktoś z Was w te Święta również jest daleko od domu, przetestował wszystkie  te metody, a nadal jest mu smutno  – niech napisze  do mnie, nawet w ramach reklamacji! Zawsze jest lżej mieć świadomość, że ktoś inny jest w podobnej sytuacjiJ  dizzy70@wp.pl


Olivka radzi – jak postępować z facetami?…poniedziałek, 19 grudnia 2011

    
     Kiedy już przygotowaliśmy kawę po grecku oraz faworki (patrz: dwa wcześniejsze wpisyJ ) zapraszam do czytania postu, który przygotowałyśmy razem z Olivką. Zapraszam szczególnie serdecznie, bo rady są naprawdę na  miarę złota. Sprawdzają się w stu procentach – Olivka wypróbowała każdą z nich na własnej skórze i to niejeden raz!
     Wiedziałam dokładnie co muszę zrobić, żeby zmotywować moją grecką przyjaciółkę do naprawdę szczerej rozmowy i czym mogę otworzyć jej malinowe usta. Kilka dni temu, wieczorową porą, zaprosiłam ją do jednej z lepszych cukierni w mieście na najbardziej czekoladowe ciasto świata.
-Wróciłam do rzeczywistości. Teraz mogę mówić. – powiedziała, kiedy po chwili wchłonęła całą porcję wielkiego ciasta. Naprawdę czekoladowego. I trwało to naprawdę tylko kilka minut.
     Kiedy Olivka  przełknęła ostatnie kęsy i na dobre wróciła  ze swojego czekoladowego świata, opracowałyśmy  mini poradnik, w którym zawarte jest wszystko co o facetach wie każda szanująca się Greczynka. Momentami z lekkim przymrużeniem oka, ale mimo wszystko  … w tych radach tak wiele jest prawdy…

Rada nr 1: po pierwsze musisz być ZOŁZĄ[1]!  Co znaczy dokładnie: zawsze mieć swoje zdanie, swoją opinię na dany temat, swoją własną, indywidualną osobowość. Nigdy, ale to nigdy nie naginaj swojego zdania, planów, upodobań dla faceta!

Rada nr 2: raz w tygodniu urządź wielką awanturę, o byle co! Krzycz, płacz, walnij czymś o ścianę. To oczyszcza atmosferę, pozwala wyjść na zewnątrz wszelkim złym emocjom. Po takiej awanturze, atmosfera – dokładnie jak po burzy – jest oczyszczona!
Rada nr 3:  unikaj perfekcyjnego wyglądu i zasady „zawsze wyglądam świetnie”. Raz na jakiś czas nie maluj się, nie rób niczego z włosami, ubieraj się tylko w dresy. Po tym okresie, zrób z siebie  prawdziwą boginie. Dopiero przez taki kontrast, rezultat  będzie naprawdę spektakularny, a jedyne co facet będzie mógł powiedzieć, to jedno wielkie: łłłaaaałłłłłł……!!!
Rada nr 4: szanuj jego potrzeby. Facet co jakiś czas m u s i   porobić z kumplami coś głupiego. Pograć w grę video, pooglądać mecz, wyjść na piwo i sobie pobekać. Daj mu czas żeby się wyszalał. A kiedy do domu przyjdą koledzy pooglądać głupawy film, albo mecz – zamów im pizzę – nigdy ci tego nie zapomni.
Rada nr 5: zawsze jeśli coś od niego chcesz, cokolwiek to jest, zamień się z bezbronne dziecko, spuść głowę, a najlepiej się rozpłacz. Każdy przecież chce pomagać małym, bezbronnym sierotkom.  To odruch czysto ludzki!

Rada nr 6: jeśli wkurza cię to, że ogląda się za innymi dziewczynami, zrób wszystko żeby przykuć jego uwagę. Konkretnie: jeśli jesteście na przykład na plaży, a on nie może skoncentrować się tylko na tobie, zrób topless! Zwrócisz uwagę nie tylko jego, ale i wszystkich innych w okolicy! Ale tak na poważnie: pamiętaj, że to zawsze ty jesteś numer 1!

Rada nr 7:  marudzenie nie działa! Jeśli coś od niego chcesz powiedz raz, głośno, konkretnie i wyraźnie! Faceci potrzebują krótkich, łatwych informacji. Ich system myślenia jest prosty.
Rada nr 8: jeśli chcesz żeby kupił ci coś konkretnego, nigdy nie popełniaj błędu „poczekam, aż się domyśli”. Powiedz mu to głośno raz, a potem aż … do skutku. Mów mu o tym każdej nocy, kiedy śpi – żeby weszło do podświadomości, a kiedy się obudzi powtórz jeszcze raz! Każda sukienka, każde buty czy torebka  – kupione!
Rada nr 9: jeśli facet mówi ci wprost, że nie wie czy chce z tobą być, waha się i ma obiekcje, nie jest to dobra wróżba na przyszłość. Nie warto tracić cennego czasu i kiedy on zacznie się wahać, ty już dawno machaj mu na pożegnanie!
Rada nr 10: żadną z tych opinii nie podzieli żaden facet. O dobrym związku każdy mężczyzna powiedziałby zupełnie coś innego. Tak naprawdę jednak, faceci nawet nie wiedzą, że właśnie takie dziewczyny wybierają. Rób tak, żeby nigdy mu się z tobą nie nudziło. W związku muszą być emocję i to ty musisz być ich źródłem!  Niech nigdy nie wie co dokładnie chodzi tobie po głowie, a przede wszystkim – że złapał cię na dobre! Faceci lubią takie gierki…
-To jest dokładnie to co chciałam powiedzieć! – podsumowała, kiedy jeszcze raz dla pewności przeczytałam wszystko co zapisałyśmy, zarzucając oczywiście swoimi lśniącymi, kruczoczarnymi włosami.


[1] Wiem doskonale, że brzmi to prawie tak samo jak w słynnej książce  o związkach „Dlaczego mężczyźni kochają zołzy?”, ale daje sobie rękę odciąć, że Olivka tej pozycji nie zna (książka nie jest wydana w Grecji), a ja jej niczego nie mówiłam. Swoją drogą – gorąco polecam tą prześmieszną lekturę!

Polskie faworki – w wydaniu greckim…czwartek, 15 grudnia 2011

   
    Znajoma znajomej, poprosiła mnie, żebym podała łatwy, prosty przepis grecki, który bez problemu można wykonać w Polsce. Z wielką przyjemnością podaję – grecką wersję polskich faworków. Przepis taki, jak  każdy lubi:
1)      prosty
2)      szybki
3)      robiący wrażenie!
    Wrażenie robi naprawdę, bo dodanie do zwykłych faworków polewy  miodowo – orzechowej, zupełnie zmienia ich smak. Przyznam – to jedno z moich z dań nr 1 na Święta Bożego Narodzenia…Mniam…
    Tak więc, w przerwie pomiędzy szukaniem/pakowaniem prezentów, lepieniem pierogów i malowaniem sobie choinek na paznokciach (ho! ho! ho! nowy grecki hit!), zapraszam na greckie faworki. Oto przepis ekspresowy…
    Tak na marginesie – dla tych którzy kulinarnie są bardziej zaawansowani i wiedzą jak się robi faworki, radzę od razu przejść do wykonywania polewy.
Skład ciasta:
-3 jajka
-300 g mąki (ewentualnie trochę więcej)
-kilka kropli brandy lub whisky
    Wszystkie składniki mieszamy razem i ugniatamy na  jednolitą masę. Wkładamy na godzinę do lodówki. Po godzinie wałkujemy i wycinamy dowolne kształty. Każdy, pojedynczy faworek wkładamy na chwilę do rozgrzanego oleju, tak żeby zanurzył  się w całości. Kiedy zbrązowieje – jest już gotowy. I tak kolejne, aż do mety!
Skład polewy:
-1 szklanka cukru
-1 szklanka wody (odrobinę mniej)
-sok z ćwiartki cytryny
-łyżka miodu
-orzechy włoskie
-cynamon
     Do szklanki wody dodajemy  szklankę cukru, mieszamy  i podgrzewamy  ciągle mieszając. Dodajemy  sok z ćwiartki cytryny. Na końcu dodajemy łyżkę miodu. Jeśli konsystencja jest za rzadka lub za gęsta – dodajemy  odpowiednio wody lub cukru. Wszystkie faworki polewamy sosem. Na koniec kruszymy orzechy i mieszamy z cynamonem. Tą mieszanką posypujemy faworki.
     Gotowe! Uff… Teraz już spokojnie możemy przejść do kończenia malowania choinek na paznokciach!J


Przerwa na kawę – wersja po grecku… poniedziałek, 12 grudnia 2011

      Bardzo dużo czasu upłynęło zanim pierwszy raz spróbowałam typową kawę  w wydaniu greckim. Zawsze tak cieszył mnie widok mikro malutkich filiżanek o najróżniejszych wzorach, w wielkich dłoniach starszych Greków, którzy przeważnie  mają duże problemy techniczne z ich trzymaniem.  Jeden, dwa łyki i po sprawie – taka mocna dawka skondensowana w tak małej filiżance naprawdę stawia na nogi!
– Nie, nie zamawiaj tego, na pewno nie będzie ci smakować. Tą kawę piją tylko starsi Grecy, dziś jest już niemodna. – tak właśnie zawsze gaszony był mój entuzjazm, kiedy miałam ochotę  próbować. Gaszony – do czasu oczywiście. A jak się okazuje ludzka ciekawość, to wcale nie pierwszy stopień do piekła!
      Kiedy w końcu przełamałam się i spróbowałam zaklinając, że „robię to na własną odpowiedzialność”  – daje słowo, od tego pamiętnego momentu, nie wyobrażam sobie dnia bez kawy po grecku!
     „Modne, niemodne – to takie względne pojęcie” jak powiedziała Anna Mucha w  Pannie Nikt, bo uznawana za napój typowy dla starszego pokolenia, kawa po grecku, to dla mnie prawdziwy rarytas. Trochę przypomina – szczególnie w swojej mocy – włoskie espresso, ale jej sposób przyrządzania jest zupełnie inny. Wcześniej,  nie przyszło mi do głowy, że tak też można przyrządzić kawę.
       Niżej podaje dokładny przepis, krok po kroku jak można ją zrobić samodzielnie, w jakimkolwiek miejscu na świecie. Nie potrzeba właściwie żadnego specjalistycznego sprzętu.  Jest tylko jedno małe „ale” – żeby kawa miała odpowiedni smak powinna być bardzo, bardzo drobno zmielona. Jeśli ktoś ma więc młynek do kawy, można po prostu przemielić trzy, cztery  razy, w przeciwnym razie, trzeba  lekko przymknąć  okoJ Ale i  tak na pewno się uda!
   

Kawa musi być naprawdę drobno zmielona.

Jedną czubatą łyżeczkę wsypujemy do małego garnka. Ten na zdjęciu  służy specjalnie do greckiej kawy, ale można posłużyć się też takim, w którym ugotowalibyśmy jajko:)

Jedna łyżeczka cukru, mniej bądź też więcej…

Do mieszanki kawy z cukrem wlewamy  zwykłą wodę, może być prosto z kranu.  Potrzeba nie więcej wody niż do małej filiżanki od espresso. 

Wodę z kawą i cukrem gotujemy doprowadzając do wrzenia.

W międzyczasie dolewamy trochę mleka lub też nie – kwestia gustu…

Chwilę później mieszamy – wystarczy raz.

Kiedy zacznie wrzeć, na chwilę zdejmujemy z ognia, ale uwaga – to jeszcze nie koniec…

Doprowadzamy do wrzenia jeszcze dwa razy dodatkowo!

Całą miksturę przelewamy do filiżanki – takiej małej oczywiście.

Teraz trzeba poczekać kilka sekund, żeby kawa osadziła się na dnie.  Po chwili  – gotowe!

A może by tak… jeszcze jedną?
Pozdrawiamy!!!

                                                  KELLY – thank you for the presentation!!!

Świąteczna gorączka – na dwa miesiące przed… czwartek, 8 grudnia 2011

       Nie ma co ukrywać: kiedy jest się za granicą, z dala od swojego domu Święta Bożego Narodzenia, to nienajlepszy okres w roku. Chyba każdy, kto spędza je na jakiejkolwiek  emigracji – odczuwa to samo… Pierniki tracą swój smak. Światełka na choince nie mienią się tak czarująco. Święty Mikołaj zaczyna irytować. A żeby nie widzieć wystaw sklepowych – najchętniej nie wychodziłoby się z domu. Nie ma to jednak sensu, bowiem przy pierwszym włączeniu radia czy telewizora jedyne co słychać, to świąteczne hity.
      Z różnych mniej lub też bardziej zależnych ode mnie powodów, Boże Narodzenie spędzę w Grecji. Co zrozumiałe – wcale nie skaczę z radości. W tym roku będę musiała obyć się bez pierogów z kapustą i grzybami, śniegu i zapachu sosen, które w Grecji są unikatem. Nic wesołego. Załamałam się już zupełnie, kiedy dowiedziałam się że tutaj, prezenty dostaje się nie w Wigilię, której prawie z resztą  nie ma, ale 1go stycznia. Ten ostatni fakt, dobiłby chyba każdego, już ostatecznie.
     Nie ukrywając przed samą sobą podłamania, opracowałam  pewną strategię – udam po prostu, że Świąt w tym roku nie ma! Będzie to trudne zważywszy na ilość bodźców zewnętrznych, ale na pewno łatwiejsze niż branie w nich udziału…
     Czasami jest jednak tak, że im bardziej przy czymś się upieramy, tym bardziej życie ciągnie nas w zupełnie innym kierunku…
     Powszechne już  w Polsce stało się narzekanie, że przygotowania do Świąt rozpoczynają się stanowczo za wcześnie. Istnieje coś takiego jak granica 1go listopada. Dopiero po Święcie Zmarłych  w sklepowych witrynach zaczyna dominować czerwień z zielenią oraz złote dodatki. W Grecji jednak Święta Zmarłych nie ma. Nie ma więc takiej umownej granicy. Dlatego całe przygotowywania zaczynają  się dużo… dużo… wcześniej! Ho! Ho! Ho!
    Już pod koniec października, kiedy jesienne liście nie zdążyły nie tyle spaść, co pożółknąć, Feta kazała wynieść z garażu kilka wielkich pudeł ze sztuczną choinką na czele, wszelakimi ozdobami i wszystkim co ze Świętami się kojarzy…
    Zgodnie z obraną strategią – udawałam, że tego nie widzę!
    Pudła postały kilka dni. A w międzyczasie Feta opracowywała  co? jak? i gdzie? ma znaleźć się w tym roku. Około 1 listopada w salonie, w centralnym miejscu przy oknie znalazła się gigantyczna choinka.
     Na ten widok – przełknęłam ślinę… Choinki nie dało się przeoczyć!
     Ustrajanie wielkiej, plastikowej imitacji trwało 3 dni! Przebierana była trzy razy. Ja za każdym razem broniłam się rękami i nogami żeby nie brać udziału w strojeniu, bo dla mnie tych Świąt nie ma, a  plastikowych choinek nie uznaję!
-Jaka ona piękna! – za każdym razem wzdychała Feta, będąc naprawdę w innym wymiarze, czy też może na innej planecie, o nazwie „Wesołe Święta”.
-Proszę cię … daj mi święty spokój! Rób swoje – tylko daj mi święty spokój. – za każdym razem odpowiadał mąż Fety –  Pomidor, który zazwyczaj jednego czego  od swojej żony chce to – święty spokój. Nie jest to nigdy możliwe.
     Kiedy większość Polaków świętowała 11 listopada, Feta zdążył przywiesić wszystkie światełka.  Prócz choinki, wiszą one właściwie   – wszędzie!
     W akcie rozpaczy i desperacji, ale przede wszystkim w trosce o moje oczy, myślałam całkiem poważnie żeby zacząć chodzić po domu w słonecznych okularach. Światełka migają, gasną i zaświecają się – każde w swoim dyskotekowym rytmie.
      Kiedy z początkiem grudnia byłam święcie przekonana, że to już koniec przystrajania domu, Feta planowała … co by tu jeszcze!
-Święta to święta! A przy wszechobecnym kryzysie trzeba jakoś się pocieszyć i nikomu nie zaszkodzi kilka sympatycznych akcentów! Jak ja uwielbiam Boże Narodzenie! – wykrzyknęła, jednocześnie wychodząc na zakupy – świąteczne, jak już wszyscy się zapewne domyślają.

       Naprawdę nie mam ochoty na Boże Narodzenie – myślałam siedząc w swoim pokoju. Tym bardziej – rozdawanie prezentów w Nowy Rok i brak Wigilii, to naprawdę duża przesada! Kiedy tak mocno próbowałam skoncentrować się na konkretnej pracy – zapamiętując nowe,  greckie słówka i rozpaczając ze zgryzoty jednocześnie,  z salonu zaczął dochodzić dźwięk brzęczącej  pozytywki typu made in China, wykrzykującej grecką kolędę. Im mocniej próbowałam się skoncentrować, tym głośniejsza była pozytywka. Zacięłam się w sobie i uczyłam się dalej, mając nadzieję, że nic mnie nie ruszy. Kolęda odśpiewana została raz, drugi, a potem trzeci i czwarty przy akompaniamencie głośnych śmiechów. Co za radość…  – pomyślałam rzucając słownik w kąt. Poddaje się! Biała flaga!
     Co dwie głowy to nie jedna  – Feta właśnie wróciła z zakupów ze swoją siostrą – Cytryną, która  nigdy nie ukrywa – jest od zakupów uzależniona. Na stole, pod stołem i obok niego były zastępy Św. Mikołajów, cała armia, w najróżniejszych postaciach: jako solniczka, cukiernica, kubki i talerzyki, serwetnik oraz komplet dwudziestu opakowań serwetek (tak na wszelki wypadek), stojących, leżących i siedzących figurek, papieru toaletowego ze świątecznym motywem, ciastek i lizaków. Na środku stołu – gwiazda wieczoru – gigantyczny Święty Mikołaj wykrzykujący swoją kolędę, raz jeden drugi, i … 
      ….wyginający jednocześnie swoje przysadziste biodra do przodu i w tył w dosyć  perwersyjnym  ruchu…
      Żart typu: głupie, ale i śmieszne. Nie mogłam się powstrzymać i podbiegłam do wszystkich, żeby z bliska zobaczyć, co takiego wyrabia ten osobliwy Mikołaj. A kiedy piosenka się skończyła, wstyd się przyznać – poprosiłam o bis…
     Wieczorem do klamek wszystkich drzwi zostały przywieszone dzwonki z motywami bałwanka. Doszłam do wniosku, że dalsze ignorowanie i strajkowanie nie ma sensu – zbliżają się Święta! Muszę przyznać… Lepiej zacząć je zauważać, bo przeczuwam, że Feta może planować w światełka przystroić również i mnie!
     Wieczorem poddałam się już ostatecznie i zrobiłam sobie kawę – w kubku z wielkim, śmiejącym się bałwankiem. A niech tam!   W sumie wygląda całkiem sympatycznie. A może nie będzie, aż tak źle…
             

Polski fenomen – smalec…piątek, 2 grudnia 2011

       Są takie okresy w roku, kiedy dopada mnie maniakalna wręcz chęć na bardzo konkretne jedzenie. I nie mogę się opamiętać,  póki nie zdobędę tego, czego pożąda mój organizm. Tej wiosny był to na przykład sok z kiszonej kapusty. Ten dziwny specjał tropiłam prawie tydzień, wypytując panie z targu, aż wreszcie zaspokoiłam swoją natrętną chęć. To samo dzieje się, kiedy jest sezon na pomidory, które jem wtedy jak jabłka, albo na owe jabłka, które jem czasem kilogramami.
     Jestem przekonana, że lekarz wyjaśnił by te nagłe obsesje zwykłym niedoborem organizmu na określony składnik, którego organizm sam się domaga i daje wytchnienie, dopiero kiedy głód zostaje zaspokojony.
     Tym razem moimi myślami zawładnął…. smalec….
     Moja chęć zjedzenia zwykłego, polskiego smalcu była tak silna, że nie dawała mi spać… Smalec…smalec…smalec….Słyszałam jak nocami woła mój żołądek…Smalec…Smalec….
     Nie muszę chyba tłumaczyć, że w Grecji nie je się czegoś takiego jak smalec i nie ma szans żeby kupić go w sklepie. Jedyna możliwość – zrobić go samodzielnie!
      Moja akcja pod hasłem „smalec” trwała półtora  tygodnia. Zadaniem nr 1 było dowiedzenie się, jak to się robi. Kiedy zostałam uświadomiona, przełknęłam ślinę i myślałam ze samo mi przejdzie. Poczekałam więc kilka dni, żeby oswoić się z tą świadomością, ale moja chęć zjedzenia świeżego chleba z cienką warstwą smalcu nie ustępowała. Tym samym, po trzech dniach przeszłam do zadania nr 2: zdobyć składniki.
     Z boczkiem, cebulą i czosnkiem nie było problemu. Ale jak wytłumaczyć rzeźnikowi co to jest słonina? Posługując się wydrukowanym obrazkiem z interneru – udało się! Po długim tłumaczeniu, sprzedawca ze sklepu mięsnego zszedł do piwnicy, gdzie mieściły się odpadki i dał mi wszystko co miał, za symboliczne 50 centów. Miał twarz jakby na chwilę zapomniał jak ma na imię i z ciężkim trudem próbował sobie przypomnieć.
-Jeśli mogę zadać osobiste pytanie…- spytał po chwili. – Dziewczyno, co ty zamierzasz z tym robić? 
     Żeby uniknąć nieprzyjemności, uprzedziłam Fetę o tym co zamierzam  i dokładnie opisałam cały proces, który miał przecież  odbyć się w jej kuchni. Tego wieczoru Feta wyszła do koleżanki. W tym miejscu oszczędzę czytelnikom opisu jak wykonuje się tradycyjny, polski smalec. Z resztą można go znaleźć bez problemu w sieci. W każdym razie po dwóch godzinach wpatrywania się na słoninę + boczek wędzony w wielkim garnku i konsultując się z mamą dyżurującą na Skype, proces z wielkim sukcesem został zakończony! Smalec w swojej najbardziej wykwintnej formie wylądował w słoiku i czekał do rana, żeby przeistoczyć się w substancję pół ciekłą. Wszyscy przeżyli! Łącznie z Fetą!

-Olivka, to jest naprawdę bardzo dobre! – próbowałam przekonać moją grecką przyjaciółkę, która za każdym razem patrząc na perfekcyjnie przyrządzony smalec miała odruch wymiotny.

-Za nim skrytykujesz – spróbuj. – starałam się jak mogłam, żeby ją nakłonić.
-Wow…Co za wykwintne połączenie: boczek i tłuszcz. – skwitowała.
     Nie dało rady z nikim innym. Każdy wzbraniał się jak mógł. Nie chciał nawet dziadek, który prawie obraził się, na moją propozycję:
-U nas w Grecji, takie rzeczy jadło się w czasach najgorszego kryzysu!
    Już miałam powiedzieć „czyli jak znalazł!”, ale ugryzłam się z język, bo z dziadkiem lepiej nie zadzierać. Ale jest to kolejny dowód, że chyba nie jest w Grecji jeszcze, aż tak źle!
       Po uwadze dziadka, przyznam – poddałam się. Widocznie nikt, prócz mnie nie jest w stanie docenić prostej finezji tego starego, polskiego dania, fantastycznej szybkiej przekąski, którą można zjeść na szybko kiedy jest zimo i nie ma się na nic sił. Zero chemii, zero sztucznych barwników, czysta natura, po prostu…
-Tłuszcz! Sam tłuszcz! – dokończyła moją prezentację smalcu Olivka, kiedy wieczorem, przy stole siedziała cała wielka rodzina z bonusami w postaci ciotek, wujków i kuzynostwa, które zjechało się na kolacje u Fety.
     Feta już od południa przygotowywała wszelkie swoje specjały, naprawdę dalekie od naszego wyobrażenia kryzysu w Grecji. Pobladła, kiedy zobaczyła co ukradkiem położyłam na jej piękny elegancki stół.
     Z całym szacunkiem do greckich gustów kulinarnych, nie namawiałam już nikogo do degustacji. Surowo nawet wzbraniałam, słysząc wszelkie poprzednie komentarze. Nie oznacza to jednak, że postanowiłam zrezygnować ze swoich upodobań i wielkiej sympatii do dobrej strony polskiej tradycji, którą z perspektywy kilometrów postrzegam inaczej.
      Nie zwracając uwagi na blady odcień skóry Fety, posmarowałam grubą kromkę cienką warstwą. I żułam w milczeniu, patrząc w przestrzeń, myśląc sobie jak dumny byłby ze mnie mój tata, z pewnością jedząc od razu cały słoik, pogryzając kiszonym ogórkiem dla urozmaicenia.
-A mogłabym jednak spróbować? – po dłuższej chwili, spytała zaciekawiona jakby trochę ciotka.
-No, nie wiem… – odpowiedziałam, będąc gdzieś w środku naprawdę urażona wcześniejszymi komentarzami.
-No dobrze, ale tylko trochę…
      Jak można się było spodziewać znając przewrotność losu, nie skończyło się na małej degustacji. Bo za jedną ciotką zaciekawiła się druga i trzecia, a po nich zestaw wujków i kuzynostwa. A ponieważ rodzina jest bardzo liczna, po kolacji na dnie słoika zostało już tylko kilka pojedynczych skwarków.  Nie będę kłamać, że pospadali z krzeseł z zachwytu, ale słoik naprawdę był prawie pusty.
     Na całe szczęście głęboko, w ciemnych czeluściach zimnej lodówki, ukryłam wcześniej drugi, dodatkowy słoik. I to jeszcze większy!   Mam wielką nadzieję, że do końca zimy wystarczy…