Sałatka po grecku TV – odc. 7: DACOS! Czyli sałatka prosto z Krety… czwartek, 27 lutego 2014

         

       

         Dacos jest tradycyjną sałatką pochodzącą z Krety. Może stanowić całkiem sycącą przystawkę lub też swoisty zamiennik typowej sałatki po grecku. Jest to jedno z tych dań, które mimo, że jest naprawdę  proste, robi  duże wrażenie.

       Jedynym składnikiem na dacos, którego nie znajdziecie w Polsce, są specjalne sucharki. Te można jednak łatwo wykonać samodzielnie. Wystarczą dwie, trzy ciemne bułki, które należy podpiec, tak żeby stały się  twarde. Resztę składników z łatwością dostaniecie wszędzie. Jest nimi feta, pomidor, czarne oliwki, oliwa z oliwek, oregano, sól, pieprz  i kilka kropli wody. A jak całość zrobić? Jani i ja zapraszamy na kolejny filmik. Ponownie z Sałatkowego domu! Tym razem kręciliśmy na balkonie. Mimo, że w pewnym momencie zaczął padać deszcz i prawie wywiałoby wszystkie składniki, dzielnie wytrwaliśmy do końca! A oto i filmik… Miłego oglądania!

http://www.youtube.com/watch?v=sCDp1bKUgho

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co takiego można tylko w Polsce? Rzeczy niematerialne… poniedziałek, 24 lutego 2014

     Moja zimowa wizyta w Polsce jest już wspomnieniem. Ale jak miło jest sobie powspominać! Podczas każdego  przyjazdu  do kraju odkrywam coś nowego, do czego zawsze chcę wracać i uświadamiam sobie ile jest rzeczy, do których tęsknie. Czasami zupełnie zapomina się o tym, co mamy na co dzień. Ale tęsknota skutecznie o tym przypomina. TUTAJ  i  TU  znajdziecie wcześniejsze wpisy o tym, „co takiego można tylko w Polsce”. W tym wydaniu pojawią się  rzeczy zdaje się  najważniejsze, czyli te niematerialne. Takie, do których zawsze chce wracać.   A jakie są Wasze? Czy pokrywają się z moimi? Koniecznie piszcie w komentarzach!

 

1. RODZINA – tu zdaje się nikogo zbytnio nie zaskoczę! Najbliższą rodzinę docenia się szczególnie, kiedy mieszka się od niej daleko. Żadna wcześniejsza Wigilia nie była dla mnie tak uroczysta i ważna. Nigdy też nie przejmowałam się tak bardzo każdym rodzinnym spotkaniem. Od momentu, kiedy nie mieszkam już w Polsce na stałe, typowe „imieniny u cioci” to dla mnie sama radość!

2. PRZYJACIELE – tych można mieć wszędzie! Ale rzadko kto rozumie nas tak dobrze, jak starzy, dobrzy przyjaciele. Na całe szczęście żyjemy w XXI wieku i współczesna technologia niesamowicie  ułatwia nam kontakty, z każdym kto jest nawet na drugim końcu świata. Dziś nie wyobrażam sobie, żeby raz na kilka dni nie uciąć sobie z przyjaciółką z Polski dwugodzinnej  rozmowy. Nic prostszego… Wystarczy jedno małe klik! I już łączymy się przez Skype.  Nie ma jednak co się oszukiwać – zawsze najlepiej jest umówić się na kawę w realu!

3. NARZEKANIE – publicznie muszę się do czegoś przyznać… Od czasu do czasu napada mnie chęć, żeby tak po prostu sobie ponarzekać! Na co? Na wszystko! Od pogody i niskiego ciśnienia, aż po fakt że znów nie mam się w co ubrać! Zdaje się, że ta nieodparta chęć zakorzeniona jest w mojej mentalności. A tego już nic nie jest w stanie zmienić;)  Taką nieodpartą  potrzebę narzekania  zrozumieć może jedynie drugi rodak!

4. JĘZYK OJCZYSTY – za każdym razem, kiedy wchodzę do polskiego sklepu, urzędu czy każdej innej instytucji, przypominam sobie o jednej fantastycznej rzeczy… Każdy mnie  rozumie!!! Nie muszę główkować, czy dobrze skonstruowałam zdanie, czy nie popełniłam rażącego błędu, czy może znów zdradza mnie mój akcent. I nawet na najzwyklejszej poczcie nie zapada nagle  krępująca  cisza, kiedy wymawiam swoje imię i nazwisko… Czyż rozmawianie w swoim ojczystym  języku, nie jest przecudowne?!

5. RADIO W SAMOCHODZIE – kolejna mała rzecz, która cieszy! Najzwyklejsze radio, które słychać w samochodzie, w którym leci polska muzyka i słychać polskie audycje.

6. ZAŁATWIANIE RÓŻNYCH SPRAW – przy każdej mojej wizycie w Polsce, utwierdzam się w przekonaniu, że  czy chodzi o urzędy, lekarzy czy też najróżniejsze inne  naprawy – w Polsce wszystko zawsze udaje się załatwić! Choćby nie wiem jak skomplikowana wydawała się sprawa, zazwyczaj każdy jest bardziej człowiekiem, niż przedstawicielem danego zawodu. Nie chodzi o łamanie prawa, ale zwyczajną codzienną elastyczność życiową. Wystarczy tylko przyjaźnie się uśmiechnąć i zawsze o wiele łatwiej się rozmawia. Choć wiem, że do tego punktu łatwo jest znaleźć kilka wyjątków…

7. ZŁOTÓWKI – zawsze chwilę po wylądowaniu mojego samolotu w Polsce, biegnę  kupić ulubioną wodę mineralną i świeżą gazetę. Podczas gdy  sprzedawca wydaje resztę, przypominam sobie jak ładnie wyglądają nasze pieniądze. Kiedy pokazuje je komuś w Grecji, każdy zachwyca się, że są tak kształtne i  ładnie zaprojektowana. Wiem  że ten moment kiedyś będzie musiał nastąpić, ale mam nadzieję że przejście  na euro jeszcze trochę się odwlecze.

8. POLSKA SŁUŻBA ZDROWIA – w tym momencie pewnie jesteście bardzo zaskoczeni, o ile nie spadacie z krzesła. Pewnie jednak nie pomyśleliście, że w temacie służby zdrowia może być jeszcze gorzej! Tak na przykład jest niestety w Grecji. Mimo tego że i Grecy odprowadzają dość konkretne podatki na służbę zdrowia, a na wizytę do specjalisty nawet nie trzeba skierowania, mało kto wybiera państwową służbę zdrowia. Większość zazwyczaj udaje się do lekarzy prywatnych, mimo tego, że za każdą taką  wizytę trzeba słono płacić.

9. RYTUAŁ JEDZENIA ŚNIADANIA – jak zdaje się większość polskiego społeczeństwa, nie wyobrażam sobie dnia bez śniadania. Im większe tym lepsze! Mam swój mały przesąd, który mówi, że to jak zjem śniadanie  wpływa na mój cały dzień. W Grecji przeważnie  nikt takiej potrzeby nie potrafi zrozumieć. A mój śniadaniowy przesąd jest dla Greków  zupełną abstrakcją!

10. ŻYCIOWA ZARADNOŚĆ –  Allegro, lumpeksy, sprzedawanie używanych rzeczy, czy  dorabianie sobie po pracy. Wszystkie te pojęcia w Grecji brzmią dość enigmatycznie. Im dłużej mieszkam za granicą, tym bardziej dostrzegam jakim niesamowicie zaradnym narodem jesteśmy. Lata złej sytuacji ekonomicznej, wykształciły w nas fantastyczną cechę zaradności życiowej. Każdy przecież musi sobie jakoś radzić! Myślę, że jest to jedna z najlepszych  cech jaką posiadamy i sama z dużym umiłowaniem uwielbiam ją w sobie rozwijać. No cóż… wiele prawdy jest w powiedzeniu, że  Polak potrafi!

„Kronika pewnego miasta”, czyli najbardziej inspirujący przewodnik po Rethymno na Krecie… sobota, 22 lutego 2014

         „(…) pozwól, że złożę ci życzenie, by twój okręt stanął na kotwicy u brzegów Rethimno w jakiś letni wieczór, o godzinie, gdy morze ma zapach arbuza, a kobiety z włosami namaszczonymi olejkiem jaśminowym wychodzą przejść się po molo. Oprzyj wtedy łokcie o balustradę i przyglądaj się z dala baśniowemu miastu. Ono też będzie na ciebie spozierać tysiącem oczu, uczyni swe wody zwierciadłem dla obfitej strugi blasku, spływającej z twojego statku, i będzie dawać ci znak swymi niezliczonymi światłami… A jeśli tak dobrze wypadnie, że się zbudzisz tam jeszcze o świcie – wstań i nie bez łzy w oku popatrz ostatni raz na miasto, kiedy ozłaca je gwiazda dnia. Przywołaj wówczas na pamięć wszystko, co ci opowiadam, aby nacieszyć źrenice niezapomnianym widokiem”.

 

 

         Jakiś czas temu natrafiłam na książkę Pandelisa Prevelakisa „Kronika pewnego miasta”. To lekkie niczym piórko wydanie, towarzyszyło mi wszędzie, mieszcząc  się w mojej torebce. Czytałam przy każdej nadarzającej się okazji, bo jest to jedna z tych książek, od których nie można się oderwać.

      Prevelakis to jeden z największych  greckich pisarzy pokolenia 1930,  a „Kronika pewnego miasta” jest jedną z najważniejszych jego książek. Owe „pewne miasto”, to Rethymno, które znajduje się na Krecie. Książka od pierwszego, aż po ostatnie zdanie jest jego opisem.

      „Kronika…”  pozbawiona jest typowej fabuły. Opowiada o Rethymno, które Prevelakis pamięta z czasów swojej młodości. Swoje wspomnienia konfrontuje z tym jak miasto wygląda w czasie, kiedy odwiedza je po latach.  Przyznacie, że opis akcji niekoniecznie brzmi emocjonująco. Bo jak przez ponad 150 stron można porywająco  opisywać jedno miasto!?

       Można. Jeśli  po pierwsze opisywane miejsce  prawdziwie się  kocha, a po drugie jest się mistrzem prozy, która niepostrzeżenie miesza się z poezją. Książkę czyta się bowiem fragmentami jak wiersz, przepełniony melodyjnymi opisami kreteńskiego miasta.  Na białych kartkach pokrytych  czarnym drukiem, widać całe miasto. Wąskie uliczki, stare budynki i kościoły, mieniące się w słońcu morze, ruch statków, które nieustannie przypływają i odpływają. Opisy przeplatają opowieści o ludziach, którzy miasto tworzą. Są wśród nich Grecy, Żydzi, Turcy, co jest dowodem zawiłej przeszłości Krety.

       Za czasów młodości pisarza, miasto kwitło przeżywając swoje najlepsze lata. Rethymno było wtedy bardzo ważnym portem, miastem bogatym o kosmopolitycznej atmosferze. Kiedy Prevelakis powrócił do niego po latach, wszystko się zmieniło. Miasto podupadło. Przestało się rozwijać. W luksusowym sklepiku, gdzie niegdyś sprzedawano najlepszej jakości jedwabie, zaczęto sprzedawać gwoździe.  Nawet mimo, iż jest to tylko opis miasta, łezka czasem kręci się w oku. Doskonałym przykładem takiego fragmentu, jest opis rozbierania  na części statku, który osiadł  w porcie na mieliźnie i umiera jakby był żywą istotą. 

      Czy miasto zdołało wydźwignąć się z pogrążenia w biedzie i letargu? Odpowiedź znajduje się  w posłowiu napisanym przez Bartosza Barszczewskiego, który kilkadziesiąt lat później odwiedził  miasto. Gdyby ten sam obraz mógł zobaczyć Prevelakis, z pewnością bardzo by się ucieszył – miasto stanęło  na nogi. Odbudowano najważniejsze kościoły i budynki.  W porcie znów zaczęły cumować statki, a turystów nie brakuje. Rethymno znów żyje.

     Jeszcze podczas czytania tej książki, wpadł  mi w ręce katalog z ofertami wakacji na najbliższe lato. Szybko przewertowałam strony, by znaleźć rozdział o Krecie. Ku  mojej radości, znalazłam informacje o  Rethymno.  Na zdjęciu urocze, stare  domki  stały w równym szeregu nad niewielkim portem, gdzie cumowały statki. Kilka stron zajmowały oferty różnych kurortów i hoteli.  Kiedy znajdę się na Krecie, jednym z pierwszych miast, jakie odwiedzę będzie właśnie Rethymno.

     Niezwykłe walory językowe książki, zostały w pełni oddane w przekładzie polskim, czego zasługą  jest mistrzowskie tłumaczenie Janusza Strasburgera. Przekład znakomicie oddaje specyficzną melodię języka greckiego, zachowując poetycki charakter tekstu Prevelakisa.  Żeby tak przełożyć książkę w bardzo trudnym języku jakim jest grecki, o tym kraju trzeba wiedzieć wszystko.

     Jeżeli więc macie w planach podróż na Kretę, koniecznie zaopatrzcie się w „Kronikę pewnego miasta” Pandelisa Prevelakisa. O Rethymno  opowie Wam więcej niż niejeden przewodnik.

“Kronika pewnego miasta”

Pandelis Prevelakis

Tłumaczenie:Janusz Strasburger

Wrocław 2013

Wydawnictwo: GRECKIE KLIMATY

 

Cytat użyty w tekście, pochodzi z wyżej wymienionego  wydania, strona 99 – 100.  

Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 7 – Caretta caretta i Narodowy Park Morski Zakinthos… czwartek, 20 lutego 2014

     

     Poza wspaniałymi widokami i prześlicznymi plażami, Zakinthos jest miejscem, które umiłowały sobie żółwie Caretta caretta. To między innymi te właśnie gady rozsławiły wyspę stając się jednocześnie jej symbolem. Dlaczego  zdobyły taką sławę?

     Caretta caretta oraz foka mniszka – Monachus monachus (która jest  najbardziej zagrożonym wyginięciem gatunkiem  ssaka w Europie, a  szóstym na liście w skali światowej!) to występujące na Zakinthos gatunki, podlegające ścisłej ochronie. Obecnie owe żółwie spotkać można już tylko w nielicznych miejscach na świecie. Jeszcze kilkanaście lat temu, te spektakularne gady pływały również  w innych częściach Grecji, między innymi na Krecie. Obecnie przypływają jedynie do wybrzeży Zante.

     Caretta caretta  jest żółwiem o ogromnych rozmiarach. Przeciętny osobnik ma około metra długości i waży 80 kg. Prócz charakterystycznej wielkości, takiego żółwia rozpoznać można również po kończynach, które przypominają  płetwy.  Gady te posiadają płuca,  więc co chwilę wypływają by zaczerpnąć powietrza.

Caretta caretta

     Żółwie Caretta caretta  pokochały południowe wybrzeże Zakinthos, ponieważ znajdują się tam plaże, których piasek jest niezwykle drobny, jedwabisty w dotyku, a wybrzeża są płytkie  (plaże  Laganas, Kalamaki, Sekania, Dafni, Gerakas i wyspa Marathonisi). Takie właśnie miejsca idealnie nadają się do składania jaj.  Żółwie pojawiają się na wyspie od marca do końca sierpnia, co na ich nieszczęście prawie pokrywa się z sezonem turystycznym.  Składanie jaj zaczyna się od maja. Wtedy  po zapadnięciu zmroku, gigantyczne samice czołgają się po piasku, by w wykopanych przez siebie zagłębieniach złożyć jaja, które następnie zagrzebują. Skorupa  jaj jest bardzo miękka, dlatego część z nich nie może przetrwać do  momentu wykluwania się młodych, który następuje po 40 –  60 dniach od złożenia.  Małe żółwie, którym uda się wykluć, udają się w kierunku najjaśniejszego punktu, czyli do morza. W tej niezwykle ważnej dla nich drodze, pod żadnym pozorem nie można im pomagać! Udając się  do morza, żółwie wykształcają sobie  mięśnie, które służyć im będą do końca życia. Jeśli samodzielnie nie przebędą tej drogi – nie przeżyją w wodzie. Najczęściej jednak zanim odpłyną od plaży, niestety  umierają   stając się pokarmem dla ptaków lub  też innych morskich stworzeń. Na 1000 z urodzonych żółwi – przeżywa tylko jeden lub dwa!  Z tego właśnie względu ten gatunek jest tak bardzo delikatny. Niestety, dziś zostało niewiele jego przedstawicieli.

     Jeśli słuchacie opowieści, że podczas kąpieli w morzu można spotkać te gigantyczne żółwie, wbrew pozorom – jest to prawda! Przydarza się to dość często. Czy więc  trzeba się  ich bać? Jak najbardziej nie, bo łatwo takiego żółwia wypłoszyć. Nigdy nie odnotowano  ataków ze strony tych gigantycznych żółwi na człowieka.

       Młode żółwie, które dostają się do morza, dorastają i  odpływają na morza i oceany świata. Co jest jednak ciekawe, samice które przyszły na świat na Zante, są prawdziwymi patriotkami, bo swoje jaja składają na tych samych plażach, na których się urodziły.

      Południowe wybrzeże Zakinthos, jest terenem Narodowego Parku Morskiego, który został utworzony przede wszystkim  by opiekować się tym ginącym gatunkiem.  Na wyspie pełno jest wolontariuszy, który przybywają na Zante z całego świata uczestnicząc w programie ochrony Caretta caretta.

     

       Jak jednak w praktyce wygląda przestrzeganie zasad ochrony żółwi? 

       Z  przykrością muszę stwierdzić, że na wiele reguł  patrzy się ze znacznym  przymrużeniem oka.  Władze wyspy nie wydają się robić zbyt wiele, żeby owe zasady były naprawdę przestrzegane. Jedym z przykładów  bierności jest fakt, że słynny szpital dla żółwi, który mieści się przy plaży Gerakas, jest wbrew pozorom inicjatywą całkowicie prywatną.

     Na określonych  plażach na południu,  nie można chodzić po zmroku i podobno wyznaczone są pokaźne kary, dla osób które łamią zakaz. Nigdy jednak nie spotkałam ani jednej osoby, która wyglądała by na strażnika lub która plażę by pilnowała. Najgorzej prezentuje się sytuacja w Laganas.  Brytyjski nastolatek, który  nocą biega  po plaży  nago, a później wrzeszcząc wskakuje do wody – to niestety, nic nadzwyczajnego.  Pomimo tego, że na plaży powinna być cisza, głośne bity z pobliskich klubów i dyskotek dochodzą  od  zmroku, aż po blady świt. A przecież to jedno z ważniejszych miejsc, gdzie Caretta caretta uwielbiaja składać swoje jaja!

       Zasady chyba najczęściej łamane są podczas rejsów na południe, gdzie główną atrakcją jest oglądanie żółwi. Reguły  mówią: nie podpływać zbyt blisko, nie mieć włączonego silnika, zachować ciszę i nie dotykać żółwi. Przeważnie łamana jest każda z nich. Kapitan zrobi wszystko żeby podpłynąć jak najbliżej żółwia, tak żeby  turysta mógł pochwalić się zdjęciem, na którym żółwia najlepiej dotyka.  Jeśli nie zrobi tego jeden kapitan, konkurent będzie zacierał ręce. Problem polega bowiem na tym, że nie ma nikogo kto tego prawa by pilnował. Zasady parku w części wydają się być martwe. Tymczasem turystyka prężnie się rozwija.

 

Co więc Wy możecie zrobić dla tego ginącego gatunku, jeśli znajdziecie się na Zante?

        Przede wszystkim nie przebywajcie po zmroku  na plażach, które  mieszczą się na południowym wybrzeżu.  Za dnia, zachowajcie na nich czystość. Uważajcie w szczególności, by nie zostawiać opakowań foliowych. Głównym przysmakiem żółwi są meduzy. A pływające w morzu siatki foliowe bardzo je przypominają.  Jeśli  będziecie uczestniczyć w rejsie na południu, nawet jeśli brzmi to nieco idealistycznie – poproście kapitana, by z włączonym silnikiem nie podpływał zbyt blisko żółwia.

 

     Ku przestrodze! Film, do którego link znajduje się niżej, przysłał mi jeden z turystów, który nakręcił go sam, podczas nurkowania na południu:

http://www.youtube.com/watch?v=LAG_grbFrU0 

      Czyżby więc kwestia żółwi Caretta caretta, była na Zakinthos bardziej promocją gadżetu, niż prawdziwą ochroną ginącego gatunku? O tym niestety przekonamy się za kilkanaście lat. Ale najprawdopodobniej o tych przepięknych, morskich stworzeniach, naszym wnukom będziemy już tylko opowiadać.

Do przygotowania tego tekstu korzystałam między innymi z przewodnika „Zakinthos. Kwiat Wschodu”, Atena Dousaki, Wyd. Braci Marmatakis, Chania oraz informacji ze strony:  http://www.archelon.gr/eng/habitat_zak.php?row=row3

Serdeczne podziękowania dla PROJEKTFILM  za przesłanie nagrania oraz za garść cennych  informacji.  

 

Co to jest tsipouro? I czym różni się od ouzo?… sobota, 15 lutego 2014

Na zdjęciach -  Panajotis podczas robienia  tsipouro.

Na zdjęciach – Panajotis podczas robienia tsipouro.

      Mamy naprawdę niezwykłego sąsiada. Panajotis, który mieszka kilka metrów dalej, systematycznie zaopatruje naszą spiżarkę w tsipouro, które sam robi. Ponieważ tsipouro nie da się wypić zbyt szybko, obecnie mamy go już ponad  4 litry. A kolejne butelki systematycznie przybywają… Panajotis robi również wyśmienite nalewki, zajmuje się produkcją miodu oraz oliwy z oliwek. Wytwarza również kremy na bazie wosku pszczelego i oliwy.

      Ale… ale… Tsipouro? Co kryje się pod  tą dźwięcznie brzmiącą nazwą? Tsipouro to jeden z najbardziej znanych greckich alkoholi, który często  mylony jest z ouzo. Dlaczego?

     Tsipouro (nazywany na Krecie – tsikoudia) to rodzaj wysokoprocentowego alkoholu (około 40%). Robi się go z tego co zostaje po produkcji wina, czyli skórek, pestek i domieszki soku z winogron.

      Produkcje tsipouro [czytane – cipuro] podobno rozpoczęli w XIV wieku mnisi na górze Athos. Dziś jest jednym z najpopularniejszych  greckich alkoholi. Tsipouro nie ma żadnego koloru, występuje w postaci przejrzystej cieczy. Często rozcieńcza się je wodą lub pije z kostkami lodu.  Podaje się je  razem z małymi przystawkami: oliwkami, fetą czy też innymi przekąskami.

      Smak tego trunku  często mylony jest ze smakiem ouzo, ponieważ również do tsipouro dodaje się  anyżu, choć nie powinno! Anyż dodawany jest tylko w przypadku, jeśli tsipouro nie jest wystarczająco dobrej jakości. W takiej właśnie wersji trunek ten jest najczęściej spotykany. Do najlepszego rodzaju  – anyżu się jednak nie dodaje.

  

     Czym jednak różni się tsipouro od ouzo, jeśli ich smak potrafi być tak podobny? Cytując za Panajotisem: „najlepsze ouzo jest najgorszym tsipouro”, ponieważ tsipouro znacznie przewyższa jakością ouzo, mimo tego że to ouzo jest tak popularne. Wszelkie różnice wypływają ze sposobu wytwarzania obu alkoholi. Prawdziwy Grek, jeśli  będzie miał  wybierać między tymi dwoma trunkami – wybierze tsipouro.  Podobno dawniej  ouzo nie było w Grecji aż tak popularne. Specyficzny anyżowy posmak podbił jednak kubki smakowe wielu cudzoziemców.

         Skąd wzięła się nazwa ouzo? Istnieje jedna ciekawa teoria, która jednak nie jest do końca potwierdzona.   Ouzo zaczęto transportować do Ameryki. Skrzynki, którymi je transportowano podpisane były „USA”. Podobno ktoś w którymś momencie się pomyli, przekształcił nazwę USA, źle jednocześnie ją wymawiając i tak w wyniku pomyłki ze skrótu  USA, powstała nazwa ouzo.

      W tym miejscu również ja przyznaje się do błędu… W jednym z wakacyjnych postów pisałam, że jedną z rzeczy, którą powinniście przywieźć sobie z Grecji do Polski jest ouzo. Nieprawda! Podczas waszych wypraw do Ellady, szukajcie butelek tsipouro i to najlepiej bez anyżowych dodatków.

      Nasz sąsiad Panajotis organizuje również pokazy  jak wytwarza się  tsipouro. Kiedy nie robi swoich pysznych trunków, nie produkuje miodu, oliwy z oliwek czy też kremów, śpiewa w zespole muzycznym o nazwie  Vomvi,  którego jest liderem. Zespół koncentruje po całej Elladzie, grając muzykę nawiązującą do tradycyjnego, greckiego folku.  Panajotis zajmuje się też całą oprawą artystyczną Vomvi, ponieważ fantastycznie maluje.      Tutaj znajduje się link do jednej z piosenek, gdzie posłuchać można  Panajotisa. Zapraszam do słuchania, najlepiej ze szklaneczką tsipouro w dłoni…

http://www.youtube.com/watch?v=sgBG-OA-GcE

Panajotis podczas nagrania

Panajotis podczas nagrania

VOMVI

VOMVI

 

 

SAŁATKA PO GRECKU – ostateczna przeprowadzka!… piątek, 14 lutego 2014

                Kochani Czytelnicy!

      Od ponad roku blog SAŁATKA PO GRECKU prowadzony był pod dwoma adresami. Ponieważ od dłuższego czasu blog promowany jest przez Onet, zdecydowałam się przenieść tu na stałe. Dziś nastąpiła ostateczna przeprowadzka i każdy nowy post będzie zamieszczany pod tym właśnie adresem.

       Wersja bloga pod adresem, który znajduję się niżej, choć nie będzie kontynuowana – wciąż zostaje,  ze względu na komentarze, które często są szalenie istotnym uzupełnieniem postów. Jedynie komentarzy nie udało się przenieść.

Tu odnaleźć można wszystkie wcześniejsze komentarze:

http://salatkapogrecku.blogspot.com/

       Zapraszam do czytania!   A już jutro nowy post, z którego dowiecie się czym jest tsipouro? Dlaczego najlepsze ouzo jest najgorszym tsipouro? I od kogo się o tym wszystkim dowiedziałam…

Założyliśmy firmę! SAŁATKA PO GRECKU W PODRÓŻY – wyspa CORFU

  

       Usłyszałam kiedyś pewną złotą zasadę dotyczącą życia. Zapamiętałam ją dobrze, bo pewnie przeczuwałam, że kiedyś się przyda. Jeśli przez długi czas robisz coś, co nie przynosi rezultatu, musisz zrobić  coś innego – cokolwiek nawet miałoby to być!
      W myśl tej rady, już jakiś  czas temu przestałam rozsyłać CV i szukać pracy, bo nie przynosiło to żadnych pozytywnych rezultatów.  Postanowiłam  pracę dać sobie sama!
      Kilka miesięcy temu, w mojej głowie zakiełkowała myśl o założeniu własnej firmy – prowadzenie  własnych jednodniowych wycieczek po wybranej greckiej wyspie, gdzie mogłabym wykorzystać doświadczenia z pracy na Zakinthos. Powiem szczerze… Taki pomysł  podsuwali mi wszyscy wokoło, dziwiąc się że jeszcze tego nie zrobiłam. Kochani Przyjaciele!  Dziękuję za mądre rady  i  pokazanie  możliwości, jaką niesie życie, której ja wcześniej nie dostrzegłam.
        Ale do rzeczy! O co w tym wszystkim chodzi…
    Już od czerwca, prawdopodobnie do samego października stacjonować będę na wyspie Corfu. Tam też prowadzić będę organizowane przeze mnie jednodniowe wycieczki fakultatywne  po tej bajecznej wyspie. Każdą trasę opracowuje sama. Każdą wycieczkę prowadzę osobiście. I każda charakteryzuje się tym, że jest kameralnie, niekomercyjnie i przede wszystkim prawdziwie. Mam nadzieję rozkochać w Elladzie każdego, kto zdecyduje się ze mną zwiedzać wyspę.
     Wszelkie szczegóły możecie znaleźć  na naszej stronie internetowej, której twórcą jest Jani.  W dziale “Wycieczki” gotowy jest również wstępny plan tras.  Po prawej stronie na blogu, znajdować się będzie zawsze aktywny link do strony. A oto i nasz adres:
Tak jest! Firma nosi nazwę:  SAŁATKA  PO  GRECKU  W  PODRÓŻY , jako że narodziła się przez prowadzenie tego bloga.
    Obecnie, nieustannie od dwóch już miesięcy jestem zakopana w przewodnikach po Corfu. I absolutnie uwielbiam  w nich buszować! Tę właśnie wyspę, jako miejsce do pracy, po długiej analizie wybrałam sama. Poza rozwiniętą bazą turystyczną, to właśnie między innymi Corfu, jest jednym z tych miejsc, gdzie gubiąc się w zakamarkach wąskich uliczek, można poczuć jak wygląda, brzmi, pachnie i smakuje najprawdziwsza Grecja.  Poza lazurowym morzem i przepięknymi widokami, Corfu to prawdziwy raj dla historyka sztuki, którym jestem.
     Na pierwszą wizytę  na wyspie,  wybieramy się  w marcu. Nie mogę  doczekać się tego momentu,  kiedy po rejsie na Morzu Jońskim,  wielki statek dobije do małego zapewne portu. Wiem, że tego pierwszego  momentu nigdy nie zapomnę i jestem przekonana, że Corfu będzie jednym z moich ukochanych miejsc. Czytając  przewodniki  i oglądając zdjęcia, trudno jest się  w tej wyspie nie zakochać…
       Ten post jest jednocześnie pierwszym z tekstów nowego cyklu związanego z naszą działalnością i wyspą Corfu. Nasza Sałatkowa rodzinka nie byłaby sobą, gdyby nie zaangażowała się w tworzenie firmy… O szczegółach – w swoim czasie! Mam wielką nadzieję, że będziecie nam kibicować i mocno trzymać kciuki, bo  całe przedsięwzięcie kosztuje wiele obaw i stresu. Mimo wszystko, zamykam oczy, zaciskam pięści  i  za marzeniem biegnę do przodu! A może… Do zobaczenia na wyspie Corfu!

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 3/3)

Na szczycie Meteorów

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

Przeczytaj CZĘŚĆ 2/3

      Godzinę drogi od Githio leży Monemvasia. Udaliśmy się tam kolejnego dnia. Miasto założone zostało na szczycie potężnej skały w 583 roku. Ze stałym lądem łączy je jedynie wąska grobla. Składa się ono z Dolnego Miasta, z labiryntem wąskich uliczek oraz krytych dachówką domów i kościołów, otoczonego weneckimi murami oraz Górnego Miasta na szczycie skały. Charakteryzuje je burzliwa historia, warto się z nią zapoznać. Niecodziennym widokiem było ujrzenie białego konia wypasającego się na skałach góry, wyglądającego niczym jednorożec. Po zwiedzeniu Monemvasii i zapełnieniu żołądków pysznymi gyrosami, souvlakami i sałatkami greckimi, wróciliśmy do Githio.

Monemvasia

Monemvasia

       Następnego dnia, koło południa dotarliśmy do jaskini Diros, znajdującej się na południe od miasteczka Areopoli i lekko na północ od Pirgos Dirou.  Rejs łódką przez podziemne korytarze i komnaty wywoływał spore emocje. Trasa liczy 1,5 km, z czego tylko ok. 200 m pokonuje się na piechotę. Niesamowite jaskiniowe krajobrazy i nieskazitelnie czysta woda. Po wyjściu na powierzchnię, nie mogliśmy odmówić sobie krótkiej kąpieli przy okolicznej kamiennej plaży zbudowanej z białych otoczaków. Znakomite miejsce do snorkelingu.

Jaskinia Diros

      Było jeszcze w miarę wcześnie, a trzeba było powoli wracać na północ i opuszczać Peloponez. Postanowiliśmy więc, że pokonamy tego dnia całą długość półwyspu, a celem miała być Patra. Niekończące się zakręty, ogromne wzniesienia i zbocza gór oraz migoczące wody Morza Jońskiego, tak wyglądała droga powrotna. Po drodze mijaliśmy mnóstwo małych wiosek. W jednej z nich zaopatrzyliśmy się w przydrożnym straganie, w domowej roboty greckie przysmaki: ocet winny, oliwę z oliwek i same oliwki. Lekko zakręcony dziadek nie mógł dogadać się z nami w żadnym języku (nawet z greckim miał chyba małe problemy), ale za to poczęstował nas swoimi wyrobami, a my zrobiliśmy spore zapasy. Wieczorem dotarliśmy do Rio, na północ od Patry. Most podwieszany mający swój początek w Rio, a koniec w Antirio łączy Peloponez z kontynentem i jest dumą Greków. Nam udało się znaleźć nocleg w campingu z widokiem na most.

Wybrzeże Morza Jońskiego

      Przejazd mostem jest płatny. Za osobówkę zapłaciliśmy 13 euro. Ale po paru chwilach byliśmy z powrotem na kontynencie. Od tej chwili zostały nam już tylko dwa cele. Pierwszy z nich to Meteory, a drugi to koniec trasy w Salonikach. Po drodze mijaliśmy dużą ilość jezior, znajdujących się w zachodniej Grecji i oczywiście wszechobecne góry. Ten kawałek pokonaliśmy w większości autostradami i tunelami wydrążonymi pieczołowicie w górskich zboczach. Stan dróg zasługuje tutaj na wielkie uznanie. Oczywiście większość autostrad w Grecji jest płatna, ale przynajmniej nie ma żadnych wątpliwości za co człowiek płaci.
        Do Meteorów dojechaliśmy po południu, po kilku godzinach nieprzerwanej jazdy. Ten masyw skał z piaskowca robie niesamowite wrażenie. U podnóża leży miejscowość Kalampaka. A żeby wdrapać się na wysokość 540 metrów należało znaleźć jakiś wjazd. I owszem, znaleźliśmy swego rodzaju bramę wjazdową. Po środku wjazdu stał szlaban, a raczej Grek z młotkiem w ręku, który zawracał wszystkie samochody, blokując przejazd. Staraliśmy się dowiedzieć dlaczego każe wszystkim zawracać, choć jest to oficjalny wjazd na górę. Okazało się, że ów Grek zna tylko jedno słowo. – Kalampaka! Kalampaka! – krzyczał do nas wzburzony, wymachując młotkiem. Nie wiedzieliśmy kompletnie o co mu chodzi, więc staraliśmy się dogadać w jakimś języku. Mówiliśmy do niego po angielsku, niemiecku, po rosyjsku, potem po polsku (a nóż może chociaż ten zna!). Nic to nie pomogło. Jeszcze bardziej go rozzłościliśmy. Baliśmy się o karoserie samochodów, bo wymachy młotkiem stały się co raz bardziej nerwowe. Po chwili zrozumieliśmy, że aby wjechać na górę, należy objechać Kalampakę i wbić się na górę z drugiej strony, z powodu rozwijanego właśnie asfaltu na zablokowanej trasie.
Meteory – panorama
Meteory
        Uff! Przeżyliśmy my i nasze auta. Po kilkunastu minutach byliśmy na szczycie. To co zobaczyliśmy na górze wyglądało jak bajka. Ogromne masywy skalne wyrastające z zielonej doliny, a na szczytach zespół monastyrów. Meteory swego czasu były scenerią dla jednego z filmów o przygodach Jamesa Bonda. Zwiedziliśmy  jeden z klasztorów, a wraz z nami dziesiątki turystów, których tam spotkaliśmy. Same monastyry i ich położenie robią niesamowite wrażenie. Jest to punkt, według mnie obowiązkowy, jeśli będziecie kiedykolwiek podróżować po Grecji. Po obfotografowaniu gór i doliny z różnych punktów widokowych, zjechaliśmy na dół do Kalampaki, żeby coś przekąsić. Po obiedzie postanowiliśmy w drodze do Salonik wylądować na jednej z plaż nad Zatoką Termajską. Przenocowaliśmy w miejscowości Paralia, o tej porze całkowicie już opuszczonej przez turystów. Byliśmy tam bodajże jedynymi turystami i wywołaliśmy niemałe zaskoczenie wśród mieszkańców trudniących się w wynajmowaniu domów w okresie letnim. W przybrzeżnych barach powstało poruszenie wśród relaksujących się po intensywnym sezonie Greków, ale po paru chwilach znalazł się dla nas dom, w którym spędziliśmy noc.
Meteory
Meteory –  na szczycie
       Ostatni dzień naszego tripu powinien trwać zdecydowanie dłużej. Do Salonik dojechaliśmy na oparach benzyny, dopiero przed samym miastem znaleźliśmy stację. Zatankowaliśmy po raz ostatni i… wjechaliśmy do zakorkowanego do granic możliwości drugiego co do wielkości miasta Grecji. Trafiliśmy akurat na piątkowe godziny popołudniowego szczytu. Żadne przepisy drogowe nie miały tam większego znaczenia. Saloniki to miasto zdecydowanie akademickie.Na jednym z głównych deptaków w okolicy Łuku Galeriusza, toczy się, w niezliczonej ilości knajpek, studenckie życie. Cudem udało nam się zaparkować samochody. Nieco zgłodnieliśmy, więc po chwili znaleźliśmy się w przepysznej Restauracji Rotonta, w okolicy Rotundy św. Jerzego. Ten obiad to była uczta dla podniebienia.  Moussaka (zapiekane bakłażany z mielonym mięsem pod beszamelem), kolokithakia gemista (cukinie faszerowane), czy idealnie wręcz przyrządzona wołowina z gotowanymi ziemniakami – tego po prostu trzeba tam spróbować. Do tego obsługiwała nas niezwykle urocza kelnerka. Wszystko to zasługuje na ocenę 10/10! Polecam.
Moussaka  – wersja idealna!
         Późnym popołudniem udaliśmy się na jarmark produktów regionalnych pochodzących z całej Grecji.  Popróbowaliśmy tam i zaopatrzyliśmy się w wiele regionalnych przysmaków. A na szczególną uwagę zasługuje tu grecki alkohol o nazwie Rakomelo – połączenie tsikoudii, miodu i przypraw. Kojąco rozgrzewa. Na każdym ze stoisk, a było ich ponad 20, zostaliśmy poczęstowani małym kieliszkiem. Z jarmarku wyszliśmy całkiem przyjemnie zakręceni. Zbliżał się wieczór, a my mieliśmy zaplanowany lot powrotny do Polski na godziny nocne. Wolne chwile wykorzystaliśmy na spacer nabrzeżem od Placu Arystotelesa do Białej Wieży, mijając po drodze cały szereg knajp, restauracji  i klubów, w których bawiły się całe tłumy Greków. Do Salonik na pewno warto się wybrać na dłuższy weekend i skorzystać z tych wszystkich atrakcji.
       I tak właśnie zakończyła się nasza grecka przygoda. Przez dwa tygodnie zobaczyliśmy naprawdę wiele, a o niebo więcej zostało jeszcze do obejrzenia. Przywieźliśmy całą masę znakomitych wspomnień. O wszystkich nie dało się oczywiście w tym tekście napisać. Niektóre z sytuacji, przygód i anegdot wymagałyby zapisania wielu stron, a także w niektórych przypadkach nawet cenzury. W każdym razie, z całą pewnością wszystkim lubiącym śródziemnomorski klimat, polecam Grecję, jej przyrodę, krajobrazy, zabytki, muzykę, kuchnię i rozmowy z jej mieszkańcami. Obcowanie z tym wszystkim daje niebywałą przyjemność.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

„Jak osiwiejesz, to trochę zmądrzejesz!” Pietruszka i syndrom greckiej mammy

 

     Weszliśmy do środka i zdjęliśmy buty, bo choć nikt nas o to nie prosił, grzechem byłoby chodzić w zimowym obuwiu  po tak lśniącej podłodze. Jani,  radosny jak dziecko stojące  przed bramką do parku rozrywek, w podskokach pobiegł do Ogórka i jego  przyjaciół.  Ja zostałam z Pietruszką. Weszłyśmy do kuchni, gdzie Pietruszka zrobiła dla nas kawy. Trzy.  Chwilę później zjawić się miała Olivka.
     -Chcesz słodką czy nie?
     -Średnią.
     W kuchni wszystko było pochowane w szafkach i szafeczkach. Którąkolwiek z nich Pietruszka by otworzyła, wszędzie panował nieskazitelny  porządek. Na zlewie tylko gąbka do naczyń, równo złożona ściereczka i kilka magnesów na lodówce. Jeden z nich podtrzymywał kartkę z napisem „wtorek”.
    Wtorek powoli dobiegał do końca.
8.00 odkurzyć mieszkanie
9.00 odwieźć tatę do lekarza
10.00 farbowanie pani Elpidy
11.00 kupić składniki na ciasteczka
12-14 pouczyć się na test (czegokolwiek)
15.00 zrobić obiad – moussaka
16.00 posprzątać Octowi
17.00 ścięcie pani Dymitra
18.00 pranie, prasowanie i serial na kanale Mega
19.00 przygotować obiad na jutro
20.00 farbowanie Olivki

      W międzyczasie robienia kawy, Pietruszka na stół wyłożyła wszystkie zakupy. Dwie siatki, które zostały, zręcznie złożyła w równe trójkąty. Gdzie ona się tego nauczyła? Tego było już za wiele – nie mogłam dłużej gryźć się w język.
    -Pietruszka… Większość greckich domów, w których byłam to świątynie czystości. Ale ten… bije wszystkie na głowę! Jesteś fryzjerką, pracujesz w kafejce, a twój dom wygląda perfekcyjnie. Musisz być super ekstra zorganizowana. Pozazdrościć! Też bym tak chciała… Dziewczyno, gdzie ty się tego wszystkiego nauczyłaś?
     -Sama nie wiem… Zawsze lubiłam porządek. Nie umiem funkcjonować, kiedy wokoło jest bałagan.
     Zadzwonił dzwonek.
    -O! To pewnie Olivka! Mamy dziś farbowanie.
      Olivka weszła, a właściwie wpadła cała blada.
      -Olivka! Coś się stało?!
   -Tak! Stało się!!! Ja natychmiast…  Potrzebuję farbowania!!! Pietruszka – do akcji! Ratuj mnie dziewczyno!
     -Co się stało? – spytałam.
     -Wczoraj zobaczyłam u siebie pierwszy siwy  włos.
     Greczynki (czego idealnym przykładem jest Olivka) słyną z tego, że mają przepiękne, gęste, kruczoczarne włosy. Owe greckie włosy mają jednak jeden znaczący minus – siwieją ekspresowo.
      -Gdzie?
   -Już dawno się go pozbyłam! Wyrwałam i spaliłam. Ale może są już następne? Uratować może mnie już tylko farbowanie!
     Chwilę później przeniosłyśmy się do łazienki, gdzie Pietruszka natychmiastowo  przeszła do akcji, godnej sceny z  „Ostrego dyżuru”.  Wizyta u fryzjera, to coś na kształt uczestnictwa w spotkaniu terapeutycznym. Mnie tym razem, przypadła rola obserwatora.
      -Pietruszka, to jak mieszka ci się z moimi kuzynami? Z Ogórkiem – dajesz radę?
     -Ogórek jest całkiem kochany! Cichutki, prawie jakby go nie było. Nie mogę powiedzieć o nim złego słowa.
      -A z Octem – mieszkacie razem pierwszy raz, prawda? I jak tam wam się wiedzie?  To już chyba trzeci miesiąc będzie?
    -Tak, trzeci miesiąc. Ale… jakby to powiedzieć… – Pietruszka kontynuowała farbowanie, ale jej twarz przybrała wyrazu lekkiego przerażenia.
      -Twój kuzyn… Twój kuzyn… Ocet… Ja… Ja… – w tym momencie upuściła pędzle i farbę do zlewu, siadła na klapie od klozetu i rozpłakała się kończąc:
      -Ja już dłużej tego nie wytrzymam!!!
       Olivka z folią aluminiową na połowie głowy (w planie były prześwity lekko brązowych pasemek) oraz  torebką z  Lidla służącą za pelerynę, natychmiast chwyciła Pietruszkę  by w geście przytulenia, ją ratować. Ja tymczasem zupełnie nie wiedziałam co mam robić. Rwałam więc papier toaletowy i podawałam go jako chusteczki.
     -Ja już dłużej nie wytrzymam! – krzyczała przez łzy Pietruszka.
     -Wiedziałam! Jak tylko tu weszłam… Wywęszyłam wszystko! – dokończyła Olivka. –Tak wiem, co chcesz teraz powiedzieć: „ja tyle robię, a on mnie nie docenia!”.
     -Skąd wiesz!
     -No przecież to jasne! Jesteś młoda, tak więc głupia, a na dodatek zakochałaś się pierwszy raz.
     -Jak to?
    -Przecież wszystko widać po twoim mieszkaniu! Pietruszka, ile razy myłaś tę podłogę? W powietrzu czuję jeszcze domowej roboty moussakę. A w kuchni na blacie leżały składniki na ciastka. Też oczywiście będą domowej roboty…
    -No tak… Ale czy to źle?
    -Nie źle, tylko tragicznie! Myślisz, że im więcej będziesz dla niego robić, to on tym bardziej będzie cię doceniać. A to działa – zupełnie odwrotnie. Mogę się założyć, że trzy razy dziennie się go pytasz, czy nie jest głodny. A jak nie, to się nad tym zastanawiasz. Typowa grecka mamma…
    -To co… Mam przestać sprzątać i gotować? Ale co my będziemy jeść?
    -Nie! Natychmiast przestań się tak starać! Im bardziej jesteś niedostępna, tym bardziej on zacznie o ciebie zabiegać. A tego przecież chcesz!
    -Skąd ty to wszystko wiesz…?
    -Nie bez powodu na mojej głowie pojawił się  już pierwszy siwy włos… Dziewczyno, każda tę lekcję przerabiała. Problem w tym, że nie każda się jej nauczy. Ale nic się nie martw. Jak osiwiejesz, to trochę zmądrzejesz!  Przestań, jak najszybciej przestań się tak starać! A przede wszystkim – zadbaj o siebie!
    -Mówisz…?
 -Rozkazuje! Bo jesteś w strategicznym momencie. Wszystkie zasady, które wprowadzasz na początku wspólnego mieszkania, ciągnął się przez całe życie. Z facetem jak z dzieckiem! Kończmy już to farbowanie, bo nic z tego nie będzie. A ja ci powiem co i jak teraz zrobisz. I uprzedzam, nie musisz mi dziękować! Tylko umówmy się… wszystko zostaje w rodzinie…
      Pietruszka otarła łzy i wstała. Tym razem z siłą pasującą do jej masywnej postury. Lekcję pod tytułem „dlaczego czasem warto być niezaradną życiowo”, przeszła wcześniej niż każda inna obywatelka Ellady. Dzięki Olivce.
     Olivka wyszła spod nożyc i pędzla Pietruszki z nieznacznie podciętymi, przepięknie kruczoczarnymi  włosami. Fakt, że pierwszy raz je farbowała, również został między nami.  Delikatne brązowe refleksy, to oficjalnie zasługa greckiego słońca. Olivka ma mocne postanowienie, by wraz z wiekiem –  pięknieć. Na kolejną wizytę u Pietruszki, zapisałyśmy się znów razem. Kiedy przyszłyśmy  do niej kilka dni później, w mieszkaniu nadperfekcyjną czystość zastąpił nieznaczny, przytulny  bałagan.

Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 6 – Południowe wybrzeże. Wyspy Agios Sostis i Marathonisi

 

REJS NA POŁUDNIOWYM WYBRZEŻU

      Co prawda jedną z największych atrakcji Zakinthos jest rejs do Błękitnych Grot, które znajdują się na północnym wybrzeżu wyspy. Jednak to co można zobaczyć na wybrzeżu południowym, równie mocno zapiera w piersiach dech.
      Trasa typowego rejsu przy południowym wybrzeżu zazwyczaj rozpoczyna się w miejscowości Agios Sostis, a kończy przy Przylądku Keri. Statki przepływają obok dwóch wartych uwagi wysepek: Agios Sostis i Marathonisi.
      Trasa rejsu przebiega tuż obok wysokich, poszarpanych urwisk skalnych. Przy dobrej pogodzie woda mieni się w słońcu, prezentując wszystkie istniejące odcienie błękitu. Skały miejscami tworzą łuki, a na granicy z morzem wyrastają mniejsze bądź większe jaskinie. Niektóre z nich to doskonałe miejsca do nurkowania.  To właśnie na tym terenie, nieopodal Jeziora Keri, znajduje się szkoła nurkowania.  Owe jezioro jest dla wyspy istotnym miejscem,  ponieważ właśnie tam znajdują się znane od starożytności źródła smoły.
       Na rejs trzeba przeznaczyć około 2 – 3 godzin. Nie można zapomnieć o kostiumie kąpielowym i wszelkich akcesoriach do nurkowania, ponieważ  podczas rejsu przewidziany jest przystanek  na pływanie. Tu ważna uwaga! Uczestnictwo w rejsie na południowym wybrzeżu, jest doskonałym momentem na zobaczenie  żółwi Caretta Caretta. Jeśli organizator takiego rejsu zapewnia, że żółw pojawi się na 100% – mówi prawdę! Przy większej dawce szczęścia mogą pojawić się również i delfiny.
WYSPA AGIOS SOSTIS
     Wyspa Agios Sostis, czyli inaczej „Świętego Zbawcy” znajduje się tuż przy lądzie. Można spokojnie przejść się do niej przez uroczy mostek, który wygląda jak  zawieszony na wodzie. Ta niewielka wyspa jeszcze do 1633 roku, połączona była z lądem. Oddzieliła się w wyniku jednego z licznych na tym terenie trzęsień ziemi. Wyspa wygląda bajkowo i podczas rejsu warto przyjrzeć się jej dokładnie. Jeśli chcecie ją zwiedzić od środka, uwaga! po przejściu przez mostek, trzeba zapłacić kilka euro za wejście.
WYSPA MARATHONISI
    Marathonisi jest często  nazywana Żółwią Wyspą. Jest tak z dwóch powodów. To właśnie tę wyspę umiłowały sobie żółwie  Caretta Caretta, które na jej terenie  składają swoje jaja. Z tego powodu wstęp na wysepkę jest bardzo ograniczony i można poruszać się jedynie kilka metrów od brzegu. Dalej poruszanie się po wyspie jest surowo zabronione.
       Jeśli patrzy się na  Marathonisi  z góry, jej kształt naprawdę przypomina gigantycznego żółwia. Nie trzeba nawet wielkiej wyobraźni, żeby zobaczyć wielki tors, małe kończyny przednie i niewielką głowę.
     I tutaj mała ciekawostka… Jeśli będziecie płynąć na tę wyspę, koniecznie zaplanujcie sobie na niej przerwę na kawę. Jest tam mała kawiarenka, która pływa na wodzie!