Lecznicza moc pysznej kawy…piątek, 28 październik 2011

      Pewnie nie jestem wyjątkiem, bo jedną z rzeczy, która zawsze w jakiś magiczny sposób poprawia mi humor jest dobra kawa. Dobrze przyrządzona kawa potrafi naprawdę sprawić cuda, a wypita dodatkowo w szczególnym miejscu – ma  wyjątkowo magiczną moc.
      Mając w świadomości, że moje życie w dużym mieście, być może wkrótce będzie  musiało się zakończyć, postanowiłam znaleźć kawiarenkę, w której nie tylko będę mogła napić się kawy, ale również naładować pozytywną energią. Takie “moje” miejsce.
     Znalazłam. Posiedziałam dobrą godzinę. Wypiłam kawę i pomyślałam. Wyszłam uśmiechnięta.
     Poza tym właśnie obejrzałam pierwszy odcinek „Przystanek Alaska”. Umarłam ze śmiechu, kiedy dr Fleishman pytał, gdzie jest pozostała część miasta? Chciał  uciekać po 5 minutach, ale został trochę dłużej… Z resztą, ja nawet jeszcze nie pojechałam… Ale z biegiem czasu zaczynam myśleć inaczej i powoli układać palce w trzymanie kciuków…
    Co by nie było – jutro jest sobota. Ja zacznę ją od obowiązkowej kawy!
                       

http://www.serialeonline.pl/przystanek-alaska-nothern-exposure-online/sezon-1

Gorzej być nie mogło…czwartek, 27 październik 2011

   
    Wiem, że wszędzie nieprzerwanie trąbią o greckim kryzysie, ale fakt że Jani właśnie dostał propozycję bardzo dobrej pracy – to już rzecz niezaprzeczalna. Przyznaje, że nie obyło się bez pomocy wielkiej, greckiej familii, która rozsiana po całym kraju pomaga sobie wzajemnie. Ale do rzeczy…
      Pod koniec tygodnia dostaliśmy wiadomość, że we wtorek rano mamy znaleźć się w malutkiej miejscowości 2 godziny od Aten, a Jani ma zostać poddany wstępnym testom. Cieszyłam się bardzo po pierwsze z propozycji dobrej pracy, ale również z perspektywy kilkudniowej  podróży, zobaczenia czegoś nowego i przyznaje się bez bicia – krótkich  wakacji od mojej greckiej sałatki, miłego pobycia  w przyjemnej samotności. Przygotowałam się więc na romantyczną podróż we dwoje, do małej nadmorskiej miejscowości, gdzie mieści się fabryka, prosperująca świetnie nawet mimo kryzysu. W mojej wyobraźni miało być naprawdę pięknie – miła podróż we dwoje, może nawet jakiś mały kurorcik. Jednak zawsze kiedy człowiek obmyśli sobie coś skrupulatnie, życie zazwyczaj płata wielkiego figla. Wszystko co tylko możliwe poszło bowiem nie tak…
     Pakując swoje walizki, dowiedziałam się, że  nie jedziemy sami. Pojedzie z nami również ojciec Janiego – (najwyższa pora nadać mu imię) – Pomidor, ponieważ w fabryce, w której sam kiedyś pracował ma swoich znajomych. No cóż – pomyślałam – romantycznie już nie będzie, ale za to raźniej. Kiedy już  spakowałam walizkę, w przypływie entuzjazmu na podróż zdecydowała się również Feta – dlaczego by nie? Z moich planów na chwilkę samotności nici…
    Żeby nie denerwować się zbytnio tym, że moje plany nie mają już racji bytu, postanowiłam przetematyzować podróż. Nie mogła być już romantyczna, miała się stać naukowa. Na tylnym siedzeniu samochodu zaaranżowałam małą bibliotekę z książkami, które umilą mi czas, interesującymi artykułami i mp3 z ciekawymi audycjami radiowymi. Osiem godzin podróży spożytkowałam jak mogłam, co chwilę ze zgryzionymi zębami odpowiadając na pytania Fety, że nie chcę ciasteczek, sucharków, kanapki, wody ani krakersów.
     Mam się świetnie – ale w swoim własnym świcie!
     Po długiej podróży już właściwie w nocy, znaleźliśmy się w miasteczku. Kiedy trochę odpoczęliśmy w domu przyjaciółki Fety, gdzie mieliśmy nocować, razem z Janim wybraliśmy się na nocny spacer po mieście. Nie było widać właściwie niczego, ale wierząc  poglądowi, że w Grecji wszystko jest piękne, ufałam że również i te miasteczko na pewno ma swój urokliwy klimat. Ot – pewnie kolejna malownicza nadmorska wioska.
       Po powrocie usiedliśmy chwilę z wszystkimi, potem  zmęczeni podróżą poszliśmy spać. Dom przyjaciółki Fety, był prawdziwym przeciwieństwem tradycyjnego, greckiego domu, ale przede wszystkim domu samej Fety, gdzie każdy domownik chodzi w skarpetkach wyprasowanych w kant. Trochę nieprzytomna po długiej podróży zastanawiałam się, czy nie uczestniczę w jakimś doświadczeniu na reakcję człowieka w skrajnych warunkach. Najpierw wsadzono mnie do sterylnego domu Fety, a później przerzucono do przestrzeni będącej przeciwieństwem, żeby zobaczyć jak się zachowam. Przetrwam – chodziło mi po głowie. Pomyślałam: jutro wstanę wypoczęta, świat będzie wyglądał inaczej. Noc jest zawsze złym doradcą.
      Wstałam wypoczęta, ale niestety  świat, jaki wyłonił się rankiem przede mną wyglądał naprawdę tragicznie. Chciałam się ratować optymizmem, ale im dłużej trwał mój poranny spacer, tym bardziej byłam zrozpaczona. W zdenerwowaniu chciałam wyciągnąć paczkę papierosów. Zapalić jednego, drugiego, a jak się nie uspokoję to i trzeciego. Niestety – nie palę. Zupełnie upadł mój pogląd, że każde miejsce w Grecji jest cudem świata, tylko dlatego że taki świat pokazują pocztówki. Białe domki pracowników fabryki nie różniły się niczym jeden od drugiego – jak pudełka od zapałek z obdrapanymi ścianami. Zero oznak życia. Kilka palm i drzewek oliwnych na zaniedbanym trawniku w umownym centrum miasteczka. Jedna poczta, piekarnia i jeden sklep. Dalej szkoła i przedszkole. Po dwudziestu minutach spacer się skończył, bo zwiedziłam już wszystko.
      To nie może być prawda – myślałam ciągle. A gdzie tawerny, bary i weseli staruszkowie wiecznie popijający kawę? Nic z tego, nawet morze przybrało tutaj szaro-burą barwę i za nic nie chciało być lazurowe. Jedyna nadzieja – wstępne testy Janiego – pójdą źle, może nic z tego nie wyjdzie… Ale i ta szansa runęła, kiedy zobaczyłam jego uśmiechniętą twarz, po powrocie. Prawie popłakałam się, słysząc że był prawie najlepszy…
     Niczym nie mogłam ukryć rozpaczy, która na mojej twarzy stawała się coraz bardziej oczywista.
-Nie martw się Dorota. – powiedziała patrząc na mnie Feta, z naprawdę dobrymi intencjami. – Nie będzie tak źle: urodzisz dziecko, zajmiesz się wychowaniem. – Słysząc jej słowa, w przeciągu minuty zrozumiałam wszelkie wcześniej niepojęte  dla mnie ludzkie decyzję: za chwilę ją zamorduję, dziecka nigdy nie urodzę, a żeby być tego pewna poddam się sterylizacji, podłożę bombę w sklepie, rzucę się z balkonu, ucieknę do Indii i nigdy mnie nikt nie znajdzie, wstąpię do zakonu, albo zmienię sobie płeć. Trzy wdechy, trochę spokoju  i trochę bardziej realistyczny  pomysł: jeśli zacznę tu coś palić, to od razu będzie to co najmniej trawa – nie ma sensu tracić czas na profilaktykę.
       W drodze powrotnej  do domu, miałam wrażenie że od nawału myśli wybuchnie mi głowa. Co robić? Gdzie uciekać? – myślałam. Nie mając czym uspokoić hałasu w mózgu, wzięłam do ręki pierwszą lepszą książkę wciśniętą w siedzenie samochodu. W wielkim przewodniku po Grecji, z wielką niechęcią wyszukałam tą malutką miejscowość, gdzie diabeł naprawdę mówi dobranoc, sprawdzając co jest ciekawego obok.
     Pół godziny od  Delf – centrum starożytnego świata. To przecież do delfickiej wyroczni wędrowali wszyscy, zadając jej pytania. Czy w tym może być jakiś ukryty sens, czy ja już majaczę? Co by nie było – to jakiś  już plus.
     Już prawie w  nocy wróciliśmy do pachnącego jak zawszę świeżością królestwa Fety.     Położyliśmy się w swoim własnym łóżku, w którym odpoczywa się prawdziwie.
    Mówią, że każdy początek jest ciężki, ale to jest  jednak dość duży kaliber.
    Rano wstałam przeziębiona, ale za to z trzeźwym umysłem. Przypomniało mi się kilka wesołych komedii, amerykańskich seriali, których scenariusz jest zawsze ten sam: młoda bohaterka przyjeżdża z dużego miasta, rzucona przypadkowo przez los do okropnej wioski, zabitej deskami. Na drugi dzień chce wyjechać, uciec jak najdalej. Zostaje jednak  trochę dłużej i tak zaczyna się film…
PS.
Od jutra zaczynam oglądać „Przystanek Alaska”-  może będzie coś na rzeczy… J

Mały więzień 🙂

Jadalne kasztany… niedziela, 23 październik 2011

     
    Jednym z najbardziej charakterystycznych zapachów greckiej jesieni, jest zapach pieczonych kasztanów. Pomimo, iż temperatura może być wysoka, a pogoda słoneczna, kiedy czuć je w powietrzu nie ma wątpliwości – jest pełnia jesieni.
     Kiedy zapada wieczór, a miasto ponownie ożywa po popołudniowej sjeście, w różnych częściach centrum pojawia się kilkoro kasztaniarzy. Rozkładają wielkie, blaszane blaty i podgrzewają je od dołu butlami gazowymi. Kiedy blaty są wystarczająco gorące, rzucają na nie specjalny rodzaj kasztanów, które idealnie nadają się do jedzenia.
    Ich zapach, który czuć w całym mieście,  mną owłada, tak że właściwie każdą wieczorną wizytę w centrum kończę, trzymając w rękach papierową torebkę wypełnioną gorącymi kasztanami. Staram się jeść ile mogę, bo z kasztanami jest tak samo jak z truskawkami – zawsze kiedy kończy się sezon żałuję, że nie jadłam ich jeszcze więcej. Smakują trochę jak orzechy laskowe, ale są znacznie bardziej miękkie i trochę słodkawe. Podejrzewam również, że muszą być szalenie zdrowe!
    To naprawdę bardzo dziwny zbieg okoliczności, bo kiedy wczoraj wracając z miasta skończyłam moją porcję, schowałam ręce do kieszeni i wyciągnęłam dwa polskie kasztany z poprzedniej jesieni. Nie pamiętam kiedy byłam ostatnio tak zadowolona, że czegoś zapomniałam. Rok temu zupełnie wypadło mi z głowy, żeby wyprać mój jesienny płaszcz i wyrzucić zabrane z ziemi, polskie kasztany. Na całe szczęście!
PS. Właśnie sprawdziłam – są wcale niedrogie oczywiście na Allegro. Wystarczy włożyć na opcję „gril” do piekarnika, na kilka minut i gotowe!

     

Grecja pogrążona w kryzysie… sobota, 22 październik 2011

    
      Uwielbiam soboty w okolicach południa. Wydaje mi się, że w tedy każde miejsce na tej planecie kipi życiem. Dzisiaj około dwunastej, siedząc i relaksując się w jednej z małych kawiarenek w centrum i popijając moją ulubioną kawę po grecku, uświadomiłam sobie, że przecież ten kraj chcąc nie chcąc pogrążony jest w kryzysie… Wciąż szukam namacalnych dowodów, że poza relacjami w telewizji, on naprawdę istnieje. Rzeczywiście – realia nijak się mają do tego co widać w mediach. A może jednak? Czy myślicie, że ci ludzie na zdjęciach rozmawiają właśnie o kryzysie?

48 godzinny strajk….czwartek, 20 październik 2011

   
     
         Jedząc  porannego tosta z miodem, usłyszałam jak stojąc przy wyjściowych drzwiach Olivka krzyczy:
-10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3…2…..1!! – poczym wybiega z domu i wchodzi do samochodu. Żując jeszcze moje śniadanie, zaczęłam bez paniki wkładać buty i kurtkę przy akompaniamencie pipczenia Olivki,  klaksonem jej samochodu. Już zdążyłam się do tego przyzwyczaić – to standard kiedy rano naje się czekolady. Trzeba jednak jej to przyznać – jeśli się w coś angażuje – robi to na 1000 %. 
     Po drodze zabraliśmy koleżankę z pracy i w czwórkę podjechaliśmy do centrum, gdzie odbywał się strajk. Mijaliśmy praktycznie wymarłe ulice. W rzeczywistości – dokładnie wszystko było pozamykane, bo wszyscy szanujący się obywatele, wstali rano, żeby znaleźć się w centrum miasta.
     Cały rynek wypełniony był po brzegi ludźmi stojącymi i czekającymi na przemarsz przez ulice. Uczniowie pod opieką nauczycieli, wyposażeni w bębenki i wielkie plakaty. Grupy studentów  z czarnymi flagami. Rodzice z małymi dziećmi. Wszyscy stali spokojnie wysłuchując krzyki pilota przemarszu, popijając konieczną rano kawę i wypalając papierosa.
      Po około pół godziny stania i wygrzewania się na słońcu, którego nie przykrywał ani jeden obłoczek, usłyszeliśmy trzy równe gwizdy, po czym cały tłum wyszedł na główną ulicę. Trzeba przyznać, że strajk zorganizowany był naprawdę z precyzją godną Niemców. Cała masa strajkujących podzielona była na kilka sektorów, której przypisany był określony dowodzący. Nie było wątpliwości kto nim jest  – zazwyczaj był to rosły mężczyzna, trzymający megafon i krzyczący slogany, uprzednio wypisane na kartce. O tym też pomyślano – również i slogany miały swój harmonogram i każdy wiedział dokładnie co i jak ma krzyczeć.
-Olivka … ale co ja mam krzyczeć? – poprosiłam o poradę, bo w sumie nic konkretnego nie zdążyłam jeszcze wymyślić.
-Jak to co? Krzycz: Kopernik, Maria Curie, Wałęsa, Dostojewski! – powiedziała mając głowę na karku.
     Dość wolnym, jednostajnym tempem przeszliśmy przez centralne ulice miasta. Co chwila, z różnych stron dochodzili ludzie. Ktoś się z kimś witał, ktoś rozmawiał, machał ludziom wyglądającym z balkonów wesoło nawołując do przyłączenia się do strajku. Jedyną naprawdę śmierdzącą rzeczą  były stosy śmieci, które piętrzyły się przy każdym kuble. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak naprawdę ważną pracę wykonują  śmieciarze, którzy od dobrych  kilku dni też strajkują.
      Kiedy marsz stał się już dość monotonny, wszyscy wspólnie stwierdziliśmy, że w pełni wypełniliśmy swoje obywatelskie obowiązki (a w szczególności pewnie jaJ) i z czystymi sumieniami możemy czmychnąć do domu. Pewnie w normalnej sytuacji znaleźlibyśmy się na kawie, ale i kawiarenki prowadziły restrykcyjny strajk.
     Dla urozmaicenia dnia, którego możliwości przez paraliż niemalże wszystkiego były dość ograniczone, postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia siostry Fety i zjeść razem obiad. Siostra Fety ….. – to Cytryna, ponieważ miała dziś wolne, właśnie przygotowywała prawdziwą ucztę. Jak kryzys to kryzys… Jako typowa Greczynka również i ona uwielbia gotować. Siedząc przed telewizorem, kątem oka patrzyłam, jak stół pokrywa się sałatkami, kilkoma daniami mięsnymi, sosami. Tymczasem w serwisie informacyjnym trwały transmisje z przewidzianego na 2 dni strajku. Tłumy widoczne na ekranie przewijały się jak mrówki,  w tylko sobie znanym  kierunku. Ten monotonny obraz co chwila przerywany był przez dynamiczną wstawkę pokazującą młodych chłopaków rzucających w policję kamieniami, czymś co na chwilę wybuchało i zamieniało się  w płomienie. Biegali, krzyczeli ubrani w maski i obowiązkowe kaptury. Kanał następny – ta sama relacja. Kanał następny i następny – to samo i znów dokładnie ci sami bohaterowie. Kanał CNN – podekscytowany japoński reporter krzyczy coś po angielsku, wymachuje rękami, zaktywizowany dziesięć razy bardziej niż każdy potencjalny uczestnik strajku. Być może też rano najadł się czekolady…?
     Po chwili Cytryna zawołała wszystkich na obiad, a o trochę abstrakcyjnych obrazach z telewizji, chyba wszyscy zapomnieli. Krzyki dobiegające z transmisji, były całkowitym kontrastem do rozmów przy typowym greckim, rodzinnym stole. Śmiechy, chichy, wieczne wrzaski i standardowe już naśladowanie polskiego. Wieczorem, kiedy było już po strajku, Cytryna miała znów otworzyć sklep – swój mały rodzinny interes, ale wszyscy zgodnie stwierdzili, że jeden dzień odpoczynku nie zaszkodził jeszcze nikomu.
     Dziś wszystko właściwie wróciło do normy. Otwarto nawet nie działającą od poniedziałku bibliotekę. Chcąc nie chcąc otwarto sklepiki, a kawiarenki ponownie zapełniły się tłumem modnie ubranych ludzi, spokojnie pijących kawę. W wiadomościach pewnie znów w kółko puszczają jedną i tą samą scenę: kilku chłopaków rzucających w policję kamieniami. Ja natomiast po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że wiadomości często nijak się mają do rzeczywistości. Lepiej jednak zadzwonię do mamy i upewnię ją, że nie ucierpiałam biorąc naprawdę czynny udział w strajku J



Pozdrowienia ze strajku!

Wiadomość z ostatniej chwili – generalny strajk!…środa, 19 październik 2011

     Rankiem, kiedy Olivka właśnie wychodziła do pracy, zadzwonił szef. Spytał się czy i ona nie chce przypadkiem nie iść dziś do pracy i przyłączyć się do generalnego strajku. Pytanie retoryczne!
      Dziś strajkuje cała Grecja. Olivka jest przeszczęśliwa, ponieważ ma wolne, co wcale nie oznacza, że ma zamiar zrezygnować z patriotycznego obowiązku. Żeby nie czuć się samotnie również i ja dostałam zaproszenie do uczestnictwa w strajku. Czy pójdę – pytanie retoryczne! W centrum miasta mają być dokładnie wszyscy!
     Jestem niesamowicie ciekawa jak będzie to wyglądać od środka. Z pewnością jak tylko ochłonę – napiszę. Dziś jednak nie można dotykać żadnej pracy – dokładnie jak w czasie żydowskiego szabatu. Strajk to strajk!

     Główkuje teraz co krzyczeć w tłumie reprezentując Polaków? Hmmm…? Czy ktoś ma jakieś propozycje??   :DDD


Katalipsi, czyli strajk biblioteki publicznej

Olivka na restrykcyjnej diecie… wtorek, 18 październik 2011



Typowy grecki przysmak: owoce w bardzo słodkim syropie

       Za każdym razem, kiedy patrzę na moją najbliższą, grecką przyjaciółkę zastanawiam się, jak jest to możliwe, że ona jeszcze stąpa po tym świecie. Oceniając to moim północnym, racjonalnym okiem, nie jest możliwe, że Olivka przez swój dość niecodzienny sposób odżywiania nie nabawiła się cukrzycy, nie trafiła do szpitala, nie dostała jeszcze zawału serca. Podstawowe zasady jej żywienia, to:
1. Nie jeść niczego co jest zielone.
2. Unikać warzyw i owoców pod wszelką postacią (wyjątkiem jest sok pomarańczowy oraz frytki).
3. Pod żadnym pozorem nie jeść śniadań.
4. Największy posiłek spożywać po 22.00.
    Teraz pewnie nikt już nie jest w stanie mi uwierzyć, że Olivka wygląda naprawdę pięknie, zdrowo, ma czerstwą cerę i piękne lśniące włosy. Jeśli chodzi o tuszę, można uznać że jest po prostu zdrowo kształtna.
     Za każdym razem kiedy Feta przygotowuje coś z makaronu, Olivka wbiega do kuchni jako pierwsza. Nakłada sobie wielką porcję na współ surowego makaronu i je bez żadnych dodatków. Pizzę zamawia na podwójnym cieście, z wszystkim co jest tylko możliwe. Kiedy jednak ma ją na talerzu, zdejmuje wszelkie dodatki i wyrzuca, jedząc tylko samo ciasto, które wg jej filozofii fantastycznie przeszło  smakiem sera, pomidorów czy salami. Nikt nie jest w stanie tego racjonalnie zrozumieć… Po tak egzotycznym obiedzie przychodzi czas na zaspokojenie głodu słodyczy, od których jak przyznaje się otwarcie – jest uzależniona. Może być to słodka przekąska w postaci całego opakowania tik taków o smaku pomarańczy lub kilka dużych paczek rozpuszczalnej gumy mamby.
    Olivka uwielbia  wszystko co jest czekoladowe, karmelowe lub co jest posmarowane Nutellą. Wszystkie kosmetyki, żele pod prysznic, perfumy, balsamy mają zapach czekolady, ewentualnie dla urozmaicenia wanilii.
     Trzeba  przyznać – Olivka to dzieło samo w sobie, spójne i całościowe.
       Kilka dni temu nastąpił jednak przełom – postanowiła  zrzucić trzy kilo. Wielkimi krokami już w grudniu zbliża się chrzest, na którym ma być matką chrzestną synka najbliższej przyjaciółki. Można stwierdzić, że w kulturze greckiej chrzest jest tak samo ważny jak ślub. Olivka włoży więc całą energię, żeby wyglądać powalająco.
     Potrzeba tylko trzy kilo mniej…
      Przechodząc od razu do czynów, następnego dnia  po powzięciu postanowienia, zaczęła się ostra dieta. Rano, co było wielkim krokiem ku „trzy kilo mniej”, Olivka zjadła śniadanie.        Trzy czekoladowe ciasteczka…
      W przerwie w pracy wpadła na chwilę do domu, żeby tylko nie jeść fast foodu na mieście. Zjadła więc to co przygotowała Feta, ale nie można powiedzieć, że ze smakiem czy uśmiechem. To chyba nie był najlepszy dla niej dzień. Restrykcje  dotyczyły również jedzenia słodyczy. Tego dania, dla zaspokojenia głodu posłużyć miały jedynie wafelki. Ponieważ jednak jest na diecie, nie zjadła ich w całości, ale jedynie wyskrobała czekoladę, zostawiając sam wafel. Trzeba przyznać, że to sprytne. Kto wpadłby na coś takiego?
    Po całodniowej torturze wpadła do naszego pokoju, kiedy ja i Jani w spokoju  oglądaliśmy film.
-Zabije was! –krzyczała w nieudawanej furii, patrząc na moją miskę z popcornem, który trzymałam na kolanach.
-Dorota! Ja już nie wytrzymam…cały dom  pachnie popcornem. Nie rozumiesz, że jestem na d-i-e-c-i-e… To ponad moje siły. – dokończyła trzymając się za brzuch.
    To był chyba najgorszy dzień w życiu Olivki. Pierwszy raz widziałam w jej wielkich, egzotycznych oczach prawdziwe cierpienie. Dzięki Bogu, następnego dnia o wszystkim już zapomniała. A ja nie mogłam być na tyle racjonalna, żeby o czymkolwiek przypominać.
   

 

Za Aniołem Stróżem do kościoła… niedziela, 16 październik 2011

      Mimo tego, iż nie jestem osobą restrykcyjnie praktykującą, wychodzę z złożenia, że żeby dogłębnie poznać dany kraj, czy  też kulturę, dobrze jest poznać również jego religię. Podobnie jak sztuka, tradycja, codzienne obrzędy, religia jest elementem, który doskonale odzwierciedla kraj.
     Tak samo jak  nie znam się na polityce, żaden ze mnie religioznawca, a różnice pomiędzy doktrynami katolicyzmu czy  dominującego w Grecji prawosławia [1], nie zaprzątają mi zbytnio głowy.  To co dla mnie najbardziej istotne, to podejście do religii zwykłych ludzi, ich sposób jej przestrzegania, czyli to wszystko co widoczne jest w czystej praktyce. Żeby się przekonać jak dokładnie wygląda typowy obrządek w kościele greek orthodox, dziś wybrałam się na niedzielną mszę.
      Wymagało to ode mnie wyczynu, w mojej skali równoważnej z nagrodą Nobla, ponieważ w tą niedzielę wstałam o 7 rano! Na współ śpiąc trafiłam do łazienki, ubrałam się we wcześniej przygotowane ubranie, żeby było szybciej i z na wpół zamkniętymi oczami zamknęłam za sobą drzwi, do ciepłego domu, w którym każdy jeszcze spał. Około godziny dziewiątej znaleźliśmy się z Janim na typowej greckiej mszy.
     Dość niespodziewanie, mimo zimna, które zazwyczaj powstrzymuje Greków od wychodzenia z domu, kościół był wypełniony ludźmi w bardzo różnym wieku. Stanęliśmy przy drzwiach i od razu poczułam, wzrok starszej babci, która zmierzyła mnie od stóp do głowy. Są jednak pewne rzeczy niezmienne w większości kultur – pomyślałam i w tym samym momencie ostentacyjnie również zmierzyłam babcię od butów, aż po jej fryzurę. Trzeba przyznać – wyglądała odświętnie!
      Panie na lewo, panowie na prawo – bowiem w kościele greckim, funkcjonuje taki właśnie podział na płeć. Trudno jednak o tej godzinie znaleźć miejsce siedzące, bowiem tak naprawdę msza rozpoczyna się już o godzinie 7 i trwa łącznie trzy godziny, kończąc się sporo po 10. Mało kto jest w stanie całość wytrzymać, zwłaszcza że właściwie nikt w kościele, prócz wtajemniczonych duchownych nie ma pojęcia co jest mówione. Cały obrządek jest w oryginalnym staro-greckim, a język starożytnych Greków  mimo pewnych zbieżności, nie pokrywa się z nowogreckim i przez współczesnych nie jest rozumiany. Taka msza jest więc okazją, przy której mam sposobność poczuć się na równo z innymi – nie rozumiem o co chodzi tak jak wszyscy pozostali.
       To co dla mnie najbardziej rzucało się w oczy, to życie kipiące podczas takiej tradycyjnej mszy. Ludzie przyprowadzają ze sobą małe dzieci, które biegają, bawią się, gdzie tylko chcą  i naprawdę nikomu to nie przeszkadza. Skradają się między ludźmi, chowają między nogami, czasem coś podśpiewują. Ponieważ msza jest tylko jeden raz w ciągu dnia i trwa tak długo, każdy wchodzi do kościoła kiedy jest mu najwygodniej i może też wyjść, bez świadomości, że takie zachowanie jest niemile widziane. Część ludzi przychodzi jedynie 5 minut przed końcem. Nie jest niczym złym przejść się po świątyni i przywitać się ze znajomym poklepując po ramieniu i ucinając sobie krótką rozmowę. Brak stresu, lekkość w obyciu i brak poczucia upływającego czasu, tak typowe dla Greków, znakomicie odbija się więc w zachowaniu na mszy, w kościele.
     Prócz żywiołowego zachowania wiernych, cały kościół podczas mszy wydaje się być dosłownie jednym żywym organizmem. Wszystko tętni ruchem, mieni się kolorami, brzęczy, świeci i pachnie. Kiedy dzień jest słoneczny, kolory padające z witraży mienią się i migocą na ścianach i podłodze. Ksiądz  rzadko siedzi w miejscu, ale porusza się w swojej przestrzeni, wychodząc do wiernych i oczywiście żywo gestykulując i podnosząc głos, dla podkreślenia wzniosłości chwili. Na mnie największe wrażenie wywarł męski chór, składający się z pięciu, sześciu głosów. Trudno to nazwać śpiewaniem, ponieważ mężczyźni właściwie buczą tworząc w ten sposób podkład, tło dla głosu wodzącego, który odśpiewuje przepiękne, zupełnie egzotyczne dla mnie pieśni w starożytnym języku. Tak dość abstrakcyjnie brzmiący śpiew naprawdę porusza. Jest bardzo rytmiczny, równy i kojarzy się z pewnym rodzajem mantr. Trudno też odwieść się od skojarzenia ze śpiewem z tureckich meczetów, ale  o takie porównanie obraziłby się każdy szanujący się Grek.
    Na koniec mszy, na dłonie  wiernych wylewane jest  kilka kropel perfum, tak aby uruchomić również zmysł zapachu. Wychodząc ze świątyni dostaje się kromkę chleba, więc udobruchany jest również i smak.
    Wychodząc już z kościoła, ukradkiem wyjęłam aparat, żeby zrobić kilka zdjęć. Kiedy tak nieśmiało klikałam, podeszła do mnie starsza kobieta. Myślał, że chce skrócić mnie o głowę, ale z entuzjazmem zaczęła pokazywać swoje zdjęcia z telefonu, mówiąc że też fotografuje świętych, takich których wzrok ją uspakaja. Już prawie miałam wytłumaczyć – przepraszam, nie mówię po Grecku, ale szybko ugryzłam się w język, bo załapałam, że rozumiem co mówi. Pokiwałam więc głową i powiedziałam, że zdjęcia są piękne. Nie spostrzegła się, że nie jestem stąd…
       Według greckiej tradycji, niedzielny poranek jest jedynym czasem, kiedy każdego z nas opuszczają nasi Aniołowie Stróżowie udając się na mszę. Trzeba więc przyjść najlepiej rano, żeby ich dogonić. To tak pięknie romantyczna motywacja, żeby kiedyś jeszcze przyjść.
     Tymczasem życzę wszystkim spokojnego poniedziałku!

Moja mała, ekologiczna obsesja:)… czwartek 13 październik 2011

     
    Moja starsza siostra będzie miała urodziny. Ponieważ nie będziemy mogły uczcić ich razem postanowiłam zrobić jej niespodziankę, kupić coś niepowtarzalnego i wysłać pocztą. Ewa uwielbia kosmetyki, dlatego nigdy nie ma problemu ze znalezieniem czegoś, co ją ucieszy.
     Przeszukując greckie sklepy kosmetyczne, postanowiłam zacząć od dolnych półek, ponieważ jak już wcześniej zauważyłam właśnie tam kryją się największe i najbardziej niepowtarzalne skarby. Mając w pamięci moją kąpiel w cudownym błocie, kiedy na najniższej, zupełnie bocznej półce, gdzie nikt nie zagląda, zobaczyłam kilka ekologicznych mydeł z oliwek, wiedziałam że jest to właśnie idealny prezent, którego szukam.

     Tak właśnie kilka dni temu zaczęła się  moja mała, ekologiczna obsesja, bowiem od paru dni szukam i tropie naturalnych mydeł we wszelkich sklepach. Są naprawdę niesamowite, bo nie mają w sobie niczego prócz ekologicznych  środków. Bez żadnych sztucznych barwników, dodatków perfumowanych, pachną naturą i matką ziemią J  Właśnie wącham  mydełko, które jutro wyślę i myślę sobie, że są pewne rzeczy, jakich  technologia nie jest w stanie podrobić.

    Ot – taka moja inspiracja na dziś!  

Co takiego ma w sobie cuchnące błoto?… środa, 12 październik 2011


      Wiedząc, że tegoroczne lato bezpowrotnie odchodzi do przeszłości, w ostatniej chwili, postanowiłam skorzystać z jeszcze jednej możliwości jakie daje słoneczna pogoda. Przeglądając jeszcze raz przewodniki po okolicy, znalazłam miejsce, w którym nigdy nie byłam i coś czego nigdy w życiu nie próbowałam…
                                                            …. kąpiele w błocie…
       Również i tym razem stanowczo nikt nie chciał ze mną iść. Nie chciał iść to raczej zbyt mało powiedziane. Każdy komu mówiłam o tym pomyśle, patrzył na mnie z wielkim obrzydzeniem. Mogło to oznaczać tylko jedno –  na pewno stanie się coś ciekawego. Ponadto kąpie w błocie są tylko w jednym miejscu w Grecji – 15 km od naszej miejscowości… Jak więc można przeoczyć taką niesamowitą szansę?
      Do torby spakowałam wszystko co potrzebne, czyli – ręcznik…
      Jadąc do malutkiej miejscowości, obawiałam się tylko jednego – będę musiała być tam jak mnie Pan Bóg stworzył, czyli całkowicie nago. Niedozwolona jest nawet gumka  do włosów, bowiem każdy kontakt błota ze sztucznym materiałem, mógłby popsuć jego cudowne, lecznicze właściwości. Wydawało mi się to dość logiczne i  do zaakceptowania. Staram się być eko!
      Mimo obaw, przez całą drogę dla dodania otuchy, uświadamiałam sobie, ile nadzwyczajnych rzeczy tutaj już zrobiłam. Porozumiewam się po grecku, sama chodzę sobie na zakupy, wytrzymałam jesienne porządki Fety, plus przeżyłam zajęcia z gimnastyki w rytmie greckiego techno. Przed każdym z tych wydarzeń obawiałam się, stresowałam. W konsekwencji, jak się okazywało za każdym razem (przemilczając jedynie jesienne porządki przyszłej teściowej) strach urastał tylko w głowie i okazywał się zupełnie niepotrzebny. Co niby takiego mogłoby się stać? Kobiety przecież restrykcyjnie oddzielone miały być  od mężczyzn.
       Kiedy już byliśmy na miejscu, udaliśmy się do kasy, w której dostałam bardzo dokładnie informacje jak się zachowywać i co robić: rozebrać się do naga, wziąć prysznic, spędzić w błocie około 20 minut, wziąć znów prysznic, tyle że  bez żadnego mydła lub szamponu i wrócić do domu. Nic trudnego.
      Zrobiłam wszystko jak trzeba i kiedy już naga, nagusieńka stanęłam przed basenem wypełnionym błotem po brzegi, pomyślałam tylko, że takiej wersji nie byłam w stanie sobie wyobrazić… W basenie przebywało około dwudziestu kobiet, wszystkie od stóp do głów umazane brązową mazią. Żadna  kobieta nie miała mniej niż 60, 70 lat. Kiedy stanęłam przed basenem, w  jednym momencie, wzrok każdej z nich utkwił na mnie. Jakbym była jednym wielkim, czerwonym punktem na białej kartce, ze strzałką, która dodatkowo wskazuje, gdzie się znajduję. Po chwili usłyszałam jak wołają do mnie głośno:
-Ale młodziutka, toż to jeszcze dziecko! Choć do nas, zaopiekujemy się tobą….
     Wyglądało to na  koszmar, z serii „jestem nago i każdy się na mnie gapi”. Niestety nie był to sen i sama się w to bagno wpakowałam. Nie miałam wielu opcji do wyboru, więc stwierdzając że najgorsze jest już za mną, zdecydowałam, że muszę szybko zanurzyć  się w błoto i zakamuflować  jak tylko mogę.
     Im bliżej błota tym bardziej śmierdziało siarką i innymi organicznymi zapachami. Wchodząc po śliskich schodach, obok stopy przeskoczyła mi żaba, idealnie  zamaskowana błotem.
      Jakoś się jednak udało. Zacisnęłam mocno zęby, nie pośliznęłam się na schodach i weszłam   do  mazi, która cały czas wypierała mnie na zewnątrz. Co za smród niewyobrażalny…
      Po chwili poczułam jak, ktoś obmazuje moje plecy błotem. Z resztą poradziłam sobie już na szczęście sama.
-Skąd jesteś dziewczyneczko? – spytała jedna z kobiet.
     Chcąc uchylić się od jakichkolwiek rozmów i po prostu posiedzieć  w błocie w ciszy i przyjemnej samotności, grzecznie odpowiedziałam, że nie znam greckiego.
     Błąd!
     Dlaczego odpowiedziałam po grecku?
-Co ty opowiadasz dziecko drogie – przecież słyszę, że mówisz! Haha! – kontynuowała dość logicznie jedna z pań.
     Dwadzieścia minut trwało wieki. Prawie zbierając się do wyjścia, kiedy  trochę się uspokoiłam, przyjrzałam  się kobietą które dopiero co wchodzą. Pierwszy raz w życiu miałam szansę, zobaczyć tyle pań w wieku dojrzałym, zupełnie nago. Jak to możliwie? –  zadawałam sobie pytanie patrząc na ich ciała. One naprawdę wyglądały ładne, przede wszystkim zdrowo, tak że aż miło było popatrzeć i pomyśleć, że i ja mogę kiedyś tak wyglądać.
     Kiedy na wielkim zegarze wybiło 20 minut, zebrałam się w sobie i wyszłam. Za plecami słyszałam tylko:
-Hej mała, co tak prędko? – czemu towarzyszył oczywiście wszechobecny śmiech.
Wzięłam prysznic pod ogromnym ciśnieniem, który zmył ze mnie całe śmierdzące błoto.                                            Wytarłam się ręcznikiem i z powrotem włożyłam ubranie.
Poczułam się rześko i  przede wszystkim bezpiecznie w moim ubraniu.
Kiedy wieczorem wszyscy zadawali pytanie jak było, nie ukrywałam, że dla mnie było to silne przeżycie. Feta  z Olivką poprosiły, żeby dotknąć mojej skóry.
To niesamowite…. Powiedziałyśmy we trzy zgodnie. Wieczorem moja skóra była  tak gładka jak przysłowiowy aksamit. Znikły wszelkie niedoskonałości i mój mały liszaj na brzuchu, na którego nie działała żadna maść z antybiotykami. Skóra była tak piękna, miękka i świetlista, że mogłabym tego wieczora swobodnie reklamować balsamy do ciała.
Należało posłuchać tych kobiet i zostać trochę dłużej, pomyślałam. Skoro, przybywały z całej Grecji żeby posiedzieć w błocie, wiedziały co robiły.
Tydzień później do kąpieli błotnej przyjechałam jeszcze raz. Byłam przygotowana na najgorsze, ale o ironio – wraz ze mną przybyły trzy młode Niemki, które rozproszyły uwagę. Kasjerka  mnie już pamiętała i powiedziała, że za dziesiątym razem wejdę za darmo.
Moje dwa rachunki trzymam w kalendarzu do następnego lata. Postanowiłam przyjechać nawet z końca Grecji. Inwestuje w siebie na przyszłość – za 50 lat będę piękna!