Ogórek pracoholikiem

    Ogórek nie zdążył dobrze zamknąć pierwszego interesu, kiedy rozkręcił następny. Jak sam stwierdził – poszedł po rozum do głowy i postanowił zająć się tym co robi najlepiej, czyli grami komputerowymi. Czy już złapaliście się za głowy?
     Interes  Ogórka już istnieje  i co najważniejsze działa! Kuzyn Janiego prowadzi obecnie stronę internetową, na której można kupować gry komputerowe. Przede wszystkim jednak na owej stronie kuzyn pisze  recenzje wszelakiego typu gier. Żeby zrobić dobrą recenzję Ogórek musi najpierw  zagrać. A gier jak wiadomo istnieje  sporo… Ogórek gra, przepraszam! – pracuje  – całe dnie, tak więc trudno nie nazwać go  pracoholikiem.
      Na testowanie gier przychodzą wszyscy Ogórkowi przyjaciele. Praca nad recenzjami wygląda bardzo radośnie i bynajmniej nie jest zbytnio stresująca. Co by nie powiedzieć, jedno trzeba przyznać – Ogórek należy do grona szczęśliwców, którzy  naprawdę kochają swoją pracę!
       W czasie naszego pobytu w Sałatkowym domu, wybraliśmy się do mieszkania, w którym Ogórek mieszka wraz ze swoim bratem – Octem oraz jego dziewczyną,  Pietruszką. Przed wizytą zostaliśmy uprzedzeni, że wraz z gromadką przyjaciół, mimo iż był sobotni wieczór – Ogórek zajęty jest pracą…
        Oczami wyobraźni widziałam dokładnie co tam się dzieje i jak może wyglądać dom, w którym urzęduje Ogórek. Gdyby mieszkanie wyglądało choć trochę  jak pokój Ogórka w domu Cytryny, wszędzie panowałby półmrok, spowity dymem z nieustannie palącego się papierosa. Porozrzucane puszki po dietetycznej coli (zawsze dietetycznej, bo przecież Ogórek jest cukrzykiem!). Walące się wszędzie ubrania, a przy tym najróżniejsze gadżety do gier komputerowych. Cały Ogórek! Zero perspektyw na zmiany – albo się go nie znosi, albo akceptuje w pełni takim jaki jest.
     -Cześć Salatka! – powiedział Ogórek otwierając nam drzwi. Tak właśnie najczęściej obecnie się do mnie zwraca.
     -Cześć! – odpowiedziałam wchodząc z otwartymi ustami.
     To co zobaczyłam, było kolejnym dowodem na to, że w życiu NICZEGO!  nie da się przewidzieć. Przestronne, wygodne mieszkanie lśniło czystością. Mało tego – czystość niemalże materialnie unosiła się w powietrzu, wypełniając każdy, najmniejszy  kąt. Mieszkanie było jasne. Na oknach wisiały równo zawieszone firaneczki. Gdzieniegdzie uroczy kwiatek. Obrusy na stołach. Ocieplające wnętrze bibeloty. Poduszki w kształcie serduszek z napisem „Kocham cię!”. Nawet w równo ułożonych na stołach popielniczkach, krył się piasek o zapachu lawendy.
     -Cześć kochani! Zapraszam do środka! Mam na imię Pietruszka! A ty zdaje się – jesteś Dorota?
     Tak właśnie poznałam Pietruszkę. Już przy pierwszym podaniu ręki, można było wyczuć, że jest to osobowość. Pietruszka  jest postawna, wysoka i ma bardzo mocną budowę ciała. Taka nasza Joanna Liszowska. Gęste mocno skręcone czarne włosy i ostre rysy twarzy. Zawsze kiedy stoję przy dziewczynach o takim typie urody, czuję się jak mrówka. Zaczynam się lekko obawiać, bo  przypominają mi się wtedy  lekcje w-f  z  okresu podstawówki. Zawsze, kiedy taka dziewczyna serwowała piłką do gry w siatkę, ja niczym Struś  Pędziwiatr uciekałam najdalej gdzie tylko mogłam. Pamiętam, że raz próbowałam odebrać, ale wraz z piłką znalazłam  się na ścianie… Jednak mimo silnej  postury Pietruszki, dało się w niej wyczuć  zadziwiający brak pewności siebie. Ciekawa kombinacja. Weszliśmy do mieszkania i zdjęliśmy buty. A ja czekałam co stanie się dalej…

Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 5 – Co zjeść na Zakinthos?

     Grecja jest prawdziwym  rajem dla  kulinarnych smakoszy. Dla każdego, kto choć trochę zetknął się z Elladą, to stwierdzenie  jest oczywistym banałem. Poznawanie kuchni Grecji, to arcyważny element podróży po tym niesamowicie smacznym kraju. Pojechać do Grecji i nie być w tawernie, to tak jak zawitać do Rzymu i machnąć ręką na Watykan. Jeśli udając się do Grecji macie skromne fundusze, mimo wszystko radzę zaoszczędzić na czymkolwiek innym, a zasmakować się w  jedzeniu.
        Każda grecka wyspa, to oddzielna kulinarna podróż, inny smakowy świat. Co więc spróbować, czy też zabrać ze sobą, jeśli udajecie się na Zante? Oto kilka MUST HAVE!
CHLEB – ten, który jadłam na Zakinthos był absolutnie najlepszym chlebem, jaki dotychczas przyszło mi jeść w życiu! Ciężki, mięsisty, z popękaną skórką. Już jedna kromka dawała uczucie zdrowej sytości. Chleb na   Zakinthos jest wyśmienity, co potwierdzi  wiele osób, mieszkających na kontynencie, przy Wyspach Jońskich. Kupowałam go  za każdym razem, kiedy byłam w chorze.  Im dalej od centrum tym lepiej. Im mniejsza i bardziej niepozorna piekarnia, tym większe kryły się w niej  cuda. Koniecznie musicie spróbować. I tu jeszcze ciekawostka… W całej Grecji, chleba nie kupuje się na bochenki, a na kilogramy!
FITOURA – jest to rodzaj lekkiego ciasta, o dość neutralnym smaku, sprzedawanym w postaci wyciętych kostek. Najczęściej obficie posypana cukrem i cynamonem. Najłatwiej dostać ją w chorze na straganach obok kościoła św. Dionizosa. Jest to jeden ze specjałów bardzo charakterystycznych dla Zante. Jeśli chodzi o smak, z pewnością jest to coś innego, ale mnie raczej w sobie nie rozkochał.
MANDOLATO – już  sama nazwa brzmi włosko. Nie jest to przypadek, ale jeden z dowodów na to, że wpływy Italii, na Zante nadal są żywe. Co kryje się pod tym śpiewnie brzmiącym wyrazem? Mandolato to rodzaj batonika z   masy nugatowej, w której znajdują się migdały. Całość najczęściej podtrzymywana wafelkiem. To kolejny specjał prosto z wyspy. Ma przesłodki smak, dlatego na nasze polskie gusta, wystarczy dosłownie odrobina.
CEBULA  WODNA – wprawia w zachwyt, już przy pierwszym spojrzeniu;))) Dlaczego? Ponieważ jest przeogromna! Występuje pod postacią spłaszczonych kul i najczęściej wisi spleciona z innymi cebulami.  Smakuje niezwykle  subtelnie i delikatnie, nawet jeśli te określenia wydają się nie pasować do warzywa jakim jest cebula.  Koniecznie przywieźcie sobie choć jedną!
FRIGANIA –  o tym czym jest frigania, dowiedziałam się dzięki jednej z czytelniczek, która poprosiła mnie o jej przepis. Zanim go jednak zdobyłam, musiałam się dowiedzieć jak owe ciasto smakuje. Jest to typowa słodkość Zakinthos. Jak się ją  robi? Teraz jeszcze nie zdradzę, bo o friganii planujemy kulinarny  filmik.
LADOTIRI – słowo lado pochodzi od wyrazu oliwa z oliwek, a tiri  po grecku oznacza ser. Ladotiri jest więc rodzajem sera feta, który jest połączony z oliwą z oliwek. Choć występuje również na innych greckich wyspach (np. Lesbos), jest kolejnym smakołykiem, którym poszczycić mogą się Zakinthyjczycy.
Tak wygląda jeden z etapów produkcji ladotiri. Hmmm… a może lepiej tego nie widzieć?
A tak prezentuje się rezultat.
MIÓD TYMIANKOWY – przeciętnego Polaka trudno zachwycić miodem, z tego względu, że trudno przebić  nasz rodzimy. Jeśli jednak macie ochotę spróbować miodu greckiego, godnym polecenia jest ten z Zakinthos. Ponieważ wyspa porośnięta jest cudownie pachnącym tymiankiem, również i miód ma posmak tymiankowy.
RODZYNKI –  można powiedzieć, że jest to miniatura, tych dostępnych w Polsce. Małe i bardzo drobne, ale jednocześnie bajecznie słodkie.
WINA – szczególnie godnym polecenia winem, który pochodzi z wyspy, jest słynna VERDEA. Jest to białe, lekkie wino, o delikatnym  kwiatowym smaku. Po powrocie z pewnością kojarzyć się będzie z tą wyspą. W Verdei można wyczuć  solidną porcję słońca, na którym dojrzewają  winogrona. Drugim najsłynniejszym winem Zante, jest czerwone AVGUSTIATIS. Koniecznie zabierzcie przynajmniej jedną butelkę, jeśli tylko pozwoli na to waga bagażu. Dodatkowym atutem obu win, jest ich cena. Za naprawdę bardzo dobrą jakość, zapłacicie jedynie około 3,50 euro.
KRÓLIK W SOSIE POMIDOROWYM – jeśli będąc w tawernie macie ochotę zamówić coś typowego dla tej wyspy, doskonałą propozycją będzie danie z królika w sosie pomidorowym. Zazwyczaj, co ciekawe, dodaje się do niego szczyptę cynamonu, co zupełnie zmienia smak pomidorowego sosu. Takie danie dostaniecie w każdej tradycyjnej tawernie na Zante. Nie mam jednak pojęcia, czy rzeczywiście jest tak dobre, jak mówią, bo nigdy nie próbowałam i kategorycznie odmawiam! Wszystko przez to, że w dzieciństwie w moim własnym  króliczku, miałam wielkiego przyjaciela :)))

Duma Ogórka nie mieści się w kieszeni…

 

    Od momentu nieukończenia studiów informatycznych, Ogórek pracuje w wielobranżowym sklepie  swojej matki – Cytryny. Pracuje tam odkąd pamiętam, czyli od dobrych kilku lat. W przeciwieństwie do Cytryny, która w sklepie czuje się jak ryba w wodzie, Ogórek nienawidzi  tej pracy. Zazwyczaj tylko siedzi za ladą i przerzuca kanały w telewizorku zawieszonym na ścianie. Kiedy wchodzi klient i o coś prosi, patrząc na wiecznie wkurzoną minę Ogórka, musi czuć się co najmniej niemile widziany.

      W ostatnim czasie,  Ogórek nie tylko wyprowadził się od Cytryny. Postanowił, że zmieni również zatrudnienie  i  będzie pracować  niezależnie,  zakładając swój własny interes.
       Jednym z towarów, na który zawsze znajdą się klienci jest chleb. Rozumując w ten dość prosty sposób, Ogórek pomyślał że  wynajmie w centrum miasta lokal i będzie sprzedawać w nim pieczywo, kupowane wcześniej od piekarza z sąsiedniej wioski, sprzedając towar rzecz jasna po znacznie zawyżonych cenach. Przyznacie, że jest to logiczne i całkiem ma  sens.
      Od planu Ogórek szybko przeszedł do akcji. Znalazł, a następnie wynajął mały lokal przy jednej z ruchliwych uliczek w samym  centrum, dokładnie naprzeciwko kawiarenki, gdzie obecnie pracuje Papryka –  wciąż jeszcze jego była dziewczyna. Lokal był w stanie złym, jeśli  nie opłakanym. W jego  renowacji pomagała cała rodzina, więc  po kilku tygodniach dość intensywnej  pracy, wszystko było gotowe. Ogórek zapłacił nawet okrągłe tysiąc euro, za dwa kolejne czynsze z góry.
     Jak to jednak w życiu… Pojawiło się jedno, małe „ale”…
     Zdaje się, że gdzieś w okolicach postów o Ogórkowym bieganiu chyba wspominałam, że  Ogórek jest  cukrzykiem. Ma cukrzycę wrodzoną. Jednak dzięki tej chorobie, kuzyn Janiego miał dostać spore dofinansowanie, które umożliwiało otworzenie własnego biznesu.
      Lokal był gotowy. Wszystko w nim odmalowane. Pieniądze zapłacone na dwa przyszłe miesiące. Nawet piekarz był już poinformowany, że tego a tego dnia, Ogórek przyjedzie po pierwszą porcję chleba. Trzeba było jeszcze tylko zgłosić się do urzędu, gdzie wydawane są dofinansowania dla osób, którym przysługują renty.  W tym właśnie urzędzie, Ogórek miał zapisać się do…
     -Ty chyba oszalałeś! Jak to… że się nie zapiszesz!!!??? Przecież wszystko jest już gotowe! – krzyczała  Cytryna.
     -Ogórek! Ty jesteś idiotą!!! Boże, jak ja z tobą tyle czasu wytrzymywałam!? – krzyczała i  Papryka, która  również pomagała przy renowacji lokalu  dla swojego ex.
     Do Ogórka dzwoniła sama Feta. Przekonać go starał się  również i Jani. Krzyczał na niego ojciec. Interweniował nawet dziadek. Tylko Oliwa z Oliwek załamała ręce, mówiąc że szkoda energii na pertraktowanie z Ogórkiem. A Olivka, jak to zwykle ona – turlała się ze śmiechu.
     Dlaczego jednak Ogórek zrobił to, co zrobił?
     Najbardziej charakterystyczną cechą Greków jest ich DUMA, a UPARTOŚĆ  stoi na drugim miejscu. Ogórek jest tego  idealnym przykładem.
     -Mogę sypiać  pod mostem…  Możecie mnie wydziedziczyć i przestać się do mnie przyznawać. Mogą mnie nawet spalić na stosie, ale nigdy! Przenigdy! Nie zapiszę się do czegoś co nazywa się „grupa wsparcia”!
      Ogórek powiedział to raz, acz wyraźnie i już nigdy więcej do tematu nie wracał. Uznał po prostu, że ze swoich decyzji nie musi się nikomu tłumaczyć. Następnego dnia oddał właścicielowi klucze do lokalu,  nie prosząc nawet o zwrot włożonych pieniędzy.
     O co jednak chodziło z ową „grupą wsparcia”? Żeby dostać pieniądze, Ogórek powinien zapisać się na listę  osób, które w jednej grupie zgłaszane są do takiego dofinansowania. Trzeba było pójść również na spotkanie z wszystkimi zapisanymi na liście. Ta  właśnie lista, niefortunnie dla Ogórka, nosiła nazwę –  „grupa wsparcia”.
     Nim jednak Ogórek zamknął, a właściwie  nie otworzył nawet  jednego interesu, już zaczął rozkręcać drugi. Nie mam pojęcia jak mu to idzie, ale bez dwóch zdań – bawi się świetnie! O tym już w następnym odcinku, w którym poznacie dwóch nowych bohaterów – współlokatorów Ogórka.  Pietruszka oraz Ocet…

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 2/3)

Zmiana warty

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

      O samych Atenach można by napisać oddzielną opowieść. To miasto niezwykłe, ogromne, ciągnące się po horyzont, dające schronienie nie tylko Grekom, ale i przybyszom z wielu innych krajów, poszukujących tu lepszego życia. Postaram się zatem nie rozpisywać o wielu zabytkach świata starożytnego, bo wszystkie są oczywiście warte odwiedzenia. Akropol, Narodowe Muzeum Archeologiczne, amfiteatry, świątynie, ruiny. Warto na pewno połazić ulicami Plaki u stóp Akropolu, wspiąć się w ciągu dnia i koniecznie wieczorem na ateńskie wzgórza wyrastające w wielu punktach miasta (szczególnie polecamwzgórze Likavitos – my nazwaliśmy je romantyczną górką) z zapierającą dech w piersiach panoramą Aten, odwiedzić Central Market (Dimotiki Agora Athinon), gdzie znaleźliśmy mnóstwo greckich ryb, ale i obdarte ze skóry głowy owiec czy rekinów, a także przejść się ulicą Ermou od Placu Monastiraki do Placu Syntagma, gdzie swoje sklepy mają tu światowe marki.

Parlament w Atenach

Targ rybny w Atenach

Na bazarze w Atenach

     Na trasie naszej wycieczki nie mogliśmy rzecz jasna pominąć Parlamentu. A z racji tego, że był to niezwykle napięty okres czasu, obfitujący w demonstracje przeciwko reformom rządowym i polityce oszczędności, przysiedliśmy się na Placu Syntagma przed samym parlamentem, żeby trochę poobserwować.Tak, kryzys czuć było w powietrzu, choć mieszkańcy starali się zachowywać jak na co dzień. Tego dnia na całe szczęście nie wybuchły żadne zamieszki. Udaliśmy się na spacer po Ogrodach Narodowych, a jest to miejsce naprawdę ciekawe. Ale zanim weszliśmy na ich teren zaopatrzyliśmy się w miejskim kiosku, w nasz ulubiony grecki napój, a chodzi tu o wino z dodatkiem żywicy sosnowej – Retsina. Nam szczególnie przypadła do gustu marka Malamatina. Na początku nieco ziemisty posmak wywołał na twarzy niemałe wykrzywienia, ale po paru łykach nie mogliśmy się bez niego obejść przez następne dni. Rozkosz dla podniebienia, a tylko około 3 euro za 0,5l kapslowaną butelkę.

       Ogrody narodowe przypominały dżunglę. Mnóstwo tu odmian różnorakich roślin, drzew, kwiatów. W centrum znajduje się mini zoo: kozy, gęsi, papugi. Są też psy wałęsające się po parku, ale każdy ma tu swoją budę. Są także stawy z niezliczoną ilością żółwi, część wyleguje się na skałach, część urządza sobie wodne wyścigi. Wielkim zdziwieniem był dla nas martwy żółw, pływający do góry brzuchem i pożerany przez stado swoich współtowarzyszy. Niecodzienny widok. Przyczyn śmierci nie odgadliśmy, choć pomysłów było wiele: nieudany skok ze skały, zachłyśnięcie się wodą, czy wreszcie samobójstwo. Kto wie…
      Późnym wieczorem postanowiliśmy wyskoczyć na mały clubbing. Trafiliśmy do dzielnicy Gazi, w której znajduje się park kulturalny „Technopolis”. Dojazd jest tu bardzo wygodny, wysiadka na stacji metra Keramikos. Są to tereny dawnych zakładów przemysłowych, już w 1857 roku otwarto tu stację gazową, będącą pierwszym w Grecji zakładem produkcji energii. Do dziś zachowała się większość XIX-wiecznych zabudowań zakładów. Ale jest to także popularne miejsce koncertów i innych wydarzeń kulturalnych. Wiele tu barów, restauracji i klubów, a przede wszystkim młodych ludzi. W klubach jest dość tłoczno, ale jest za to dużo greckiej muzyki, a życie tętni do samego rana.
Kanał Koryncki
     Dwa dni to zdecydowanie za mało na zwiedzenie Aten, ale należało ruszać w dalszą drogę, tym bardziej, że kolejnym etapem naszego tripu miał być Peloponez, najbardziej na południe wysunięta część Półwyspu Bałkańskiego i kontynentalnej Grecji. Połączony jest z lądem Przesmykiem Korynckim przeciętym Kanałem Korynckim. Trasa ze stolicy do Koryntu liczy około 75 km. Minęła godzina i byliśmy na miejscu – na moście, a w dole pod nami kanał. Jego ściany mają wysokość prawie 80 metrów od lustra wody, a dzięki niemu niektóre statki, głównie turystyczne mogą zaoszczędzić 400 km podróży, które musiałyby pokonać wokół Peloponezu. Po szybkim uzupełnieniu płynów, wpadliśmy parę kilometrów dalej do starożytnego Koryntu. Krótki spacer po ruinach świątyń i amfiteatrów i znowu wsiedliśmy do samochodów, tym razem już bez konkretnie określonych planów. Na Peloponezie daliśmy sobie większa swobodę czasową. Miał to być etap naszej podróży, w którym oprócz zwiedzania chcieliśmy oddać się błogiemu relaksowi na gorących plażach południa.
Starożytny Korynt
    Pierwszym większym przystankiem było Nafplio – pierwsza stolica nowożytnego państwa greckiego. Urocze, bardzo czyste miasteczko, z zamkiem na wzgórzu i zatokami u podnóża. Jak najszybciej chcieliśmy wskoczyć do morza, przejechaliśmy więc szybko przez miasto i tuż za wzgórzem trafiliśmy na plażę Karathona, otoczoną dokoła wzgórzami. W sezonie zapewne to miejsce tętni życiem, jest tu kilka nadmorskich barów, dyskoteka, mały port i sporo miejsca na rozbicie namiotów. Po drodze z Koryntu kupiliśmy kilka kilogramów słodkich pomarańczy od dziadka, który prowadził swój sad przy drodze i właśnie na plaży rozkoszowaliśmy się ich smakiem. Postanowiliśmy, że najbliższą noc spędzimy właśnie tutaj, przy plaży. Co się później okazało więcej niż jedną noc. Rozbiliśmy namioty, skoczyliśmy do miasta po zapasy i gdy nastała noc wylegiwaliśmy się na piasku obserwując gwiazdy i sącząc Retsinę.
Zachód słońca w Nafplio
Panorama Nafplio
Benek
     Nie można tu pominąć przyjaciela, którego spotkaliśmy na plaży Karathona. A był nim najwierniejszy pies na świecie. Dostał ksywkę Benek. Pierwszej nocy przypałętał się do nas, gdy jedliśmy kolację na plaży, poczęstowaliśmy go smacznymi kąskami i tak już został z nami przez kolejne dwie doby. Po naszym geście, Benek bardzo poczuł się do tego, żeby od teraz nas chronić. Nie odstępował nas na krok, obszczekiwał wszystkich obcych dookoła, nikt nie mógł się do nas zbliżyć, nocą spał przy naszych namiotach, odprowadzał nasze dziewczęta do strefy sanitarnej znajdującej się jakieś 700 metrów od naszego obozowiska, a gdy w ciągu dnia jechaliśmy do miasta pilnował namiotów, podczas naszej nieobecności. Aż żal było go tam zostawiać, trudno było nam się z nim rozstać, ale zostawiliśmy go pod opieką Niemców nocujących w swoich camperach przy plaży.
Widok z plaży Karathona
    Po dwóch dniach skwierczenia na słońcu, ruszyliśmy dalej na południe. Przejeżdżając przez przepiękne wzgórza na trasie do Trypolisu, kierowaliśmy się jeszcze dalej do stolicy prefektury Lakonia – Sparty. Na próżno szukać tu jednak starożytnych ruin (może poza kilkoma). Nowożytne miasto zamieszkuje ok. 18 tys. osób i dominują tu głównie białe kamienice i domy. O wiele ciekawsze jest średniowieczne miasto Mistra, jakieś 5 km od Sparty, położone na zboczach gór Tajget. Trzeba było wdrapać się na spore wzniesienie, żeby zobaczyć te bizantyjskie fortyfikacje i świątynie, ale było warto. Tym bardziej, że z zamku roztacza się przepiękna panorama doliny, z wieloma gajami oliwnymi w dole po jednej stronie i zboczami gór po przeciwnej.
Widok na Tajget
Port w Githio
     Z Mistry kierowaliśmy się dalej na południe, tym razem w poszukiwaniu noclegu. Dotarliśmy do portowego miasteczka Githio. Tuż za nim położone są nadmorskie ośrodki campingowe. Późnym wieczorem wylądowaliśmy na jednym z nich.W związku z tym, że był to październik, nie było problemu z noclegiem, udało nam się nawet dostać od właściciela dwa bardzo przyzwoicie wyposażone domki letniskowe, w bardzo przystępnej cenie. Wokół nocowali oprócz nas Niemcy w swoich camperach. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, a z samego rana pobiegliśmy na plażę. Okazało się, że jest cała tylko dla nas, no może oprócz jednego windsurfera, wyglądającego jak rozbitek z bezludnej wyspy i babci z reklamówką zbierającej kamyki. Od razu zanurzyliśmy się w niesamowitych falach. Morze było bardzo ciepłe, więc przez pół dnia prawie nie wychodziliśmy z wody. Piaszczyste, szerokie plaże zachęcały do spacerów.
Mistra
Mury Mistry
Wnętrze świątyni w Mistrze
C.d.n.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Zeibekiko Evdokii

      Jechaliśmy samochodem. W jednej z typowych, greckich  stacji radiowych, rozbrzmiała  melodia. Na dwie minuty  jej trwania,  zupełnie wyrwała mnie z rzeczywistości. Kilka rytmicznych dźwięków. Prosta melodia. Charakterystyczne dla greckiej muzyki instrumenty. Kiedy piosenka dobiegała prawie  końca, rozbrzmiał radosny, kobiecy śmiech, poczym padły dwa  słowa: Panaia  mou! (czyli „Matko Boska moja!”).
    Ta melodia chodziła za mną z uporem maniaka, przez cały czas przypominając  pytanie:  dlaczego  ta kobieta tak się śmieje? Jaką historie kryje w sobie ta melodia?
    Dopiero później dowiedziałam się, że piosenka nazywa się  To Zeibekiko tis Evdokias i po „Tańcu Zorby” jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej rozpoznawalnych melodii Grecji. Mogłabym słuchać jej na okrągło.
      Zeibekiko jest rodzajem  tańca, opartym na greckiej tradycji ludowej. W dawnych czasach ten bardzo luźno interpretowany taniec wykonywano w parach. W wersji współczesnej, uznawany jest za typowo męski. Mężczyzna powinien tańczyć go sam. Często na pobitych butelkach. Na stole, czy też krześle. Ważne, że podczas tańca, wykonującemu zeibekiko, nie można przeszkadzać, bo może być to uznane  za zniewagę.
       To Zeibekiko tis Evdokias  to melodia skomponowana w 1971 roku przez Manosa Loizosa.  Towarzyszy filmowi o tytule „Evdokia”. I to właśnie w pierwszym kwadransie tego filmu, kryje się odpowiedź na pytanie kim jest owa kobieta i dlaczego  tak się śmieje.
      Film jest  poruszający. Nie polecam go jednak na  miłe wieczory z miską popcornu, kiedy macie ochotę  jedynie się zrelaksować. Pokazuje on Grecję daleką od tego co widać na folderach reklamowych. W takiej Elladzie  nikt raczej nie zechciałby zamieszkać. Nawet białe domki czy też piaszczyste plaże, przepełnione są handryczną melancholią.
Ale kim jest główna bohaterka filmu, czyli Evdokia i co ciekawego się z nią dzieje?
    Evdokia to młoda, szalenie sympatyczna i urocza Greczynka, która  jest prostytutką, co  w filmie sugerowane jest bardzo subtelnie. Poznajemy ją kiedy wraz ze swoim opiekunem siedzi w tawernie. Senną atmosferę na wpół przepicia ożywia żołnierz, który nagle wstaje i zaczyna tańczyć  zeibekiko, patrząc na Evdokię. Dziewczyna  jest zauroczona. Zaczyna klaskać w ręce. Nie może powstrzymać śmiechu, a w przypływie radości wypowiada słowa  Panaia mou! (czyli „Matko Boska moja!”).
      Tym właśnie tańcem rozpoczyna się cała historia. Ale w owej początkowej scenie tańca skondensowany jest niemalże cały film, którego streszczanie w konkretnych słowach, nie miałoby większego sensu. To jeden z tych filmów, którego atmosfera jest dalece ważniejsza niż sama fabuła.
     Evdokia  zakochuje się w pięknie  tańczącym żołnierzu, a widz ma szanse zobaczyć  pewien okres jej  życia. Codzienność Evdokii nie wygląda bynajmniej przyjemnie. Dlaczego jednak postać głównej bohaterki  jest tak ujmująca?  Evdokia, której imię wzięło się od greckich słów „dobry nastrój”, przepełniona jest dziecięcą radością życia. Kiedy tylko nadarza się okazja śmieje się, tańczy, biega czy też uwodzi mężczyzn. Kiedy dzieje się coś złego,  płacze na granicy skomlenia, dogłębnie przeżywając wszelkie istniejące emocje.
     Cokolwiek jednak by się stało, cokolwiek przyniosłoby jej życie, Evdokia  podsumowuje wszystko swoim niepohamowanym śmiechem, śmiejąc się do wszystkiego co przynosi  jej los.
To Zeibekiko tis Evdokias (scena z filmu):
Tutaj znajduje się cały film:
Przeczytaj więcej…

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek oraz z cyklu – BIGOS PO POLSKU – Co słychać u naszego szewca?

      Ostatni post z cyklu „Bigos po polsku” był zatrważająco dawno.  Na szczęście  moja obecna wizyta w Polsce jest doskonałym momentem, żeby uzupełnić ten brak.
       Co prawda w wielu produktach ceny w Grecji pokrywają się z tymi w Polsce. Wciąż jednak wszystko co dotyczy usług w ojczyźnie jest znacznie tańsze. Dlatego też mając w perspektywie przyjazd do domu, zazwyczaj mam coś do naprawienia, podszycia czy wyleczenia. Wizyta u szewca nie była nadzwyczaj konieczna, ale przyznam – nie mogłam się powstrzymać! Dla przypomnienia –  historia naszych szewców znajduje się pod tekstem  tego posta.
~~~~
      W moim prawym bucie ciężko chodził zamek. Nic wielkiego, ale był to doskonały pretekst by odwiedzić nasz zakład szewski. Podobno istnieje stare polskie powiedzenie, że w poniedziałki szewc jest nieczynny, bo w niedziele jest jeszcze pijany. Nie dotyczy to jednak tego przypadku. W zakładzie byłam w poniedziałek z samego rana.
     Otworzyłam drzwi i zapachniało kawą. W zakładzie panowała cisza, a dwaj szewcy skoncentrowani byli na  pracy.
     -Dzień dobry!
     -Witam!
   -Mam jednego buta do naprawy. Ciężko chodzi w nim zamek. Ale sama nie wiem… Jak pan myśli: wymieniać cały, czy może jeszcze nie?
      Szewc podrapał się po głowie i poprawił swoje grube  okulary.
     -Powiem pani tak… Widzę tutaj dwie opcje…
     Chwila ciszy. Znów krótkie drapanie  po głowie i ponowne poprawienie okularów.
     -Pierwsza jest taka, że wymieniamy. A druga – że nie! – powiedział zdecydowanie  i spojrzał czekając na reakcje.
      -Aha… Hmmm… – cóż za pomocna odpowiedź… – Jest zimno i będzie pewnie jeszcze gorzej… Tak więc  –  wymieniamy!
      -Dobrze. Będzie na jutro z rana!
     Szewc schował buta i już chciał wrócić do pracy. Wiedziałam, że o czymś ważnym zapomniał, więc upomniałam się sama:
     -A nie dostanę karteczki?!
     -Nie!
     -Jak to?! U pana w zakładzie zawsze był taki porządek… Kiedy oddawało się buty, zawsze była  karteczka, żeby nikt niczego  nie ukradł. A jeśli komuś spodobałyby się moje buty?
     -Jakie buty? Pani dała mi jednego buta! My tu wszystko mamy pomyślane   jak trza! A kto by chciał ukraść jednego?! Nie słyszałem jeszcze o takim! Jeden to się nikomu nie nada. Co innego dwa! Wtedy rzecz jasna – wydawana jest karteczka! O taka jak ta! – szewc pokazał mi przygotowany notesik z pomarańczowymi kartkami. –Niech pani śpi spokojnie! Pani but jest tu bezpieczny!
     Spałam spokojnie, a następnego dnia nowy suwak chodził bez żadnych zastrzeżeń. Jeszcze tego samego  dnia spadł pierwszy tej zimy śnieg. Dużo śniegu! Moje buty przygotowane były na najgorsze. A ja do listy  ulubionych rzeczy, które robić można w Polsce, dopisałam kolejny punkt… Chodzenie po świeżym śniegu!
https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/03/04/dlaczego-swoje-buty-warto-naprawiac-w-polsce-niedziela-4-marca-2012/

Sałatka po grecku TV – odc. 6: ZUPA SZPINAKOWA – w odsłonie greckiej

      Wiem, wiem… Zupa szpinakowa – brzmi niekoniecznie ciekawie. Sama również długo głowiłam się na tym, dlaczego Jani tak bardzo uparł się, żeby przygotować o niej filmik. Jednak kiedy prawdziwy Grek się na coś uprze, to nie ma siły żeby nie postawił na swoim.  Swoją drogą zaciekawiło mnie, jaki smak może mieć zupa szpinakowa w wersji greckiej. Spróbowałam raz. I bez cienia wątpliwości przyznałam, że będzie to doskonały materiał na nasz kolejny filmik.
     Ta zupa jest idealną propozycją dla wszystkich, którzy są wegetarianami lub weganami, ponieważ nie ma tam mięsa, ani żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego . Oto i składniki: szpinak, szczypior, koperek, czosnek, ryż, oliwa z oliwek, sól oraz pieprz.Zazwyczaj podaje się ją z ćwiartkami cytryny, których sokiem należy skropić zupę, oraz fetą polaną oliwą z oliwek.
      Tym razem filmik mieliśmy przyjemność nagrywać w domu Sałatki, w czasie naszego pobytu jeszcze przed Świętami. Nie da się ukryć – było to zadanie wyjątkowo trudne, ponieważ wszyscy  wchodzili w kadr, jakby zapominając o tym, że mają pozostać anonimowi. Zapraszamy na filmik! Ale najpierw, zajrzyjmy na typowy grecki targ. Ten dzień był prześliczny – było tak słonecznie…
ZUPA SZPINAKOWA: