Dlaczego greccy mężczyźni do trzydziestki mieszkają z mamusiami?…piątek, 30 wrzesień 2011

Nowożeńcy wyjechali w podróż poślubną.
Po jakimś czasie matka męża dostaje kartkę:
„Mamo, jestem zadowolony, nakarmiony, odzież zadbana, żona spisuje się na medal!”
– O żesz… ledwo co ślub wzięli, a ta już go kłamać nauczyła…
        
        Pamiętam jak oglądałam kiedyś film, na którym była pokazana włoska, hiszpańska, czy też grecka rodzina. Główna, a właściwie jedyna scena, jaka utkwiła mi w głowie to wielka mama, ubrana w czarną podomkę nakładająca swojemu trzydziestoletniemu synowi gigantyczną  porcję spaghetti z sosem pomidorowym. Porcja była tak wielka, że nie mieściła się na talerzu, a biedny facet bał się zostawić nawet jedną małą, nitkę spaghetti, więc torturował się jedząc do końca.
     Przeczuwałam już od początku, że w pewien sposób problem archetypu  „Big Mama”, może dotyczyć również i tego przypadku. Dzięki Bogu Feta jest jednak szczupła i nie chodzi w czarnych, wielkich podomkach, ale jednak problem  w pewnym sensie jest…
      Po kilku dniach naszego pomieszkiwania w tym domu, obudziłam się pewnego ranka i stwierdziłam, że coś mi tu nie pasuje. Jani nie ma co prawda jeszcze trzydziestki, ale za kilka lat będzie miał… Pokój, w którym mieszkamy nigdy właściwie nie należał do niego, więc zaaranżowany został w guście  Fety. Przeraziłam się, kiedy zadałam sobie pytanie: co w pokoju faceta, który dobiega trzydziestki robią małe pluszowe pieski – pięć, równo ułożonych na kaloryferze,  miło witających każdego kto do pokoju wchodzi?; dlaczego zdjęcia wiszące na ścianach przedstawiają Janiego w wieku dziesięciu lat?; oraz co do jasnej cholery robi tutaj słodka pluszanka w postaci uroczego kotka śpiącego w koszyku? …
     O… nie…I tutaj zapaliła się mi pierwsza czerwona żarówka…
     A za nią usłyszałam w głowie głośny alarm….
    
     Jeszcze tego samego dnia po pierwsze „słodkiego kotka” oddałam potajemnie do pokoju Olivki, wmawiając jej, że czerwony koszyczek w którym leży kotek idealnie pasuje do jej czerwonych zasłon.  Natychmiast poprosiłam Janiego, żeby po cichu usunął  rodzinę piesków, która zamieszkała na kaloryferze i zamienił  zdjęcia z dzieciństwa, na takie która pokazują go w aktualnym stanie.
     Czasami zastanawiam się kiedy przyznają mi jakiś medal za naiwność?  …   Jani co prawda pokiwał głową  z miną pełnego zrozumienia, ale od jego zgody do czynów była jeszcze długa droga…
         Syynnku…- obudził nas któregoś ranka głos Fety.
Jaki synku? Pomyślałam – raczej Stary Byku – byłoby bardziej odpowiednie. A razem ze słowem „synku, synusiu”, doszło do mnie, ze tak łatwo jednak nie będzie. A nie ważne czy zdaje sobie z tego sprawę, czy też nie, zaczęłam brać udział cichej walce o teren, która może rozegrać się tylko między kobietami, a o której istnieniu zazwyczaj faceci nic nie podejrzewają. O odwrocie nie było już mowy bo  wraz z wyproszeniem „słodkiego kotka”, rzuciłam rękawicę  mojej „Big Mama”.
     Tym samym doszło do mnie, że racjonalne podejście do problemu nie ma najmniejszej racji bytu, bo i ta walka nie ma w sobie nic z racjonalności… Jeszcze tego samego dnia, przy składaniu łóżka wpadłam na bardzo dobry pomysł. Z upośledzoną miną małego dziecka, wmówiłam Janiemu, że „pieskom na kaloryferze jest za ciepło i powiedziały, że chcą się przeprowadzić” i jednocześnie wrzuciłam jednego po drugim do schowka na pościel. Po miesiącu… nikt nie pamięta o ich przeprowadzce i mieszkają sobie w pościeli bardzo szczęśliwie. Jak na razie dwa : zero dla mnie…Zostały już tylko zdjęcia, ale na to potrzeba więcej czasu, żeby Feta nie dostała zawału, więc lepiej rozciągnę bitwę w czasie.
      Któregoś dnia, z  myślą że wygrana już jest w kieszeni, obudziłam się w pełni błogiego spokoju i ze smakiem słodyczy wygranej. O n-a-i-w-n-o-ś-c-i! Moja czujnośc została jedynie uśpiona, przez Fetę, która okazała się o wile sprytniejsza niż myślałam i za nic nie da synowi spokojnie dorosnąć…
-Kochani! Wstawajcie… – śpiewnie powiedziała uchylając drzwi do naszego pokoju.
-Dziś pierwszy dzień jesieni…co oznacza – jesienne porządki… – szeroko uśmiechając się kontynuowała monolog, którego nie mogłam przerwać, bo po prostu zabrakło mi języka w buzi, widząc to co się dzieje. Feta wparowała do naszego pokoju z wielką szczotą na jeszcze większym kiju, przeróżnymi środkami chemicznymi i włosami spiętymi do tyłu, jakby szła do boju. Ona to zaplanowała – o tym byłam już święcie przekonana.
-Nic się nie przejmujcie – ja sama posprzątam wam w pokoju. Najlepiej teraz wyjdźcie, a ja zajmę się wszystkim.
      I tak zaczął się horror trwający cały dzień. Ja zastanawiałam się tylko: dlaczego ona mi to robi… Jak większość kobiet nie lubię kiedy dotyka się moich rzeczy,  a w planach Fety było również posprzątanie – MOJEJ SZAFY!!! Takiego ciosu spodziewać się nie mogłam i na pewno zakazują tego wszelkie przepisy, konwencje wojenne. Nim zdążyłam wyjść z łóżka, Feta wywijała już  w najlepsze wielką szczotą zbierając wszelkie wyimaginowane pajęczyny, które rzekomo znajdowały się przy suficie.
     W domu rozpętała się szaleńcza kłótnia –   wojna zyskała miano światowej… Nie mogłam tego znieść i w tym uczestniczyć – jak bowiem walczyć z tak nieuczciwym przeciwnikiem?  … Usiadłam więc na balkonie, zrobiłam kawę i zaczytałam się  w pierwszej, lepszej  kolorowej  gazecie  kobiece, które w takich sytuacjach naprawdę są niezasąpione. Co chwila dochodziły do mnie hałasy sprzątania i Janego, który ostatkiem sił, widząc moje zrezygnowanie, bronił jeszcze terenu.
     Jak to jest możliwe… Próbowałam sobie ułożyć w głowie…A przecież mogłoby być tak pięknie…
    Kiedy przeszło najgorsze, kiedy jęki bitwy ucichły, wróciłam do pokoju jak na pole walki. Pokój pachniał środkami czystości, tak jak na miejscu walki czuć armatni proch. Usiadłam na idealnie zasłanym łóżku i kiedy już jak głupia prawie zaczęłam płakać nad zgliszczami czystości, które roztaczały się  w idealnie pedantycznym krajobrazie, zobaczyłam co takiego robi Jani…
     Nawet nie zauważył jak weszłam. Po cichu skoncentrowany na swojej pracy, wybierał wszystkie najfajniejsze  fotografie z naszego życia komponując je  w jedno duże zdjęcie. Właśnie kończył swoje dzieło, które było mozaiką tego co najprzyjemniej jest nam wspominać: wspólne podróże, przyjaciele, nasze zwierzaki, piękne zdjęcia ze ślubu mojej siostry…To co  ma zastąpić jego zdjęcia z dzieciństwa. 
    Nie wszystko więc stracone  – pomyślałam – „Viktoria…” – wyszeptałam tak, żeby nikt nie usłyszał, świętując moje zwycięstwo, o którym nikt przecież nie musi wiedzieć.
    Jeszcze tego samego dnia wieczorem spotkaliśmy się  kuzynem Janiego – Ogórkiem i jego przyjaciółmi. Musiałam się chociaż trochę wygadać, żeby dać upust emocjom. Najzupełniej nie interesowało mnie, czy Ogórek zrozumie czy wyśmieje. Słuchał jednak nic nie mówiąc, a kiedy skończyłam, podał mi ostatnie leżące na talerzu czekoladowe ciasteczko i  opowiedział mi krótką historię. Kiedy wyjechał na studia i po raz pierwszy zamieszkał sam, już pierwszego dnia zadzwoniła do niego jego matka.
-Jak tam synku? – spytała przez telefon.
-Dobrze. – odpowiedział szybko.
-Byłeś na lekcjach. – pytała dalej chcąc rozkręcić rozmowę.
-Byłem. – odpowiedział jeszcze szybciej.
-Teraz jesteś w domu? – nie dawała za wygraną.
-Tak.
-Pogoda ładna? – pytała nadal badając teren.
-Ładna.
-Co jadłeś na obiad?
-Spaghetti.
-A posoliłeś?
     W tym miejscu rozległ się już tylko głuchy dźwięk sygnału po trzaśnięciu w widełki słuchawką…    

Nigdzie się stąd nie ruszam……niedziela, 25 września 2011

      Już sama zupełnie zapomniałam, że jakiś miesiąc temu wpadłam na pomysł, że mogłabym tutaj uczyć angielskiego. Mam papiery, które pozwalają mi wziąć pod swoje skrzydła dzieciaki, czym kiedyś sobie dorabiałam, darząc pracę z dziećmi wielką sympatią. O tym, że zostawiłam kilka swoich CV, przypomniał mi telefon, który zadzwonił któregoś dnia wcześnie rano, budząc nas jeszcze ze snu. Jak się okazało, telefon  wcześniej nie działał, a odblokował się kiedy kierowniczka szkoły zadzwoniła właściwie już ostatni raz.
     Jeszcze tego samego dnia wieczorem, uprasowałam elegancką koszulę i włożyłam szpilki, cały czas myśląc, że to tylko taka zabawa, bo nigdy nie kojarzyłam Grecji z czymś innym niż wakacje. Szłam na rozmowę kwalifikacyjną. Szkoła, w której miałabym  uczyć,  jak się okazało, znajdowała się za miastem, w malutkiej wiosce,  a na lekcje angielskiego przychodziły dzieci, które nie chciały dojeżdżać do miasta. Mając w świadomości, że poziom nauczania może być raczej niski, weszłam na rozmowę w zupełnym relaksie, wciąż traktując to całe wydarzenie bardziej jako zabawę.
-Możesz powiedzieć coś o sobie? – powiedziała pani dyrektor, a ja natychmiast się wyprostowałam i poprawiłam koszulę, bo jej perfekcyjny akcent mówił o tym, że mam jednak do czynienie w „wyższą szkołą jazdy”. Opowiadałam więc, że uczyłam dzieci, jak to robiłam i że naprawdę to lubię.  I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie problem – jak zatrudnić w greckiej szkole cudzoziemkę? Bowiem mimo przynależności do Unii, nie wszystko jest takie proste.
    I tak zaczęło się trwające trzy dni śledztwo. W między czasie przychodziły do mnie różne kosmiczne wiadomości: mam umieć perfekcyjnie po pierwsze grecki, po drugie zdać maturę po grecku, a żeby nie było mi nudno znać podstawy również i  starogreckiego. I tak dalej.  I tak dalej. Kiedy już prawda zostało ustalona, czyli: certyfikat z angielskiego o oczko wyżej niż ten który mam plus certyfikat z podstaw greckiego, wiedziałam już że nie ma to większego sensu, bo myślałam o tej pracy tylko przez najbliższe trzy, cztery miesiące –  już w styczniu być może będziemy się przeprowadzać.
     Pani dyrektor nie dała jednak za wygraną i pozostawiła krótką informację, której nie można było się przeciwstawić: sobota, ósma rano – mam mieć test.
     Stwierdziliśmy z Janim, że nic to nam nie szkodzi, a będzie to doskonała okazja, żeby wstając tak wcześnie rano, wybrać się na poranny, sobotni targ ryb i porobić ciekawe zdjęcia. Test na pewno nie będzie trwał więcej niż godzinkę.
     W sobotę wstałam o szóstej rano, tak wcześnie, żeby przywitać ją idealnie – z filiżanką kawy, nigdzie się nie śpiesząc. W szkole  byłam przed czasem, spokojna i wypoczęta czekając na panią dyrektor. I tak chwila po ósmej zasiadłam w szkolnej ławie z długopisem gotowym do boju.
     Pierwszy do klasy  wszedł gigantyczny magnetofon, co oznaczało test z słuchania. Przy kilku problemach technicznych, trwał on jakieś półtorej godziny. Po skończeniu poprosiłam o szklankę wody… Następnie weszły: gramatyka, słownictwo, czytanie, pisanie oraz wielki stoper odliczający dwie godziny i ani sekundy dłużej.
     Z resztką naiwności, że to jest jeszcze zabawa, zaczęłam rozwiązywać zadania. Były całkiem przyjemne, więc rozwiązywałam w spokoju, mając w głowie cały czas tą samą myśl: „hej! Przecież to tylko szalone Bałkany! Będzie jak zwykle wesoło.” Tylko co ja będę robić przez te całe dwie godziny? Spojrzałam jednak na stoper i zrzedła mi mina, bo jak się okazało nie zbliżyłam się jeszcze do połowy, a już minęła mi godzinka. Zakasałam więc rękawy i szybciej wzięła się do pracy. Brakowało mi jeszcze dosłownie kilu zadań, kiedy zabrzęczał złośliwie stoper, a zaraz potem weszła zsynchronizowana z nim dyrektorka. Ubłagałam trzy minuty więcej.
    Po ponad trzygodzinnym teście, który nie przewidywał przerwy, przystąpiłyśmy do następnego etapu, czyli omawiania wyników. Spocona, z wygniecionym ubraniem i rękami pomazanymi długopisem, znów poczułam się jak w szkole, czekając na werdykt testu , który był nieugięty:
-Dorota….zabrakło ci 3%….
     „Ok.” – pomyślałam – „3%, 13, czy też 33 – to teraz nieważne, bo pracy i tak nie mogę przyjąć, a targ będą zwijać za jakąś godzinę. Dzięki Bogu, do szkoły już nie chodzę i nie walczę o średnią na koniec semestru.”
    Dyrektorka pozostała jednak nieugięta. I przeszła do dalszej kwestii.
-Zabrakło ci tylko 3%. Ale nic się nie martw.
     „Tak – martwię się…” – myślałam w głowie – „ale tym, że właśnie pewnie wykupili wszystkie krewetki, a do zdjęć zostały tyko te najmniejsze – nie zrobią na nikim wrażenia…”
-Prawdziwy test jest dopiero za miesiąc!
      „Nie chcę żadnego testu!” – myślałam dalej – „Wypuść mnie stąd – proszę!!”- Krzyczałam w duchu dalej.
-Możesz się zapisać on-line po weekendzie, kosztuje 200 euro, ale przez miesiąc na pewno zdołasz uzupełnić gramatykę – bo ta poszła ci najsłabiej.
     „Chwilka, chwilka…” – włączyłam mój wewnętrzny kalkulator – „200 euro, czyli 1/3 mojej ewentualnej pensji tutaj. Już biegnę wpłacać!”
-Później, masz jeszcze test z greckiego. Ten jest w nowym roku, także spokojnie zdążysz z przygotowaniami.
     „Tak, na grecki test zdążę, ale żeby zobaczyć najmniejsze krewetki, to raczej już nie…”
-I kosztuje to…
      „Czekam…czekam…”
-Trochę taniej, bo 100 euro!
      „Fantastycznie!”
-No i dalej…czeka cię jeszcze długa droga…
     W tym miejscu naprawdę przestałam się śmiać, mając już pełną świadomość, że ta rozmowa będzie trwać jakieś godziny, a z mojej idealnej soboty nici, targ już dawno się zakończył. A ona mnie tak łatwo nie wypuści.  Prosiłam tylko w  myślach Boga o jakieś trzęsienie ziemi…
-Jak już napiszesz te testy, wyślesz je do Aten. Musisz poczekać na pozwolenie o pracę jakieś dwa miesiące i wpłacić, ostanie  już 100 euro. Jak wszystko będzie dobrze, to jest szansa, że cię zatrudnimy…
     Słuchałam tego, nie mogąc już zmusić się do sztucznego uśmiechu.
-W drugim semestrze w następnym roku szkolnym. – dodała pani dyrektor –  Ale nie martw się Dorota…
     Dyrektorka  przejmując się najwyraźniej  wyrazem mojej twarzy, dokończyła…
-Jesteś tak młoda, świat stoi przed tobą otworem i na pewno dasz radę. Tylko kroczek po kroczku…
      Żeby mnie już dobić ostatecznie, wioska  z tak  “fantastyczną” ofertą pracy na półtorej etatu,  za 500 euro miesięcznie,  przy greckich cenach, w perspektywie –  za półtora roku, była tak mała, że Jani który miał mnie odebrać, zgubił drogę… Poczekałam więc jeszcze pół godziny próbując dojść do siebie. Na pożegnanie, jakby chcąc dobić konającego, usłyszałam:
-Powodzenia na egzaminach! Zadzwonię w przyszłym tygodniu!
        Sobotni bazar był już tylko wspomnieniem, ale za to wybraliśmy się do centrum na kawę, która zawsze w jakiś magiczny sposób jest lekarstwem na całe zło. Kawiarenki wypełnione były po brzegi. Wszędzie słychać było gwar,  który zlewał się jednostajny szum. Powoli wpatrując się w uśmiechnięte, beztroskie twarze ludzi, którzy w to sobotnie popołudnie nie liczyli czasu, odzyskiwałam przytomność umysłu. Stwierdziłam, że  jak tylko wrócimy do domu ukryje mój grecki telefon, tak że nikt go już  nie znajdzie. Pijąc powoli kawę byłam w stanie pomyśleć tylko: „Nigdzie się stąd nie ruszam…”.



    

    

Kryzys dosięga Olivki – perypetii ciąg dalszy…czwartek, 22 września 2011

     Dokładnie tego samego wieczoru, kiedy siedzieliśmy wraz z Olivką i Pieprzem na drinku, do Olivki zadzwonił jej telefon komórkowy. Wiedziałam od razu, że to co się wydarzy będzie zasługiwało na oddzielny post.
-Halo Marijo! – odebrała radośnie i zaczęło rozmawiać ze swoją najlepszą przyjaciółką, która jakiś czas temu wyszła za mąż, ustabilizowała się życiowo i kilka miesięcy temu urodziła małego Achillesa[1]. Olivka została wybrana na matkę chrzestną malucha, z czego obie się bardzo cieszyły. Wg greckiej tradycji, całą uroczystość fundują jednak trochę nonsensownie rodzice chrzestni, a koniecznie musi być ona: huczna, wystawna, czyli oczywiście droga. Olivka obliczyła, że do wiosny, kiedy to chrzest miałby się odbyć, będzie musiała uzbierać 1000 euro. Zgodnie z jej planem, którym restrykcyjnie podążała, było to bardzo możliwe, że pieniądze zdobędzie, dodając że jej oszczędności wynosiły już całe 200 euro.
      Rozmowa z Mariją, trwała kilka minut. W przeciągu jednej sekundy, Olivka jednak pobladła, jakby miała mdleć, a jej twarz miał wyraz takiego rozczarowania, jakby właśnie się dowiedziała, że św. Mikołaj nie istnieje.
Jak się szybko okazało – chrzest miał odbyć się za dwa miesiące! Achilles zaczął bardzo szybko rosnąć, a wg następnej greckiej tradycji, chrzczone dziecko powinno być małe.
Olivka ma więc tylko dwa miesiące, żeby zdobyć całe 800 euro…
     Załamana, biedna, z twarzą jak zbity pies, wyjęła swój dziewczęcy portfelik, ozdobiony serduszkami. Wyjęła z niego 50 euro, schowała do sekretnej przegródki i powiedziała…
-Jeszcze tylko 750…
 
       Na całe szczęście  w żyłach Olivki płynie prawdziwy ogień, a nie krew, co znaczy że nie poddaje się prozaicznym finansowym problemom, tylko bierze byka za rogi i zaczyna działać. Tak więc wychodząc z kawiarni powiedziała…
-Spróbuję przestać jeść…- i  typowym dla siebie ruchem zarzuciła włosy do tyłu i mocno zadarła głowę.
     Nie było to jednak tak proste jak się wydawał, zwłaszcza  o pełnym żołądku. Następnego dnia rano, Olivka wparowała do naszego pokoju i zaczęła gadać jak najęta.
-Skąd ty od rana masz tyle energii? Co jadłaś na śniadania? – zapytałam z nieukrywaną ciekawością, bo ja nieważne ile godzin śpię, rano nigdy nie mam energii.
-To co zawsze: 3 łyżki Nutelli i ciastka. – odpowiedziała bardzo zadowolona, trzymając złożone ręce na brzuchu. Coś mi jednak nie grało, bo skończyły nam się tematy, a ona dalej siedziała patrząc się na mnie z ciekawością,  w zupełnej ciszy…
-Kochana, co tym masz pod koszulką…? – z miną zbitego psa, wyjęła spod koszulki moją torebkę i grzecznie odłożyła na miejsce. To była pierwsza nieudana akcja zdobycia pieniędzy, oczywiście nie ostatnia. Dzień dopiero się zaczął.
      Tego dnia zginęło mi jeszcze kilka rzeczy, między innymi kolczyki, bransoletka i nie wiedzieć czemu klapki do chodzenia po domu. Nie był to jednak, żaden problem, bo wiedziałam gdzie wszystko znaleźć. Na koniec dnia, kiedy nie kupiłam od niej za jedyne 100 euro telefonu komórkowego, powiedziała:
-Słuchaj, Dorota, tak dalej być nie może – zakładamy burdel! Prawdziwe b-u-r-d-e-l-l-o!
    Przyznam, że nie zdziwiłam się z bardzo tym pomysłem, bo naprawdę zdążyłam przywyknąć do wszelkich pomysłów Olivki. Spokojnie więc zadawałam pytania, żeby wydobyć więcej szczegółów o moim nowym miejscu pracy.
-Ale jak ty to sobie wyobrażasz?
-No normalnie. Słuchaj dalej – to będzie bardzo luksusowy burdel. Będziemy sobie robić kastingi na klientów, a ponieważ będziemy się szanować – 10 minut będzie kosztować 100 euro.
-No, ale Olivka, zdajesz sobie sprawę, że to nie jest łatwa praca. Nie zawsze chce ci się robić różne rzeczy…-mówiłam dość oględnie.
-No…nie…o tym też pomyślałam. Powiemy im po prostu, że to jest burdel w nowym stylu i będziemy sobie tylko tak leżeć jak kłody i nic nie robić. A jak komuś się nie spodoba, to powiemy, że się nie zna na współczesnych trendach w interesie…
      I tak wspólnie już  ustaliłyśmy, zakładamy wspólny, mały, intratny biznes….

[1] Tego imienia wyjątkowo nie zmieniłam, tak właśnie brzmi w oryginale:) 

Filozofia związku wg Olivki… niedziela, 18 września 2011

Pieprz przyjechał około tygodnia temu i niestety jutro już będzie musiał wracać. Jego wizyta minęła tak szybko, bo była bardzo intensywna.
    Olivka przywitała swojego chłopaka wcześniej przygotowaną piosenką, którą odśpiewała pełna pasji i teatralnego wymachiwania rękami ułożonymi w pięści. Piosenka brzmiała mniej więcej tak:
Jak to jest być bez domu…?
Jak to jest być zupełnie samemu…?
Dokładnie tak jak spadający z góry,  toczący się kamień…?
    O co chodzi   w utworze – z pewnością wie o tym jedynie sama autorka. Mimo tajemniczego przesłania  utwór stał się motywem przewodnim pobytu Pieprza i jest śpiewany za każdym razem, kiedy pojawia się choćby kilkusekundowa cisza, oczywiście z   nieustającą pasją.
     Za pierwszym razem, chłopak się zdziwił. Następnie przyszedł etap przyzwyczajenia. Teraz za każdym razem, kiedy słyszy zapowiadające ciąg dalszy słowa, wali głową w ścianę, albo błaga o pomoc…Utwór zawsze ogranicza się bowiem do tych trzech zgrabnych zdań.
     Pieprz już wizualnie pasuje do Olivki jak ulał. Jest tylko nieco ładniejszy od diabła i moim zdaniem właśnie tacy faceci pasują najbardziej do takich urodziwych kobiet. Z wyglądu robi wrażenie bardzo twardego faceta. Ma krótko obcięte włosy. Twarz zarośniętą gęstym zarostem. W każdym uchu po trzy kolczyki i nowy tatuaż na kostce u nogi.
     Przyjechał właśnie teraz, tak trochę niespodziewanie wykorzystując strajk wszystkich greckich uczelni. To już stara, dobra, grecka tradycja, że zawsze kiedy zbliża się sesja, tak jak teraz – poprawkowa – większość uczelni jest pogrążona  w strajku. Powodu trudno dociec, bo każdy przedstawia inną wersję. Jest to dość zabawne, ale do momentu kiedy po kilku dobrych latach nadwyżki studiów, chce się w końcu zakończyć studia, tylko nie sposób, bo każde podejście jest utrudniane przez kolejny i kolejny strajk. 
     Kiedy po długiej podróży Pieprz ogarnął się i trochę przespał, wybraliśmy się wspólnie na wieczornego drinka. Z pozoru wyglądał naprawdę na niedostępnego i małomównego twardziela, ale jak się okazało, pozory mylą, bo Pieprz prozaicznie był zestresowany – właśnie ma kończyć studia, za miesiąc ma wkroczyć do wojska, które w Grecji jest obowiązkowe, ale plany ukończenia uczelni pokrzyżowały mu właśnie strajki. I naprawdę nie jest mu do śmiechu.
    Szybko zapomniał jednak o swoim problemie, kiedy po raz setny musiał wysłuchać obowiązkowego hitu Olivki, która nagle bez żadnego powodu  zaczęła go całować po twarzy i mocno przytulać, mówiąc do mnie jednocześnie…
-W związku, najważniejsza jest p-a-s-j-a! – po czym w zaskoczeniu oderwała się od uścisku i zaczęła walić Pieprza po twarzy,  mówiąc dalej:
-Pasja! Kłótnie! W tedy czuje, że naprawdę jesteśmy razem! Spójrz tylko jak się cieszy! On to uwielbia, tylko o tym jeszcze  nie wie!
    Pieprz najwyraźniej przywykł do takiego zachowania. Miał zupełnie neutralną minę i tylko patrzył co ciekawego czeka go dalej. Niestety, za chwilę zadzwonił jego telefon, a na wyświetlaczu pojawiło się żeńskie imię.
-Zdrada! – krzyczała dalej Olivka, będąc jednak  cała szczęśliwa w swoim żywiole.
-Łajdaku! Masz kogoś! Zawsze o tym wiedziałam – masz teraz rozmawiać z nią przy mnie! A później pokażesz mi wszystkie wiadomości!!
    Musiał być to jakiś standard, ponieważ również i to nie zrobiło na Pieprzu wrażenia. Rozmawiał z koleżanką zupełnie normalnie. Po rozmowie Olivka ponownie zmieniła swój nastrój i odśpiewała swoją piosenkę.
    Po niemal całkowitej hibernacji sprzed przyjazdu Pieprza, Olivka naprawę nie spoczywa. Nie marnuje, ani chwili, tak żeby mózg Pieprza był w 100% wypełniony jej osobą. Jak nie śpiewa, to wkłada mu palec do ucha i nosa, dłubie mu w jedzeniu, prezentuje taniec brzucha własnej choreografii, a dla urozmaicenia krzyczy od czasu do czasu, że tak naprawdę to jej nie kocha i nigdy jej nie kochał.
     Ten żywiołowy stan nie pozostawił  w spokoju również i mnie.
-Dorota… – spytała ukradkiem wchodząc do mojego pokoju. – Gdzie jest Jani?
-Przecież wiesz, że wyszedł na spacer, za raz powinien wrócić.
-O naiwna i ty w to wierzysz! On też kogoś ma…I powiem ci co zrobić… Zamknij się w pokoju na klucz! I nie otwieraj!!
-Ale po co, to w czymś pomoże?
-Jak wróci będzie skomlał jak pies, żebyś otworzyła! Niech ci napisze list z przeprosinami i  wsunie pod drzwi,   a jak przeczytasz, to powiedz, że może wejść, ale tylko na chwilkę!
     W sumie…zostawiłam drzwi otwarte i sobie darowałam. Ale jak tylko Jani wrócił i zobaczyłam go u progu drzwi, jedyne co przychodziło mi na myśl, to odśpiewanie słów:
Jak to jest być bez domu…?
Jak to jest być zupełnie samemu…?
Dokładnie tak jak spadający z góry toczący się kamień….
    
    
     
      

     

Wiadomość z ostatniej chwili… wtorek, 13 września 2011

   W końcu się wyjaśniło. Dlaczego Olivka od dobrych kilku dni tak bardzo gromadzi energie, zupełnie ograniczając swoje czynności życiowe do jedynie tych elementarnych, chodząc przy tym cały czas w tym samym dresie i tej samej wielkiej koszulce…?

     Wydało się kiedy po godzinnym pobycie w łazience, Olivka w końcu wyszła. W całym domu zapachniało czekoladowym żelem pod prysznic, czekoladowym balsamem do ciała oraz maseczką do twarzy o zapachu – czekolady. Olivka rozpoczęła proces przepoczwarzania i właśnie używa całą energię, którą udało się jej zgromadzić, na spektakularny efekt.
     Pieprz, to składnik greckiej sałatki, który czasem w niej występuje, aczkolwiek nie musi koniecznie   – właśnie siedzi  w autobusie w drodze do Olivki. Przyjeżdżając  dokładnie pół Grecji, na miejscu ma znaleźć się jutro z rana. 
     Olivka znając swojego wybranka  doskonale, sekret o jego przybyciu wyjawiła dopiero teraz, ponieważ jako bardzo  typowy Grek, Pieprz mógł: 1)zmienić zdanie 5 minut przed podróżą, 2)spóźnić się na autobus, 3)pomylić się i wsiąść nie do tego autobusu.

    Popłoch w domu trwa. Feta opracowuje specjalne menu. Olivka  wyrzuciła właśnie  zawartość całej szafy na podłogę… 

Głowa pęka z bólu…poniedziałek, 12 września 2011

      Dzisiejszy poniedziałkowy poranek rozpoczął się od telefonu. Dzwoniła babcia – Oliwa z oliwek skarżąc się, że dawno nikt nie dzwonił i nikt jej nie odwiedzał. Rzeczywiście – miała racje. Już od jakiś czterech dni w natłoku różnych codziennych zajęć, każdy zapomniał o istnieniu babci, która została – sama. Cztery dni to pewnie nie dużo. I w życiu każdego przeciętnego człowieka dzieje się w tym czasie wiele rzeczy. W natłoku codziennych zajęć i zwyczajnych rozrywek, trudno sobie nawet przypomnieć co się robiło – cztery dni temu? Jednak co zrozumiałe dla Oliwy czas płynie zupełnie inaczej. Bo siedząc samotnie w małym domku, z widokiem na podwórko, cztery dni to za pewne wieki.
    Nie znalazłam, żadnej wymówki żebyśmy to my  z Janim tym razem nie mieli odwiedzić Oliwy. Aby  ją udobruchać i poprawić humor, pomyślałam że może miło będzie kupić jakiś sympatyczny prezent. Co jednak można kupić babci, która dobiega już setki? Pomyślałam, że kobieta, nie ważne ile ma lat, zawsze jest po pierwsze kobietą. Postanowiłam  więc kupić to co również i ja chciałabym  dostać, a na co nie starcza  miejsca na liście zakupów, bo zazwyczaj nie na niej kategorii o nazwie „fanaberia”.
     Ostatecznie padło na małe, pięknie, luksusowe mydełko, które  pachniało lawendą i było niepraktycznie drogie = prezent idealny.
 -Na Boga, co ty mi przyniosłaś?! – krzyknęła Oliwa po rozpakowaniu podarunku. – Przecież ja umrę zanim to zużyję!! – Minę miała nieokreśloną, więc do teraz nie wiem, czy naprawdę nie trafiłam z prezentem, czy babcia się po prostu droczyła. Na całe szczęście wzięliśmy ze sobą paczkę popcornu i to wyczarowało natychmiastowy, definitywny uśmiech. Udobruchana babcia siadła w typowej dla siebie pozycji i zadowolona rozpoczęła swój monolog.
       Oliwa  od kilku dni stała się posiadaczką psa. Nazywa się Pies, jest kundlem i zostawili go sąsiedzi, którzy właśnie się wyprowadzali –  są w trwającym nadal stadium powracania po psa, co pewnie nigdy nie zostanie zrealizowane.
-Jani, mówię ci co on wyprawia – zaczęła babcia wchodząc w swój nieprzerywalny rytm mówienia – biega, skacze, merda ogonem. Jak on się ze mną bawi…A w to nie uwierzysz – on rozumie wszystko co mówię. – nie rzucając słów na wiatr, Oliwa podeszła do okna, w którym widać było główkę kundla i zaczęła do niego mówić:
-Jak się czujesz psinko jedna, jak ci mija dzień! Co za mordka! Co za pyszczek! Zobacz Jani – jak on ogonem merda, wszystko rozumie! – skwitowała babcia zadowolona.
      Rozmowę z psem, który pewne za chwilkę miał sformułować pełne zdanie przerwał telefon. To był już drugi ważny telefon tego dnia. Jak się okazało tym razem dzwoniła mama Janiego – Feta, ponieważ strasznie bolała ją głowa.
    Oliwa wiedziała dokładnie co ma robić. Zostawiła konwersację z psem na później i siadła w poprzedniej pozycji. Kazała przynieść  z kuchni sól, którą nasypała sobie na dłoń. Z szuflady obok wyjęła nożyczki. Zamykała oczy i wystukiwała coś w soli, mamrocząc. Można było mieć wątpliwości, czy babcia jest przy zdrowych zmysłach, ale jak się okazało to zachowanie jest bardzo typowe, wliczając w to nawet młodsze pokolenia Greków.
    Początek bólu głowy to nie sprawka ciśnienia, nieprzespanej nocy, kaca, czy jak stało się w przypadku Fety, zbyt długiego przebywania na słońcu. Ból głowy babcia Oliwa, oraz rzesze Greków przy całkiem zdrowych zmysłach, tłumaczą zupełnie w inny sposób. Jak stało się w przypadku Fety – wyszła na plażę i spędziła tam sporą ilość czasu. Musiała zapewne wyglądać pięknie i właśnie przez to, ktoś w zazdrości pomyślał sobie o niej coś złego, rzucając zazdrosną myślą złą moc. Jak wiadomo, tabletki nie zawsze działają na ból głowy, bo czy ktoś słyszał o tabletce, która zwalcza złe, zazdrosne myśli? Magia babci, zazwyczaj działa w stu procentach, czego potwierdzeniem był kolejny telefon. Feta  właśnie zadzwoniła by podziękować, bo czuje się już dobrze.
      Teraz również  ja już wiem doskonale, że jeśli mam migrenę, to wcale nie jest wina ciśnienia. A i tabletki, rzeczywiście w moim przypadku, rzadko kiedy działają. Rozpoznanie jest tylko jedno – jestem po prostu piękna, migreny to żywy dowód, a lek jest oczywisty! Lepiej więc przestać truć żołądek pigułkami  i jak tylko zaczyna boleć sięgać po telefon.
     Wizyta trwała jak zawsze dość długo, a kiedy już wychodziliśmy Oliwa przypomniała sobie o jeszcze jednej ważnej rzeczy.
-W sobotę są moje imieniny! W samo południe zapraszam do tawerny! Tej co zawsze!!!

      Ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. A ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że przez tak długi czas przyczyna moich migren, tkwiła zupełnie nie w moim niskim ciśnieniu. Co za niesamowite wyjaśnienie…

Kiedy plaża już nudzi, a morze powszednieje… środa, 7 września 2011

      Wiedziałam, że prędzej czy później tak właśnie się stanie. Piękna pogoda przestanie być precedensem, a zwykłą codziennością. Fakt, że prawie codziennie kąpię się w lazurowym morzu, zacznie po prostu nudzić. A na wszelakie niesamowite widoki, przestanę zwracać uwagę. Dobrze wiedziałam, że taki moment nadejdzie – czekałam tylko kiedy. Pojawił się właśnie jakieś dwa, trzy dni temu. Powoli i niepostrzeżenie zaczął przeradzać się w marudzenie i lekką chandrę. Wszystko co tak mnie wcześniej  cieszyło, teraz po prostu przestało. A w głowie znów jak niechciana mantra zaczęły krążyć pytania: co ja właściwie tutaj robię, nie pracuje, nie mam żadnego zajęcia, na dodatek ta wiecznie niepewna przyszłość…
     Na szczęście, zawsze jest tak, że kiedy pojawia się mniejszy bądź też większy kryzys, zawsze też pojawiają się tylne drzwi, pomocna dłoń, jakkolwiek by to nazywać.
     Wczoraj około południa usłyszałam jakieś dziwaczne odgłosy wydobywające się z pokoju położonego najniżej. Powoli schodziłam na dół, a odgłosy przeradzały się w dźwięki jakiejś piosenki. Kiedy zeszłam prawie do samego pokoju, ukradkiem zobaczyłam widok niecodzienny… Feta wraz ze stosem ubrań do prasowania, rozłożonych po całym pokoju, włączonym żelazkiem i ustawioną odpowiednio prasowalnicą, prasowała chyba wszystko co znalazła w domu, jednocześnie śpiewając do podgłośnionej do granic możliwości muzyki. Przy tradycyjnych greckich rytmach, charakterystycznym buzuki oraz mocnym męskim głosie, znając każdy wyraz każdej piosenki, przeżywała wszystkie uczucia jakie przeżywać może człowiek. Feta, w  świecie swojej wyobraźni, za pewne  wyruszała na dalekie morskie wyprawy, była zdradzana i sama kogoś zdradzała z wyśnionymi kochankami. Umierała i odradzała się tysiąc razy. Każdą piosenkę przeżywała naprawdę całą sobą, jak tylko mogła… Trzymając oczywiście w jednej ręce żelazko, a w drugiej koszulę męża.
      Wyszła z pokoju około godziny później. Wyglądała jakby właśnie wyszła z jakiejś poważnej sesji u psychologa. Sponiewierana, ale szczęśliwa – nareszcie oczyszczona.
      Tego dnia nie było w domu ani jednej nieuprasowanej rzeczy…
      Jak się szybko okazało, Feta właśnie przygotowywała się do koncertu. Nie miała jednak śpiewać sama, ale chciała sobie przypomnieć wszystkie przeboje, słynnych śpiewaków którzy mieli tam być. Pomyślałam, że nie mam niczego do stracenia i udam się razem z nią. Mimo, iż strasznie nie miałam siły, bo ogólnie na nic nie miałam ochoty, miałam intuicję, że warto się przełamać, najwyżej po prostu mi się nie spodoba. Jani powiedział, że za żadne skarby nie pójdzie, z resztą chciał się spotkać z Ogórkiem, swoim ukochanym kuzynem. Olivka od trzech dni chodzi i być może śpi w tym samym dresie. Jest w fazie gromadzenia energii i nie robi niczego co wymaga najmniejszego wysiłku, więc  też powiedziała, że nie ma mowy. Odmówił również ojciec Janiego, który powiedział, że tylko i wyłącznie nas odwiezie i przywiezie, ale za bramką wejścia jego noga nie postanie. Zostałam więc tylko ja z Fetą i jej siostrami.
     Ubrałam się pięknie. Wyprostowałam misternie moje włosy i byłam gotowa do wyjścia. Pomimo mojej wielkiej niechęci, jak i wszystkich znaków na niebie i na ziemi, że to się nie uda, twardo stałam przy drzwiach. Nie zmieniłam zdania, kiedy nawet spadł deszcz….Naprawdę od trzech tygodni nie było na niebie ani chmury! I właśnie w tedy, kiedy wyprostowałam włosy – spadł deszcz. Wiem  dobrze, że tego cholernego uczucia nie muszę tłumaczyć żadnej dziewczynie, która od czasu do czasu włosy prostuje – to prawdziwy policzek od życia.
     Ponownie w fryzurze barana, wkurzona, z chandrą, ale nadal twardo siedziałam w samochodzie – bo  mówią, że  życie nic nie jest warte, jeśli nie jest uparte!
     Dojechaliśmy. Siostra Fety, w której zawsze kipi gorąca krew, już na wejściu zrobiła awanturę policjantowi, dlaczego musieliśmy parkować tu, a nie tam. W kolejce staliśmy półtorej godziny, obładowani siatkami pełnymi chipsów, popcornu, coli i fanty. Bo wiadomo, że żaden Grek nie rusza się bez tego „podstawowego zestawu podróżnika”. Ojciec Janiego wciąż zdecydowanie  twierdził, że postoi tylko z nami, pomoże potrzymać siatki, a jak już wejdziemy w do środka, to się zmyje i poczeka w samochodzie…Pomyślałam, że zapowiada się naprawdę „wspaniale”…
    Kiedy tylko otworzono bramki, wszyscy w szaleńczym tłumie rzucili się na rozsadzone równo krzesełka. Cóż, za zbieg okoliczności, że mąż Fety nie zdołał przedrzeć się z powrotem przez tłum, na dodatek Feta nie zdołała udźwignąć torebek wypełnionych chipsami i…ups…w zupełnie niewiadomych okolicznościach znalazł się dokładnie jeden dodatkowy bilet. Jak on się tam znalazł – to był prawdziwy  cud! A mąż Fety chyba sam nie wierzył do końca, że naprawdę  wszedł do środka i właśnie za chwilę wysłucha koncertu.
     Zgasły światła. Mąż Fety wyciągnął paczkę z nasionkami dyni, otworzył wkurzony i wyciągnął jedno nasionko. Zjadł jego zawartość i w jeszcze większej furii wypluł łupinę.
    Na scenie pojawiło się trzech śpiewaków. Kiedy wydobyły się pierwsze dźwięki, wiedziałam już, że jeśli jeszcze kiedyś moja intuicja przemówi choć najcichszym szeptem, muszę podłączyć głośnik i na ślepo robić dokładnie wszystko co mówi.
     Koncert był wydarzeniem jakiego nigdy nie zapomnę. Wszystko co słyszałam  obudziło, na wskroś przeszyło moją duszę, wyprało każdą komórkę z wszelkich negatywnych emocji. A zgarnięte dawka pozytywnych emocji na pewno pozwoli przeżyć zimę.
     Kiedy już myślałam, że nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć, w środku koncertu zerknęłam na Fetę. Była ponownie w swoim żywiole, wymachując rękami, nogami, śpiewając całą swoją duszą. W przypływie kulminacji emocji, Feta po prostu wstała z miejsca i nawet ja sama się zastanawiam, czy mi się to przyśniło, ale nie dość że wstała to wyszła na środek, przed samą scenę i po prostu zaczęła tańczyć!
     Wiem dobrze, że takie zachowanie można odczytywać jako szaleństwo, ale również jako oznakę odwagi. A może jedno pokrywa się z drugim…? W każdym razie postanowiłam, że bawię się na tyle dobrze, że udzielę wsparcia Fecie, która właściwie  w ogóle go nie potrzebowała. Za nim jednak odłożyłam telefon, aparat fotograficzny, pokryłam błyszczykiem ustana i oddałam w bezpieczne ręce torebkę, do Fety dołączyła spora grupka i byłam już tylko jedną z wielu tańczących u sceny…
    Tylko przypadkiem zetknęłyśmy się wzrokiem i wiem dobrze, że ona też mi tego nigdy nie zapomni…
     Kiedy koncert się skończył i zaświeciły światła w około męża Fety była górka usypana z nasionek po dyni. Jakoś przeżył to wydarzenie, dzięki Bogu miał dobre zajęcie. Na koniec wydusił z siebie, że nie było tak źle.
    
    Począwszy od rana taniec Fety oraz mój jest, czego można było się spodziewać, głównym tematem rodzinnych żartów. Ale my obydwie jesteśmy z siebie bardzo dumne.
    Dziś za to Feta zabrała mnie na zakupy i kupiła mi zestaw skarpetek w różowe kropki na zimę. Może nie będzie ona, aż tak straszna? Oczywiście bawiłyśmy się świetnie, a ja stwierdziłam że muszę po pierwsze jeszcze lepiej mówić po Grecku, a po drugie zastawiać Janiego częściej w domu.
PS.
Jani bawił się równie genialnie. Razem z Ogórkiem oglądali film pod tajemniczym tytułem  “Zombiland”….
PS2.
Dla bardzo zainteresowanych, albo cierpiących obecnie na chandrę, z pozdrowieniami przesyłam link do jednej  z piosenek koncertu:
 
      
     

Dlaczego Greczynki tak wysoko podnoszą głowy?… sobota, 3 września 2011

        Fetę, czyli matkę Janiego poznałam jakieś trzy, cztery lata temu, kiedy Jani kończył studia i przeprowadzał się do swojego domu. Bardzo bałam się tego spotkania, bo zdawała sobie sprawę, że będę miała do czynienia po pierwsze z jego matką, a po drugie z grecką matką. Dzięki Bogu polubiła mnie bardzo od samego początku, widząc iż nie mam wcale żadnych złych zamiarów w stosunku do ukochanego, pierworodnego syna. Ja również bez udawanej sympatii, poczułam, że nadajemy na tych samych falach.
      Matka Janiego przyjechała, żeby pomóc spakować syna i pozostawić mieszkanie w nieskazitelnej czystości, tak by nawet następny lokator, wiedział doskonale, że jego poprzednik należał do szanującej się rodziny. A jej podstawą jest, jak wiadomo – czysty dom.
     Feta sprzątała całe trzy dni. Nigdzie nie wychodziła, tylko zaszyła się w mieszkaniu, wraz z wszelkimi dostępnymi w markecie środkami czystości. Czyściła okna, podłogi, kafelki, szafki, a nawet fugi pomiędzy kafelkami. Dokładnie przeglądała każdy przedmiot, zadając sobie  pytania: przyda się, czy nie? jest to ładne, czy brzydkie? Poczym wkładała do odpowiedniej przegródki: “śmieci”, “oddać komuś”, “wziąć ze sobą”. Po całych trzech dniach pracy mieszkanie wyglądało, jak po generalnym remoncie i do prawdy trudno było je poznać. A kiedy już złożyła ostatnią ścierkę i odłożyła mopa, powiedziała do Janiego:
  A teraz synu, zabierz mnie gdzieś, gdzie mogę się zrelaksować i przede wszystkim zabawić.
     Jani wiedząc doskonale co mamie chodzi po głowie, zamówił stolik w najlepszej kawiarni, gdzie miał grać koncert jakiś tradycyjny, grecki zespół. Feta poświęciła cały wieczór koncentrując się na swojej urodzie, po czym gotowa stanęła u progu drzwi.
-Mamo…., ale ta sukienka jest za krótka….- powiedział Jani, przyglądając się uważnie swojej mamie, która doprawdy, ujmując to delikatnie – naprawdę nie wyglądała na swój wiek… Feta pozostała niewzruszona, tylko jeszcze wyżej zadarła głowę i spokojnie odpowiedziała:
-Synku, zapamiętaj sobie jedno: po pierwsze jestem kobietą, a dopiero po drugie twoją matką…
      Wieczorem bawiła się wyśmienicie. 
                                                                             ***
         Feta właściwie nigdy nie pracowała. Zajmowała się domem i dziećmi, wkładając w to całą swoją energię i pasję. Z feministycznego punktu widzenia, można mieć spore wątpliwości co do takiego stylu życia. Feta właściwe całkowicie jest zależna od swojego męża, a jej źródła dochodu są właściwie symboliczne. Jednakże kiedy wchodzi się do domu, który stworzyła, cały współczesny feminizm można zmiąć jak kartkę papieru i wrzucić do kosza na śmieci.
    Każdy dzień Feta rozpoczyna od szklanki kawy z lodem. Dumnie chodzi po swoim domu, sprawdzając czy aby na pewno wszystko jest w należytym porządku i tworząc listę potrzebnych zakupów. Nic nie może umknąć jej uwadze. Robi drobne porządki, a te większe  zostawia młodej Albance, która przychodzi posprzątać co jakiś czas.  Po chwili relaksu i rozmowie z mężem zabiera się za intensywne myślenie, co ugotować na obiad. Jest w swoim żywiole: układa aktualne menu.
     Nie żegnając ze swojej ręki szklanki kawy, zabiera się za gotowanie. Niczym starożytna, grecka boginka porusza się między lodówką, piwniczką z zapasami, a kuchenką. Każdy składnik potrawy dobiera z uwagą i należytą mu koncentracją. Kiedy już obiad w garnkach dochodzi do siebie, zaczyna się następny etap: dobieranie wystroju stołu. Zajmuje to drobną chwilę, po czym na stole znajduje się odpowiedni obrus (Boże broń cerata!), do którego kolorystycznie dobierane są serwetki. Również i talerze wpasowują się w harmonię kolorów i kształtów. Feta jest w swoim żywiole. Powoli, z należytym pietyzmem wchodzą kolejno dania. Każde na swoim miejscu i każde w należytej  kompozycji.
     Za każdym razem kiedy siadam do stołu mam ogromną ochotę zrobić zdjęcie, bo to naprawdę takie codzienne, drobne dzieła sztuki. Kiedy już wszyscy w komplecie siedzą przy stole, Feta nalewa sobie szklaneczkę uzo i  z dumą patrzy na domowników. Biada temu, kto nie powie komplementu  i daje sobie odciąć rękę, że to najszybsza droga do utraty głowy! Wiadomo, kto w domu rządzi tak naprawdę…
     Po obiedzie jest czas na relaks. Feta nie może zmywać naczyń, ponieważ płyn do zmywania destrukcyjnie wpływa na jej dłonie. Wykluczone są też gumowe rękawiczki ochronne, ponieważ i one zawierają tajemniczą substancję negatywnie wpływającą na skórę rąk. Niestety, nic nie da się  z tym zrobić – tragiczna sprawa…A naczyniami musi zająć się ktoś inny.
   Wieczory upływają równie beztrosko, jak ranek i popołudnie. Urozmaiceniem czasu jest wizyta u  fryzjerki, zakupy,  rozmowa z przyjaciółką lub jedną z sióstr, przyjmowanie gości, a w najgorszym przypadku wcześniejsze pójście spać…
   Ehh….życie kobiety zgodnie z jej tradycyjną rolą, to naprawdę wielka tortura…
   Co jakiś czas Fetę dopada jednak  wena twórcza…W tedy czuje w sobie przypływ sił twórczych i natychmiast musi zmienić kolor ścian, czy też układ mebli w mieszkaniu. Feta jest mózgiem każdej z takich operacji, natomiast podwykonawcą oczywiście ojciec, który nie ma prawa się sprzeciwić. Może marudzić jak tylko chcę, ale niech spróbuje koniec końców nie być  zadowolony – przecież dom wygląda tak reprezentacyjnie…
-Mamo, miałem wczoraj bardzo dziwny sen…- zwierzył się raz przy obiedzie Jani.
-Śniła mi się babcia. Widziałem ją tak jakby jeszcze żyła…
-To naprawdę niesamowite synku, co za sen…- powiedziała mama, wpatrzona w syna jak w obrazek.
-Wiesz, jest w Grecji taki bardzo stary przesąd…- kontynuowała dalej. – Możesz go nie znać bo jest bardzo stary. W każdym razie, chodzi o to, że jak przyśni ci się jakaś osoba, która już nie żyje, musisz zabrać swoją ukochaną na zakupy i kupić jej wszystko co chce….W tedy zmarła dusza, odzyskuje swój spokój…A później musisz zabrać tą ukochaną jeszcze na kawę po zakupach….- Jani patrzył na matkę w wielkim skupieniu.
     Przesąd był wyraźnie grubymi nićmi szyty, a ja się zastanawiałam skąd taki nonsens przyszedł Fecie  do głowy. Jani pewnie za chwilę parsknie tylko śmiechem.
     Okazało się jednak, że wcale nie parsknął, a Feta zna swojego syna widocznie lepiej niż ja. Z drugiej strony, jeśli ja wierzę w przepowiednie wahadełka, to dlaczego miałabym nie wierzyć w tak piękne greckie przesądy?
                                                                              ***
     Wróciliśmy z niezwykle udanych zakupów i pysznej kawy. Naprawdę, niesamowite w Grecji mają te przesądy… Idąc do naszego pokoju, zajrzałam na chwilę do sypialni Fety i jej męża. W centralnym miejscu, dokładnie nad łóżkiem wisi wielki obraz. Nie przedstawia on żadnej martwej natury, albo pejzażu. Na obrazie jest namalowana półnaga kobieta  ubrana tylko w bardzo skąpą bieliznę, trzymająca czerwoną różę. Widziałam ten obraz wiele razy i przestał mnie już dziwić. Zdziwiłam się tylko trochę, kiedy przyjrzałam się mu bardziej. Kobieta z obrazu jest jakby troszeczkę do Fety podobna. A może mi się tylko tak wydaje…?

 W każdym razie czuję, że mogę się tutaj wiele jeszcze nauczyć… W ramach nauki postawiłam sobie dziś dwa
 małe cele: ukłonić się w stronę tradycji, po czym bardzo wysoko podnieść swoje słowiańskie czoło.

Z zupełnie innej beczki …

Tak na marginesie, korzystając z przestrzeni tego bloga, dla osób zainteresowanych sztuką, chciałam zareklamować mój artykuł, na temat pewnej fińskiej fotografki – Aino Kannisto. Znajduje się na on na fantastycznym blogu mojego kolegi po fachu, który pisze na temat różnych artystów, często takich, o jakich stanowczo za mało się pisało.
http://www.arthistery.blogspot.com/
http://arthistery.blogspot.com/search/label/Aino%20Kannisto