IA. Dlaczego kiedy zachodzi tu słońce, wszyscy biją brawo? (cz. 4/4 – prawie ostatnia…)… sobota, 31 stycznia 2015

 

CZĘŚĆ 1

CZĘŚĆ 2

CZĘŚĆ 3

     Jednym z miejsc, które będąc na Santorini koniecznie trzeba odwiedzić, jest  Ia – niewielka wioska zamieszkiwana jedynie przez 800 mieszkańców, która  znajduje się w północnej części wyspy.  Do Ia wyruszyliśmy około południa. Był wietrzny i pochmurny październikowy dzień. Przejechaliśmy wschodnim wybrzeżem, mając po prawej stronie wzmożone morze, a po lewej skały, skały i raz jeszcze skały. Kiedy wyjeżdża się z Firy, już kilka kilometrów za nią, wyłania się krajobraz jak z księżyca. Na Santorini prawie nie ma zieleni. Błękit wszechobecnego morza przepięknie komponuje się z kolorem skał, od ciemnego grafitu, po ochrę. Gdzieniegdzie z daleka widać bielące się domki, które  wyraźnie odznaczają się z całego krajobrazu. Jedna wielka, nieograniczona niczym przestrzeń.

     A tak właściwie… Dlaczego większość budowli na Santorini jest akurat  biała? Doszukałam się dwóch odpowiedzi. Po pierwsze względy klimatyczne, bo biel nie przyciąga wszechobecnego tu słońca. Po drugie, do białego nie nadciągają owady, które w Grecji potrafią być bardzo  kłopotliwe.

       Ia widoczna  była już z daleka, bielącymi się na tle nieba budowlami. To właśnie tu informacja o cenie noclegu w hotelu, może spowodować zawał serca. Podobnie  jak ceny w tawernach czy też w kawiarenkach. Na co którejś budowli wyłania się dyskretny znaczek SLH (Small Luxury Hotels of the Word). Kto by pomyślał, że większość budowli Ia została odrestaurowana, po wielkim trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Santorini w 1956 roku.

     Zaparkowaliśmy gdzieś pod Ia, by zobaczyć również jej obrzeża. Mimo, że była już końcówka sezonu, na każdym kroku turyści z każdej części świata, wśród których wyraźnie dominowali Azjaci.

     Ia nie może nie zachwycać. Choć można by pomyśleć: „cóż takiego ciekawego w banalnym zestawieniu granatu, niebieskiego z bielą?”. Nie mam pojęcia, na czym polega ten fenomen, szczególnie kiedy wszystkie budynki są bardzo prostymi, geometrycznymi bryłami. Jednak  dosłownie każdy tutejszy kąt na zdjęciu wychodzi jak podkoloryzowana pocztówka.

      Dekoracja wszystkich budowli   jest niesłychanie wysublimowana. Jeszcze jeden dowód na to, że geniusz tkwi w prostocie, a mniej znaczy tak naprawdę więcej. Wszystko skomponowane jest w tym samym stylu, z tymi samymi zestawieniami barwnymi. Tu nawet zwykły kaktus wygląda niezwykle. Leniwie śpiący czarny kot, ma jakoś tak bardziej intensywnie czarną sierść.  Nawet prozaiczny kamień ma swoje miejsce i nagle zachwyca niezwykle obłym kształtem. Santorini to naprawdę niesamowicie magiczne miejsce.

     

    Główną atrakcją Ia, powodem dla którego nawet w wietrzny, październikowy dzień zjeżdżają się tu turyści z każdej części świata, jest jeden z najsłynniejszych zachodów słońca w Grecji. Co prawda byliśmy przekonani, że w  październiku i na dodatek w taką pogodę, turystów będzie znacznie mniej. Jednak kiedy zobaczyliśmy jakie tłumy zmierzają do punktu widokowego, znacznie przyśpieszyliśmy kroku, by zdobyć jak najlepsze miejsce.

     Już na godzinę przed tym słynnym zachodem słońca mieliśmy trudności, żeby stanąć w dobrym miejscu. W głowie  wciąż powracało mi pytanie: co dzieje się tu w lipcu czy też sierpniu???

     Domki bieliły się w świetle nieśpiesznie zachodzącego słońca. Pastele przyjemnie ocieplały krajobraz. Wokoło pełno kawiarenek, sklepików z pamiątkami, gdzie często pojawiały  souveniry wykonane  z kamienia wulkanicznego.

      Im bliżej zachodu, tym robiło się jeszcze tłoczniej. Wokoło nas stali przedstawicie każdej rasy, obywatele najróżniejszych państw świata. Każdy z aparatem, niewielką kamerą, komórką, najnowocześniejszym sprzętem,  w gotowości by zacząć robić zdjęcia, kręcić filmy.

    I w końcu się rozpoczęło.  Zwykłe – niezwykłe przedstawienie. Słońce powoli zaczęło chować się za horyzontem morza, zmieniając barwę nieba najpierw w delikatny róż, następnie pomarańcz, aż w końcu przechodzić w krwistą czerwień, kontrastując jednocześnie z bielą i pastelami budynków po drugiej stronie. Chowało się dumnie, jakby zdając sobie sprawę, że w tej chwili podziwia go cały świat.

     Kiedy została po nim już jedynie pamiątka w postaci refleksów na niebie, jakby ktoś to wcześniej ustalił, wszyscy zaczęli bić brawo. Przedstawienie zakończone. Ludzie uśmiechnięci, jakby bardziej zrelaksowani, świadomi że udało im się zobaczyć coś naprawdę niezwykłego.

      Zwykło się narzekać, że zachód słońca w Ia pozbawiony jest magii, bo w tłumie pstrykających zdjęcia turystów, nie można wbić nawet szpilki. Ja odniosłam jednak zupełnie inne wrażenie. W świecie, kiedy wszystko musi być „na wczoraj”, a słowo „ekspresowo” to słowo klucz, kiedy przez cały czas gdzieś pędzimy, trwając jednocześnie w nieustannym spóźnieniu…  Kiedy na wyciągnięcie ręki mamy wszystko cyfrowe, HD, 3D, dolby stereo…  I w takim  to właśnie  świecie, to zachodzące nad horyzontem cichego morza słońce, wciąż  zachwyca nas najbardziej. Żeby je zobaczyć ludzie przylatują z każdego kontynentu, a chwilę później pewnie sami nie potrafią wytłumaczyć dlaczego –  biją słońcu brawo. Mimo rozwoju cywilizacji, postępu techniki, my wciąż najbardziej potrzebujemy takich najprostszych doznań.

 

    Na Santorini jest jeszcze jedno miejsce, które koniecznie trzeba zobaczyć, będąc na wyspie. Są nim wykopaliska archeologiczne Akrotiri. My niestety dotarliśmy tam, kiedy miejsce  było już zamknięte. Część dzieł sztuki i artefaktów z tych wykopalisk zobaczyć można w Muzeum Archeologicznym w Atenach. Dlatego za jakiś czas pojawi się dokończenie tej serii postów o Santorini – post na temat Akrotiri, oparty o zbiory prezentowane w Atenach.  Już nie mogę doczekać się tej wizyty…

 

Do przygotowania tego tekstu, korzystałam z przewodnika: Wyspy Greckie – przewodnik ilustrowany, Wiesława Rusin, Pascal – Itaka, Bielsko – Biała, 2014

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Moje ukochane śniadanie, które tak dobrze smakuje tylko w Polsce!… poniedziałek, 26 stycznia 2015

   

     Intensywna praca w sezonie i wolny zawód poza nim, to  dla mnie idealne połączenie. Właśnie dzięki temu, kiedy zimą odwiedzam Polskę, mogę  zostać tak długo jak mi się podoba! Nie liczyć dni i w pełni nacieszyć się faktem, że jestem z bliskimi. Ogromnym plusem jest również to, że na wyciągnięcie  ręki mam wszystkie te rzeczy, które w Grecji są nieosiągalne.

     Jestem prawdziwym maniakiem śniadań. Uwielbiam zbierać najróżniejsze pomysły na poranne pyszności. Grecja bynajmniej nie jest krajem „śniadaniowym”, więc rzadko kto potrafi zrozumieć, że jeśli rano nie zjem czegoś konkretnego, to w czasie dnia wszystko mi się miesza i nie potrafię prawidłowo funkcjonować.

     Dziś moje absolutne śniadaniowe numer jeden! Takie śniadanie uwielbiam szczególnie w dni, kiedy mam więcej  czasu. Albo kiedy chce się dodatkowo zmotywować do porannego wstawania. To śniadanie jest  zdrowe, smaczne i dodaje energii. Poza tym jest ciepłe, co powoduje że od razu przyjemnie robi się na żołądku. Co prawda można wykonać je wszędzie, ale w mojej ulubionej wersji ważną rolę odgrywają maliny! Te w Grecji spotkać można bardzo rzadko. A jeśli już są, smakują raczej jak z plastiku…  Za to te dostępne w Polsce, są mistrzostwem świata!

 

SKŁADNIKI

-około 5 łyżek płatków owsianych

-czubata łyżeczka mąki

-jajko

-trochę oleju do smażenia

-maliny (świeże lub mrożone)

-cukier puder

-płatki migdałowe

 

OTO JAK TO ZROBIĆ…

Płatki owsiane najlepiej zalać ciepłą wodą na noc. Ja najbardziej lubię, jeśli płatki są dość duże.  Rano łączymy je z jajkiem, a następnie mąką. Smażymy na patelni w formie niewielkich placków.

 

Następnie trochę malin podgrzewamy w garnku  w niewielkiej ilości wody. Dodajemy około łyżeczki lub dwóch cukru pudru. Lekko gotujemy, tak by powstał ciepły sos, którym  polewamy  placki. Na koniec całość posypujemy płatkami migdałowymi.

 

      Koniecznie spróbujcie! Będziecie zakochani!

    Ten pomysł jest autorstwa mojej przyjaciółki Estery, za który raz jeszcze serdecznie    dziękuję, ponieważ naprawdę urozmaicił moje poranki ;D

    Przyznacie jednak, że śniadania smakują najlepiej w odpowiednim towarzystwie…    Nasz Rychu rano uwielbia najzwyklejsze mleczko ;DD

 

 

Jak nauczyłam się, że miło jest być miłym człowiekiem… sobota, 24 stycznia 2015

 

        Pieczywo kupujemy przeważnie w tej samej piekarni. Mają tam kilka rodzajów bardzo dobrej jakości chleba. Proste ciastka o smaku cynamonu, pomarańczy lub wanilii. Przy wejściu stoi niewielki ekspres, dzięki któremu czekając w kolejce można również zamówić kawę na wynos. Uwielbiam takie miejsca, w których jest tylko kilka towarów, ale zawsze są one bardzo dobrej jakości. Nigdy jednak nie przywiązywałam większej uwagi to tej banalnej czynności, jaką jest kupowanie chleba.

     Zazwyczaj wybierałam się tam sama, między wizytą na poczcie, w sklepie i warzywniaku. Pewnego dnia do naszej piekarni poszliśmy razem  z Janim. Cel był prosty. Mieliśmy kupić pół kilograma chleba. Tak na ważnym marginesie – chleb w Grecji kupuje się nie na bochenki, a na kilogramy!

    Weszliśmy do środka. Prócz nas i znajomej mi sprzedawczyni, nie było tam nikogo.

    -Pół kilograma chleba proszę! O! Tego! – powiedziałam i wskazałam dłonią na bochenek, o który mi chodzi. Zapłaciliśmy. Wyszliśmy.

      Jani był zszokowany.

     -Co ci się stało? – spytałam widząc jego wyraźnie zmieszaną minę.

     -No… Jakby ci to powiedzieć… Wiem, że co prawda mieszkamy teraz prawie że na wsi, ale nie musisz zachowywać się jak stary chłop, który właśnie wraca z pola.

   -Co???

    Bardzo cenię tę cechę Janiego,  że absolutnie wszystko mówi prosto z mostu, bo w gruncie rzeczy na dłuższą metę pozwala to uniknąć wielu konfliktów. Tym razem zupełnie  jednak nie wiedziałam o co mu chodzi.

    -Jaki ze mnie chłop? Co ja takiego powiedziałam? Nie wiem o co ci chodzi…

    -A nie widziałaś miny tej sprzedawczyni?…

    -No właśnie! Ona tak ma! Wyobraź sobie, że zawsze jak tylko wchodzę do sklepu, to ma taki nadęty, obrażony wyraz twarzy!

    -Bo ty pewnie zawsze tak kupujesz od niej ten chleb!

    -Ale jak na Boga mam kupować! Cóż w tym jest niestosownego?

    -A może by tak zacząć od „dzień dobry!”, „jak się pani dziś ma?”, a później  „proszę”, „dziękuję”, „miłego dnia”. Możesz się również  nawet lekko uśmiechnąć. Lub też dajmy na to… nawiązać  kontakt wzrokowy. Brzmiałoby lepiej niż: „pół kilo chleba!”.

    -No może… – przyznam, że powiedziałam tak żeby dał mi w końcu spokój. Trochę czułam, że ma rację, ale do końca jeszcze tego nie rozumiałam. Przecież ja tylko kupuje chleb! Zrzuciłam to na różnicę kulturową i machnęłam ręką. Jeślibym robiąc jakiekolwiek zakupy w Polsce… czterdzieści dekagramów sera, pięć plastrów szynki, dwie piersi z kurczaka… zaczęła rozmowę od „jak się pani miewa?”, uznano by mnie za dziwaczkę… Kilogram sera! Następny…Pięć plastrów szynki! Kolejny… Dwie piersi z kurczaka! Kto ma czas na rozbudowany dialog stojąc w sklepowej kolejce?

     Do tematu już nie wracaliśmy. Jednak uznając rację innej kultury, postanowiłam być rzeczywiście  milsza i rozbudowałam nieco moje słownictwo, które używam w sklepach.

***

       Przenieśmy teraz czas i miejsce akcji. Jestem na Korfu. Jest środek upalnego czerwca. Wracałam właśnie z miasta. Dzień był okropny. Jeden z typu: „nic mi się nie uda, chwila moment, a świat cały zawali się i runie mi prosto na głowę”. Na wyspie byłam już wtedy zupełnie sama. Jani wyjechał jakiś tydzień, dwa wcześniej. Nie znałam jeszcze prawie nikogo, więc zwyczajnie było mi smutno! Wracając do domu, weszłam do kwiaciarni, w której jakiś czas temu kupiłam sobie kwiatka. Taka banalna rzecz, a zawsze poprawia mi humor.  Sytuacja kryzysowa, więc potrzebne są mi pomarańczowe tulipany! Na dodatek sprzedawca w kwiaciarni był naprawdę miły. Weszłam do środka. Kojąco zapachniało kwiatami.

    -Witaj Dorota! Jak się masz? O fajnie, że znów tu jesteś! Jak tam te ostatnie margarytki? Długo stały? Dziś mamy właśnie świeżutkie tulipany… Sprawdź jak pachną!

      Kiedy tak stałam, pomyślałam że za chwilę  się rozbeczę. Typowa baba – zupełnie nie wiedząc  dlaczego? Po jednej wizycie, sprzedawca  pamiętał moje imię. Pamiętał jakie kwiatki kupiłam wcześniej. I był zainteresowany tym jak ja się czuje. Więc… nie byłam już taka anonimowa… Ktoś mnie znał i wiedział jak mam na imię…

     Kupiłam kilka prześlicznych tulipanów, które zostały pięknie obwiązane kokardą. Tyle.

     Kiedy wracałam do domu, zrozumiałam o co tych kilka miesięcy wcześniej chodziło Janiemu.  Z tą naszą piekarnią i moim kupowaniem chleba. Poczułam to na własnej skórze. Dlaczego zwyczajnie – warto być miłą… A w zwykłej sprzedawczyni, sprzedawcy, sekretarce, kasjerce, kasjerze… zawsze przede wszystkim  widzieć drugiego człowieka.

 

 

Poradnik emigrantki cz. 2: Żeby podjąć tę decyzję… porozmawiaj ze sobą. Nie idź do wróżki!… wtorek, 20 stycznia 2015

      Decyzja o wyjeździe na emigrację zasiewa się zupełnie niepozornie. A później kiełkuje  nie dając w nocy spać. Rośnie i nie daje spokoju, aż do jej zrealizowania.

      Jednak mniej więcej w tym właśnie okresie, pojawia się cała rzesza „wujków dobra rada”. Często w naprawdę całkiem dobrej wierze, zostajesz zasypywana najróżniejszymi radami, pytaniami, wątpliwościami. Ciężko przestać tego słuchać, ale to jedyne co można wtedy zrobić. Życia przewidzieć się nie da! To jedna z większych rządzących nim zasad.  A pytania w typie: „co będzie jak…”, „co by było gdyby…”, „a co jeśli…”, one naprawdę nie mają większego znaczenia, bo „co będzie?” – tego przecież nikt z nas nie wie.

      Jeśli czytałaś mojego pierwszego posta, jaki powstał tu na blogu, to być może pamiętasz, że ja w tym właśnie okresie zrobiłam coś raczej mało mądrego [kliknij TU!].  Poszłam do wróżki! Błagam… nie rób tego! Nie idź do wróżki. Nie dzwoń do niej. Nawet nie wiem jak długo gapiąc się w kryształową kulę, nikt decyzji nie podejmie za ciebie. Mnie została wywróżona „wielka klęska” i przeprowadzenie się do Grecji miało się dla mnie skończyć naprawdę źle. Nie mam pojęcia po co właściwie poszłam, bo i tak zrobiłam zupełnie co innego. Od tej decyzji minęły już ponad trzy lata. Dziś wiem, że był to jeden z najtrafniejszych wyborów w moim życiu… Na nic nie zamieniłabym życiowego punktu, w którym obecnie jestem.

      Gadaninę ludzi puszczaj między uszy, choć to czasem może być bardzo trudne. Mówią, że człowiek tak naprawdę w dużej mirze jest samotnikiem. To znaczy, w ważnych życiowych decyzjach, człowiek powinien zostać ze sobą zupełnie sam na sam, tak by wiedzieć stuprocentowo jaka decyzja jest z nim zgodna. Nikt  inny nie wie co dla ciebie jest najlepsze.

     Zamiast więc słuchać  tego: „co będzie jeśli…”, „co będzie gdy…”, „a co by było gdyby…”, „a jak?”, „a co?”, „a tamto, a to!” i tak dalej, i tak dalej w wieczności i nieskończoność, wyjmij kartkę plus długopis i zapisz odpowiedzi na trzy podstawowe w tym momencie pytania:

1 Co mam dokończyć przed wyjazdem?

2 Czym mogę się zajmować po wyjeździe?

3 Jakie jest moje zaplecze finansowe?

      Zamiast się zamartwiać, trzeba po prostu szybko zadbać o konkrety. Bez tego początek emigracji może być bardzo ciężki. A nikt nie chce przecież wracać z podkulonym ogonem. Dokończ więc wszystkie ważne rzeczy, które trzymają cię w kraju. Od tych największych, po te najmniejsze. Praca, studia, mieszkanie. Tak, żeby dobrze zamknąć pewien rozdział, dokładnie jak w książce. W moim przypadku sprawą numer jeden, była obrona  pracy magisterskiej. Wiedziałam, że chcę wyjechać tylko z dyplomem w ręku. Rzeczą numer dwa, to  dokończenie roku w szkole, w której zaczęłam uczyć historii sztuki. Pozostało jeszcze zadbanie o moje dawne mieszkanie. Wcale nie żegnałam się z przyjaciółmi… Dlaczego? To już temat na oddzielny post… Kiedy dokończyłam te trzy ważne dla mnie rzeczy, pozostało spakować walizkę.

      Czymkolwiek się w życiu zajmujesz i jakakolwiek jest twoja sytuacja zawodowa, decyzja o przeprowadzce do innego kraju, to zupełnie nowy  rozdział  życia. Być może jesteś w podobnej sytuacji jak ja. Czyli właśnie wkraczasz w dorosłość. Emigracja jest idealnym momentem, by zadać sobie bardzo istotne pytanie: czym w życiu chcę się zajmować lub czy to czym obecnie się zajmuje, jest tym co naprawdę  kocham? Taki nowy rozdział, to więc wymarzony  moment żeby zacząć robić, to co naprawdę się chcę, to co naprawdę się kocha. W moim przypadku decyzja o emigracji idealnie zbiegła się z tym, że kończyłam właśnie studia. Nie było więc lepszego momentu, żeby wejść na właściwą drogę w życiu zawodowym. Gdzieś od dawna moje zainteresowania szły w kierunku pisania. Zawsze uznawałam to jednak za fanaberię i wydawało mi się, że na takie rzeczy po prostu nie mam czasu. Kiedy przeprowadziłam się do Grecji, postanowiłam tę dawną pasję nieco odkurzyć.

      Ostatnia rzecz, taka bardzo namacalna i rzeczowa. Czyli, jakie jest twoje  zaplecze finansowe? Na ile ci ono starczy, jeśli w początkowym etapie emigracji nie będziesz mieć pracy? Jakie są twoje oszczędności? Być może możesz liczyć na pomoc rodziny? Być może masz kogoś, kto zapewni ci dach nad głową? Absolutnie nie pakuj walizki, jeśli bardzo realistycznie nie odpowiesz sobie na punkt trzeci. Inaczej taka wyprowadzka, to jak skok na główkę na terenie zupełnie nieznanym. W naszym przypadku, wiedzieliśmy z Janim, że dach nada głową tymczasowo możemy mieć u jego rodziców, czyli w domu Sałatki (a tam niekończące się ilości jedzenia, jedzenia i raz jeszcze jedzenia…;))). Nasze oszczędności starczyły na pół roku życia. Mogliśmy również liczyć na pomoc moich rodziców.  Najzabawniejsze jest to, że dokładnie po sześciu miesiącach od momentu wprowadzenia się do  Grecji, Jani jako pierwszy zdobył pracę, dzięki której mogliśmy się razem utrzymać. Jakiś czas później, firma w której pracuje dała nam również mieszkanie.  Szczęście? Pewnie  tak. Ale przede wszystkim bardzo konkretne kroki i działania. O tym również w jednym z następnych postów z tej serii.

     Kiedy więc uczciwie i rzeczowo odpowiesz sobie na te trzy pytania: ustalasz datę, kupujesz bilet  w jedną stronę i jedziesz! Ach! Spakuj jeszcze walizkę. No, ale ale… Jak spakować całe swoje życie w 20 kilogramów??? To dopiero temat! Znakomity moment by rozliczyć się ze swoim życiem i przeszłością… Prezenty od dawnych chłopaków… Stosy książek, notatek i kserówek. Ubrania, które „może jeszcze kiedyś”…

Jak spakować swoje życie w 20 kg? O tym w najbliższym poście z tej serii.

 

 

Przewodnik po KORFU, cz. 9 – Cape Drastis. Najbardziej unikatowy półwysep Korfu… sobota, 17 stycznia 2015

       Cape Drastis to odcinek północno – zachodniego wybrzeża Korfu, stanowiący niewielki półwysep. Żeby zobaczyć jak się prezentuje, najlepiej wybrać jeden z punktów widokowych w okolicach miejscowości Perulades.  Trzeba przejechać przez niewielkie wioski. A później kierować się znakami podpisanymi Cape Drastis. Miejsce to nie leży na szlaku większości zorganizowanych wycieczek, ponieważ  drogi które do niego prowadzą są bardzo kręte i wąskie. Nie dociera tam więc zbyt wielu turystów. Dzięki temu można w błogim spokoju napawać się niesamowitym widokiem i czasem nawet mieć wrażenie, że  się to miejsce odkryło. W tym właśnie między innymi tkwi urok Korfu, która mimo tego, że jest jedną z najbardziej turystycznych wysp Grecji, wciąż kryje w sobie ciche, spokojne miejsca, które dosłownie powalają swoją niezwykłą urodą.

       Nigdzie indziej w  Grecji nie widziałam jeszcze tak ciekawie uformowanego fragmentu wybrzeża. Poszarpany półwysep z wielkim trudem wcina się do morza. Wygląda trochę  tak, jakby ktoś gigantycznym nożem chciał odciąć fragment linii brzegowej, pozostawiając porozsypywane zatoczki, wynurzające się niewielkie skały oraz dostępne jedynie od strony morza rajskie plaże. O rzut beretem na wschód widać już wybrzeże  Albanii. Po stronie zachodniej zaś  trzy niewielkie wysepki Diapondia, stanowiące najbardziej na zachód wysunięte terytorium Grecji. Żyje na nich łącznie jedynie 600 osób. Raczej nie docierają tam turyści. Czas podobno zupełnie się tu zatrzymał. Mathraki. Erikoussa. Othoni. Czyż już same nazwy nie brzmią pięknie? W moich planach na  tegoroczne lato mam zamiar  je wszystkie odwiedzić.

Cape Drastis i Albania w tle

Cape Drastis i Albania w tle

***

     Cape Drastis to jedno z moich ulubionych miejsc, które odwiedzamy podczas naszych wycieczek. Zazwyczaj zjawialiśmy się tam rankiem. Wtedy właśnie woda jest tam tak błękitna, że aż nie można  w to uwierzyć. Ranek  to również idealny czas na kawę.  Dopiero mniej więcej w połowie sezonu, jeden z naszych kierowców podpowiedział, że nieco bardziej na zachód, jest świetna kawiarenka ze specjalnym punktem widokowym, z którego widać Cape Drastis. Na dodatek nie ma tam zbyt wielu osób. Jest cicho i spokojnie. Rzeczywiście,  można siedzieć tam  godzinami, a na dodatek kawę robią  mistrzowsko. To miejsce jest szczególnie istotne dla nas Polaków, bo w kawiarence 7th Heaven  nagrywano jeden z odcinków „Podróży kulinarnych Makłowicza”. Jorgos, barman który robi nam kawę, Makłowicza dobrze jeszcze pamięta.

Kawiarnia 7th Heaven

Kawiarnia 7th Heaven

     Makłowicz gotował na niewielkim balkoniku ze szklaną podłogą, która wychodzi dalej poza klif. Podziwianie Cape Drastis właśnie z tego miejsca, to prawdziwy sprawdzian na lęk wysokości.

     Zdjęcia wychodzą tu zawsze jak z folderów reklamowych i wyglądają na podkolorowane. Za każdym razem kawa smakuje tu świetnie. Jest tylko jeden, mały minus… Nigdy nikomu nie chce się stąd odjeżdżać…

 

 

Niżej znajduje się link do jednego z trzech odcinków „Podróży Kulinarnych Makłowicza”, który nagrywany był  między innymi przy Cape Drastis, w kawiarence 7th Heaven, Perulades.

http://vod.tvp.pl/audycje/kulinaria/maklowicz-w-podrozy/wideo/grecja-korfu-wyspa-homerycka/12339660

Do napisania tego postu korzystałam z przewodnika: Kerkira. Wyspa Feaków, Viki Dikou Andurea, Wydawnictwo Bracia Marmatakis, Chania – Kreta, (przewodnik dostępny jedynie na wyspie Korfu).

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Dlaczego dobrze jest, kiedy poczta mieści się obok sklepu mięsnego?… poniedziałek, 12 stycznia 2015

     Każda wizyta na poczcie w naszej wiosce, to prawdziwa przygoda. Zawsze cieszę się, kiedy mam coś tam załatwić bo wiem, że z pewnością stanie się coś ciekawego. Urzędy pocztowe w Grecji pracują od poniedziałku, do piątku do godziny 14.00. I ani minuty dłużej! Kto nie zdąży załatwić swojej sprawy – jego problem. Nie ma wysyłania listów, paczek, opłacania rachunków po godzinie 14! Kropka.  Do dziś często jednak o tym zapominam i wciąż ciężko jest mi się do tego przyzwyczaić. Tak na marginesie… Post na temat godzin otwarcia sklepów i urzędów w Grecji również będzie, bo to bardzo ciekawy temat.

       Mam taki dziwny nawyk, że na naszą pocztę zawsze biegnę w ostatniej chwili i zawsze jestem mniej więcej za dwie druga. Zdaje się, że robię to trochę podświadomie, żeby zobaczyć ten  jedyny w swoim rodzaju widok…

      Na naszej poczcie pracuje trzech brodatych panów, w wieku 65 plus.  W tym właśnie urzędzie pocztowym grawitacja wydaje się rządzić trochę innymi prawami. Wszystkie przedmioty są jakby cięższe, więc każdy ruch pracowników jest wykonywany z dodatkowym nakładem sił, tak by przezwyciężyć ową wzmocnioną grawitację. Kiedy trzeba po coś sięgnąć, widać że dzieje się to dużo wolniej i  z takim trudem. A sekundę po skończeniu zadania, ręka jakby sama z powrotem przylepia się do powierzchni biurka. Że też naszą pocztą nie zainteresowała się jeszcze NASA…

     Już za pięć druga atmosfera w urzędzie staje się rozluźniona. Brodaci panowie zapalają wtedy po papierosie. Zdarza się, że otwierają również  piwo. Nie wiem dlaczego, ale zawsze musi być  w puszce.

    Błagam… Wyobraźcie sobie  taką sytuację w jakimkolwiek urzędzie pocztowym w Polsce… Gość za okienkiem z papierosem i piwem… Prawda, że widok co najmniej ciekawy 😀

      Jakiś czas temu, będąc jeszcze w Polsce, Jani miał wysłać mi ważne papiery, które zapomniałam z domu. Potrzebne było mi to na teraz, a na nieszczęście był to piątek. Jani pędem wybrał się więc na pocztę. Nie był wiele szybszy niż ja, bo urząd zamykać mieli za dziesięć minut. Wpadł na pocztę, ale niestety… Okazało się, że zabrakło prądu.

    -Co prawda może pan kupić znaczek i zapłacić, a my możemy nawet teraz nadać paczkę. To co trzeba wstukamy już po weekendzie. Problem w tym, że tę paczkę trzeba zważyć! A waga jest elektroniczna. – powiedział jeden z brodaczy.

    -Naprawdę, nie da się z tym niczego zrobić? To bardzo ważne! A dziś jest już piątek…

    -Hmmm… No cóż ja panu poradzę…

    Po chwili dłuższych namysłów i pertraktacji, wielki zegar wiszący na ścianie wskazał za pięć druga. Oznaczało to, że można już otworzyć puszkę z piwem. Znacie to niepozorne  „pstryyyk!”, po którym   tak magicznie  rozluźnia się atmosfera.

    -To znaczy… Jest pewne wyjście… – powiedział jeden z brodaczy popijając już piwo. Podszedł do okna i wytężył wzrok. – O! Sklep mięsny jeszcze otwarty! –dokończył coś tam dłubiąc sobie w zębie.

    -A… No… – dodał brodacz za biurkiem. –Dobra, to niech pan leci szybko do tego mięsnego! – powiedział do Janiego.

    -Po co?! – zdziwił się Jani.

    -Zważyć paczkę! Rzeźnik ma taką starą, mechaniczną wagę! To zważy. Biegnij pan! Za chwilę się zwijamy.

     Paczka, przyozdobiona   kilkoma plamkami krwi,  dotarła ekspresowo, już  na początku następnego tygodnia. Nie wiem na jakich zasadach to się opiera, ale wszelkie przesyłki  nadawane z naszej poczty zawsze dostarczane są jeszcze przed czasem. Śpiesz się powoli! Ciekawe, czy autorem tego powiedzenia nie byli Grecy…

 

Olivka. Jej trzydzieste urodziny. I reklama serka Dirollo… sobota, 10 stycznia 2014

      Ponieważ Święta spędzałam w Polsce, tym samym omijają mnie wszystkie najciekawsze imprezy organizowane z ramienia sałatkowego domu. Wszelkie urodziny, imieniny, grupowe wyjścia do tawern i na typowo greckie tańce. Pocieszam się, że wszystkiego przecież mieć nie można. Na całe szczęście jest Jani, który całkiem nieźle radzi sobie w roli mojego informatora…

 

     Najgłośniejszą imprezą były urodziny Olivki. Niestety, Olivka wcale się z nich nie cieszyła. Po dwudziestym roku życia, każda okrągła rocznica, szczególnie w życiu kobiety przestaje być  powodem do radości. Kilka dni temu, czy jej się to podoba, czy też nie, nasza Olivka musiała obejść  trzydzieste urodziny. I tym samym oficjalnie, przestała mówić o sobie „lat dwadzieścia kilka…”. Na pytanie co chciałaby dostać na urodziny, patrząc spod oczu  za każdym razem odpowiadała: „botoks, botoks i raz jeszcze bo-toks!”.

     Los ostatnio Olivce nie sprzyja. Każdy od czasu do czasu ma taki okres, kiedy… nazwijmy to po imieniu – wszystko po prostu się pieprzy. I nawet bardzo się starając, trudno dostrzec jakieś pozytywy. Olivka nie znosi swojej obecnej pracy. Nie dogaduje się z szefem, ani całą pracowniczą ekipą. Za nic nie może też zaaklimatyzować się w nowym mieście. Pieniądze z pracy są marne i na nic nie starczają.  Perspektywa – kiepska. Po dość długim okresie poszukiwań, na szczęście Pieprz dostał prace. Los jest jednak naprawdę przewrotny, bo nowa  praca Pieprza jest na drugim końcu Grecji. Plany o zamieszkaniu razem, ponownie się nie udają, a próby trwają już grubo ponad rok. Na dodatek te trzydzieste urodziny… Pierwsze zmarszczki. Coraz częściej pojawiające się  siwe włosy, zwiastujące koniec etapu młodości. Być może myślicie, że to błahostka? Ja jednak rozumiem, bo etap przechodzenia z okresu młodości, do wieku średniego, a później starości, u większości Greczynek jest podwójnie bolesny. Dlaczego? Grecka młodość kończy się szybciej i widać to bardziej. Przepiękne greckie czarne włosy, siwieją ekspresowo. A niezwykle silne słońce gorącego południa, bardzo poważnie daje się we znaki mniej więcej po trzydziestym roku życia. To właśnie słońce, które tak pięknie brązowi buzie, to potworny cichy terrorysta,  który o swoich stratach przypomina dopiero po latach, odcinając młodości potężne raty.

     Ale do rzeczy… Swoje urodziny Olivka spędzała w sałatkowym domu. Na całe szczęście, bo dzięki temu mogła  psychicznie się  zresetować. Przyjaciółki  mimo sprzeciwów, zabrały ją na imprezę. Wśród nich, była ta najlepsza – Danai (Jak rozpoczynać dzień wg Danai). Danai to absolutnie jedna z najbardziej pozytywnych osób jakie miałam przyjemność w Grecji poznać. To taka bomba dobrej energii.

      Impreza się nie kleiła. Bo kiedy Greczynka jest smutna, to smutna jest całą sobą. Wszędzie  grała muzyka, ludzie tańczyli, podśpiewywali, pili, rozmawiali. A Olivka – ciągle ze spuszczoną głową. Po kilku kwadransach, zorganizowano małe karaoke. „Mikrofon dla wszystkich!” Danai zgłosiła się jako pierwsza…

    Wyszła na scenę. Na całej sali cisza jak makiem zasiał. Po chwili spokojnym głosem powiedziała przez mikrofon:

    -Nie, dziękuję za podkład muzyczny. Nie jest mi potrzebny. – nastała  chwila ciszy.

    -Na początku chciałam powiedzieć, że zgromadziłyśmy się tutaj z dziewczynami, by uczcić urodziny naszej przyjaciółki   Olivki. – w tym momencie Danai, wskazała na Olivkę, na którą chwilę potem spojrzała połowa sali.

    -Olivkę kocham jak własną siostrę i to właśnie jej dedykuję moją piosenkę.

    Cisza taka, że słychać było jak barman obok przełknął  ślinę. Kilkusekundowe napięcie, które jeśli potrwałoby kilka chwil  dłużej, spowodowałoby spektakularne zwarcie.

     Danai coś odchrząknęła. Poprawiła włosy, zarzuciła kabel od mikrofonu,  poczym zaczęła swoją piosenkę…

     Pamiętacie taki stary hit „Parole, parole…”? W Grecji ta piosenka została wykorzystana do reklamy  serka wiejskiego Dirollo. Olivka go uwielbia,  jest jego wielką fanką. Zamieniając  słowo  „parole” na „dirollo”, Danai przez jakieś trzydzieści sekund śpiewała tę właśnie piosenkę. Przez cały numer używała tylko tego wyrazu! Głośniej ciszej. Szybciej wolniej. Zachowując się przy tym jakby scena naprawdę należała wyłącznie do niej, a cała sytuacja to wielki, estradowy występ. Cały czas wzrok kierowała tylko na Olivkę.

     Większość osób na sali, miała taki wyraz twarzy, jakby nie miała pojęcia co takiego zrobić ze swoimi myślami. Mało obchodziło to Danai, która kontynuowała śpiewanie. Dirollo, dirollo… Dirollo! Dirooollooo!!!

    Olivka nie wierzyła, że to dzieje się naprawdę. Kiedy doszło do niej, że nie śni, wybuchła  niepohamowanym śmiechem. Tak jakby ktoś przekuł balonik, a śmiech był wydobywającym się z niego powietrzem. Przez  trzydzieści sekund, cała sala wypełniona była śpiewem Danai, a później Olivkowym śmiechem. Po skończeniu piosenki, wszystko wróciło do normy i ponownie grać zaczęła muzyka. Pewnie większość osób na sali, była przekonana, że tego dnia zbyt dużo wypiła.

       Wniosek z tej krótkiej historii pcha mi się sam na klawiaturę. Chyba jest w tym sporo prawdy. Prawdziwych przyjaciół poznaje się po… trzydziestce!

Podziel się ze mną swoją ciekawością! Prośba do czytelników… wtorek, 6 stycznia 2015

     Ta myśl krążyła mi po głowie już od jakiegoś roku, ale widocznie potrzebowała czasu by wystarczająco urosnąć. Teraz mam już konkretny pomysł, całą koncepcję i plan. Dla mnie rok 2015, to 12 miesięcy  między innymi  pracy nad moją pierwszą książką. Pisanie  jest już w toku i właśnie zarysowują się pierwsze strony.

 

     Jak zapewne się domyślacie, książka będzie o Grecji. Choć w myślach nazywam ją przewodnikiem, w tradycyjnym tego słowa znaczeniu nie ma z nim wiele  wspólnego. Jest to przewodnik, ale  po greckiej kulturze, tradycji, mentalności oraz  codzienności. Wszystkim tym, co kryje się w głowie typowego mieszkańca tego niezwykle ciekawego kraju, a co dla nas jest odmiennym zaskoczeniem.

     Tutaj  ogromna prośba do Ciebie, mój drogi czytelniku, ponieważ to właśnie Ty będziesz potencjalnym adresatem takiej książki. Jeśli bowiem zaglądasz na tego bloga, Grecja jest tematem, który z pewnością Cię interesuje.

Napisz  w komentarzu lub wyślij  do mnie maila (dizzy70@wp.pl) i  powiedz…

Jakie tematy związane z Grecją interesują Cię najbardziej? Czy jest to religia? Polityka? Kultura? Muzyka? A być może zwyczajne  życie codzienne? Czy chciałbyś, aby w takiej książce konkretny problem  został szczególnie rozwinięty? Być może istnieją tematy, które Cię zupełnie nie interesują i nie warto tracić na nie stron? Czego o Grecji chciałbyś się dowiedzieć? Co takiego w Elladzie podoba Ci się lub interesuje Cię najbardziej? Na co powinnam zwrócić szczególną uwagę?

Będzie dla mnie ogromnie pomocne jeśli podzielisz się ze mną swoją ciekawością. Każdy Twój pomysł, wskazówka są tu  niezwykle cenne!

 

 

Jak zjeść Santorini? (cz. 3/4)… piątek, 2 stycznia 2015

       CZĘŚĆ 1/4: Santorini – “gwiazda” Cyklad

       CZĘŚĆ 2/4: FIRA – stolica Santorini. Czy warto jechać na                  wyspę poza sezonem?

       Za każdym razem, kiedy odkrywamy nowe greckie miejsca, punktem obowiązkowym jest kuchnia danego regionu. Wizyta w tradycyjnej tawernie często o danym regionie potrafi powiedzieć więcej niż niejedno muzeum. Dlaczego? Zamawiając  typowe dla danego miejsca dania, jak na talerzu, w przenośni i dosłownie, widać czy dany region  w przeszłości był ubogi, czy też zamożny; jakie inne kultury  wywierały na niego wpływ; jaka jest tu ziemia, okoliczności przyrody; czy obok jest morze czy też góry…

      Idealnym przykładem jest tu Santorini, która jest wyspą pochodzenia wulkanicznego.  Nie rosną tu więc prawie żadne drzewa. Nie znajdzie się na niej cytrusów czy też soczystych oliwek. Na całe szczęście wulkaniczna ziemia jest bardzo żyzna i na Santorini mądrze gospodaruje się każdą najmniejszą jej częścią. Uprawia się tu pszenicę, pomidory, pistacje i winorośl. Co prawda nie dostanie się tu dobrej oliwy, ale za to tutejsze słodkie wina vysando i nikhteri cieszą się najlepszą opinią w całej Grecji. Taka butelka to fantastyczny souvenir z wyspy.

 

     Co  zjeść będąc na wyspie? Przede wszystkim ryby i owoce morza. Tawerny na Santorini specjalizują się w daniach z ośmiornicy. Do tego koniecznie potrawy, które zawierają bakłażany, małe pomidorki, cukinie, kapary. Oraz oczywiście lampka  białego wina.

 

    Żeby zjeść naprawdę dobrze i nie płacić fortuny, warto udać się poza miasto. My za radą mojej znajomej, która  na Santorini była  przewodnikiem, udaliśmy się do wioski Exogonia, w której znajduje się tawerna „Metaxi mas…” (w tłumaczeniu na polski: „Między nami…”). Tawerna była równie niepozorna, co genialna. Świetne miejsce, o którym milczą wszystkie przewodniki. To właśnie tam udało nam się zjeść najbardziej typowe dla Santorini dania. Wszystko co widzicie na tym filmiku, to najlepsze potrawy charakterystyczne dla wyspy, w  najlepszym wydaniu.

Serdecznie zapraszamy na nasz filmik z tawerny  „Mataxi mas…” na Santorini!

         P.S.

     Wartym polecenia miejscem, o którym nie mogę zapomnieć jest piekarnia „Erotokritos”, która znajduje się w Firze, w drodze do portu. Niżej  są jej  zdjęcia. Piekarnia jest wyjątkowa. Już z drogi czuć cudowny zapach chleba i niezwykłych słodkości. Wiele z nich to słodycze  typowe dla Krety. Ta bowiem jest przecież tak blisko. Kolejny dowód na to, że i położenie bardzo mocno wpływa na kuchnię danego regionu.

 

Do napisania tego tekstu posłużył mi przewodnik: Grecja. Przewodnik praktyczny, Pascal, wyd. III, 2002, s. 555