Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Czasami życiowa mądrość warta jest więcej niż porady kilku lekarzy. Dlaczego Oliwa z Oliwek nagle poczuła się gorzej?… poniedziałek, 8 lutego 2016

Typowa grecka przystawka:  kawałek fety polany oliwą z oliwek i szczypta oregano

Typowa grecka przystawka. Kawałek fety polany oliwą z oliwek i szczypta oregano.

Jesteśmy obecnie w Sałatkowym domu. Zdaje się, że od czasu kiedy byliśmy tu tak długo  ostatni raz, o ile dobrze liczę, minęły już dwa lata. Po dwóch latach i zmianach, które zadziały się w naszym życiu, wiele rzeczy odbieram teraz trochę inaczej. Wcześniej bym nie uwierzyła, że z moją teściową będę chodzić na zakupy, do fryzjera i na kawę… W około mnie nic właściwie się nie zmieniło, ale tyle zmian zaszło we mnie. Obecna wizyta u Sałatki, ma jednak trochę  inny motyw główny. Jest nim Oliwa z Oliwek i jej relacja z Fetą, czyli jej synową. Oliwa z Oliwek ma już 102 lata. Nagle, kilka dni temu poczuła się znacznie gorzej…

*

Przez kilka dni pod rząd, schemat był ten sam. Feta wstawała rano by już od godziny dziesiątej, spokojnie zacząć przygotowywać obiad. Mniej więcej o jedenastej, dzwoniła Oliwa z informacją, że czuje się bardzo źle, nie może oddychać i że trzeba do niej przyjechać. Podczas każdej rozmowy, prawie nie można było jej zrozumieć, bo babcia dostawała okropnej zadyszki. Blada jak ściana Feta, jak stała, rzucała wszystko i razem z Pomidorem jechali do Oliwy. Kiedy już byli u babci, Oliwa nagle zaczynała czuć się lepiej. Regulował się jej oddech i wracała do siebie. Zaczynała mówić, mówić, a opowieściom co tam dzieje się we wsi, nie było końca. Cierpliwość Fety w końcu się wyczerpała, bo jeśli przez kilka dni nie była w stanie ukończyć jednej mussaki [TUTAJ! znajdziesz przepis], to coś tu było nie tak, jak być powinno.

Oliwa zabrana została więc do szpitala, z którego po jednej nocy ją wypisano. Wg diagnozy lekarzy, ciało babci funkcjonuje jak należy. Można tylko odstawić już tlen, bo krew jest aż nadto dotleniona.

Po wypisaniu ze szpitala, Oliwa z Oliwek mimo wzbraniania się rękami i nogami, zamieszkała na kilka dni w Sałatkowym domu. Teoretycznie atmosfera powinna być dość ciężka. Schorowana, ponad stuletnia babcia, która z trudem już chodzi i skarży się właściwie na wszystko. Mimo tego, były to jedne z weselszych dni naszego pobytu.

Dlaczego Oliwa z Oliwek tak bardzo nie chciała zamieszkać ze swoim synem i synową? Jak mówią  – starych drzew się już nie przesadza, bo wiekowe osoby po prostu najlepiej czują się w swoich domach. Co prawda babcia czuła się gorzej, ale ani na trochę nie zamykały się jej usta…

-Mamo… – pyta Feta – Chcesz cytryny do zupy?

-Cytryna w zupie mi przeszkadza!

-Chyba odwrotnie… Ja bym powiedział, że mama bardziej przeszkadza tej biednej cytrynie, niż cytryna mamie… – szepnął pod nosem Pomidor.

-Co tam mówisz synku?! Jak mówisz do mnie, to mów głośniej, bo słabo ostatnio słyszę… Ach… Jak źle się czuje… Na dniach, najlepiej jutro chcę wracać już do siebie…

-Mamo, co tam będziesz robić sama? Zostań z nami trochę dłużej… – mówi Feta.

-A kto kwiatki mi podleje? Zresztą, nie ma się co dłużej oszukiwać. Ja  mam już sto dwa lata! Czas na mnie… W tamtym miesiącu, umarły mi aż trzy koleżanki. Kostucha we wsi chodzi! Lada dzień mnie też zabierze. Ach… Muszę pamiętać, żeby być dla innych miła… A w tym szpitalu tooo…

-Mamo, jak tak się źle czujesz, to jutro podjedziemy jeszcze do tego szpitala, niech cię zbadają – zasugerował Pomidor.

-Do szpitala?! A w żadnym wypadku! Już więcej tam nie chcę… Co za dziwna babcia leżała obok mnie ostatnim razem… Babcia…? Co ja mówię… Przecież ona nie mogła mieć nawet osiemdziesięciu lat! Spytałam się jej tylko ile ma wnuków, bo ja już mam czwórkę pra! I zaczęłam jej opowiadać jak każdy z nich ma na imię, ile ma lat i co tam u nich słychać. A ta mi odpowiada, żebym była cicho, bo jak mówię, to ją wszystko boli i że potrzebuje spokoju… Co za dziwna kobieta… – skończyła Oliwa i wprawnym, dziarskim ruchem, na drobne i równe kawałeczki  zaczęła rozdrabniać łyżką  ziemniaka w swojej zupie.

-Ale mamo, zrozum… My się o ciebie boimy, jak teraz jesteś sama. Do szpitala nie chcesz, u nas też nie. To może poprosić Rulę (pani, która trzy razy dziennie przychodzi do babci do opieki – przypis mój) by zostawała na noc?

-Ależ to kosztuje! – odparła sugestię Oliwa.

-O to niech się mama nie martwi. Zrobimy w rodzinie zrzutkę i się uzbiera.

-O nie… Nie… Jak Rula będzie przychodzić na noc, to umrę dużo wcześniej niż jest mi pisane! Słuchaj Feta… Tylko nie Rula! Po moim trupie!

-A dlaczego???

-Bo Rula w nocy chrapie!

-Przecież sama mówisz, że źle słyszysz!

-Już nie bądź taka drobiazgowa!  Zostawcie mnie w spokoju i dajcie człowiekowi  umrzeć…

-To może my u ciebie kilka dni pomieszkamy? – spytała Feta.

-O nie! Co to, to nie! – krzyknął  z końca kuchni Pomidor  -Nie pamiętasz Feta,  jak było ostatnim razem? O 17 mama zamknęła wszystkie okiennice. A o 18  kazała nam spać… Nawet nie mogliśmy rozmawiać, bo i to jej przeszkadzało… A telewizor musiałem zgasić, bo mamie migał… Godzina 18.30… Ciemno, głucho wszędzie…

-O Jezu… Ale ty marudny… – powiedziała pod nosem babcia.

Po kilku dniach pobytu u Sałatki, Oliwa kategorycznie poprosiła, żeby zabrać ją  do domu. Przy okazji wytknęła Fecie kilka kulinarnych błędów, ale kroplą która przelała szklankę była piątkowa ryba. Oliwa z Oliwek co prawda lubi ryby, ale nie toleruje ich zapachu w domu. Tego dnia na obiad przyszedł też ojciec Fety, czyli Oregano. Oliwa na przywitanie i jednoczesne pożegnanie postukała go swoją laską w łydkę, po czym została odwieziona do domu. Feta, która przez te kilka dni nieraz musiała gryźć się w język, trochę odetchnęła.

-Och… Tato… Dobrze, że wpadłeś… – nalała ojcu szklaneczkę tzipuro [kliknij TU!] i  trochę się wygadała.

*

-Mamo… – spytałam Fetę, kiedy zobaczyłam ją w kuchni przed pójściem spać  –Co będzie z babcią? Co jej właściwie jest…?

-Co jej jest?… A nic! Oliwa z Oliwek ma się dobrze! Nie słyszałaś co mówił lekarz? Po prostu trzeba będzie do niej częściej jeździć. I my i inni. Babci nic nie jest, prócz tego, że doskwiera jej samotność. Oliwie wcale nie potrzeba nowych leków. Jej teraz najbardziej potrzebne jest towarzystwo!

Ot! I cała diagnoza… A głowiło się na tym trzech różnych lakarzy…

 

Raz na wozie, raz pod wozem. Olivka podpisze się pod tym obiema rękami… niedziela, 27 września 2015

Sałatka po grecku...

     Kilka ostatnich miesięcy, to nie był najlepszy okres w życiu Olivki. Dla przypomnienia… Olivka z zawodu jest logopedą. Przez kilka lat, właściwie z roku na rok pracowała w innym miejscu, szukając tego jednego, odpowiedniego. Dokładnie rok temu, właśnie we wrześniu, wydawało się, że już udało się znaleźć idealne miejsce i pracę. Wszystko jednak potoczyło się zupełnie inaczej. Olivka, choć próbowała, nie przekonała się ani do warunków pracy, ani do wiecznie niezadowolonego szefa, ani do samego miejsca. Tak po prostu czasami jest, że człowiek czuje, że to nie jest to miejsce i to nie są ci ludzie. Na dodatek związek na odległość z bezrobotnym Pieprzem, to też nie było nic dobrego.

    Raz na wozie, raz pod wozem. W życiu naprawdę to tak działa, tylko rzecz w tym, że aby wejść na wóz, trzeba się trochę postarać. Olivka postawiła Pieprzowi ultimatum: „znajdź sobie w końcu sensowną pracę, bo już dłużej nie daję rady, jak patrzę na ciebie rozmemłanego, kiedy z pilotem w ręku zapadasz się w czeluści naszej kanapy”.  Przy szajce znajomości cioci, wujków i całej rzeszy bliższych i dalszych  kuzynów oraz dzięki całkiem przyzwoitemu  dyplomowi ukończenia studiów, Pieprz od kilku miesięcy już pracuje. A nie mówiłam! Chcieć = móc! Kryzys jest wymówką dla leniuchów. I swojego faceta trzeba czasem  dosłownie wykopać z wygniecionej przez niego  kanapy. Praca okazuje się być bardzo dobra.  Dobrze płatna, z możliwością pięcia się do góry.

   Kiedy  Pieprz zakotwiczył się w Atenach, Olivka wiedziała że wszystkie koperty z CV muszą być adresowane  do stolicy Grecji. Moja szwagierka  jest z tych upartych. Kiedy już ma konkretny cel, to rzadko kiedy się poddaje. Mail za mailem. Telefon za telefonem. W końcu wizyta, za wizytą. I… Stało się!

   -Naprawdę? – mówiłam do telefonu z nieukrywanym niedowierzaniem.

   -No!

   -Nieee…

   -A właśnie, że tak!

   To znaczy – oczywiście, że wierzę, ale z wielką przyjemnością przekonam się na własne oczy. Olivka i Pieprz właśnie wprowadzili się do wspólnie wynajmowanego mieszkania w Atenach, rzut beretem, kilka przystanków metrem do samego centrum. Szkoła, w której teraz pracuje moja szwagierka, znajduje się w samym środku najlepszej dzielnicy Aten – Kolonaki. Gdzieś obok sklepu Louis  Vuittona.

   -No i w końcu jestem w miejscu, gdzie być  powinnam! Codziennie rano przechodzę obok Louiego! Godziny pracy są normalne. Dobrze płacą. I nikt mnie niczym nie stresuje. No i na każdej przerwie wyskakujemy z dziewczynami na kawę, w jednej z tych kawiarenek na Kolonaki. Przyjedziesz to zobaczysz! Kochana, nie mogę teraz za długo rozmawiać, bo właśnie wybieramy z Pieprzem zasłony do salonu. To co, będziecie  z Janim wpadać częściej? Wiesz, że mamy do siebie teraz naprawdę blisko!

   Nie ukrywam, że i dla mnie lepiej być nie mogło. Ponieważ jestem zwierzem typowo miejskim, wpadać będziemy naprawdę dość często. I jak tylko spłyniemy na ląd prosto z Korfu, już jesteśmy umówione na pierwszą wizytę.

   -Po tej wcześniejszej pracy, muszę być  teraz na terapii… – dodała kończąc Olivka.

   -Tak… Jakiej?

   -Kawowo – zakupowej! Przyłączysz się! Jest rewelacyjna – działa  w stu procentach!!!

   I tak to rzeczywiście w tym życiu jest. Raz na wozie. Raz pod wozem.

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Dlaczego Grecy nie spędzają swojego czasu wolnego w galeriach handlowych?… poniedziałek, 20 kwietnia 2015

      Kiedy tej zimy byłam w Polsce, pewnej soboty umówiłam się  z przyjaciółką na kawę. Punkt południe. W Poznaniu tuż przy ratuszu. Czekając chwilę patrzyłam na koziołki, które jak zawsze o tej porze wyszły, by sympatycznie powitać wszystkich, którzy w tym momencie byli na rynku. Problem w tym… że prócz mnie i kilku dzieciaków, nie było tam nikogo. Rynek był prawie pusty. Kawiarenek i sklepików jakby trochę mniej. Część z tych, które pamiętam z czasów studiów, zamieniła  się w banki.

    Kiedy przyjechałam do mojego rodzinnego Lublina, na Krakowskim Przedmieściu w sobotę w okolicach południa, ludzi było jeszcze mniej. Tu również banków wyraźnie przybyło.  I jakby naturalną rzeczą było, że z kimkolwiek umawiałam się na spotkanie,  prawie za każdym razem lądowaliśmy w… galerii handlowej!

   Kiedy zjawiam się w Polsce, zawsze mam wrażenie, że galerie handlowe przybywają jak grzyby po deszczu. Co roku słyszę, że ta będzie największa, ta najnowocześniejsza, a tamta będzie miała najfajniejszy wystrój.

    Tymczasem rynki  zupełnie pustoszeją. A urocze kawiarenki na miejskich starówkach, z roku na rok zastępowane są bankami. Narzekając jednocześnie  na kryzys, zapominamy że przecież  wejściówki do wielu polskich muzeów w weekendy są darmowe. Że przejście się do parku nic nie kosztuje. I  że włócząc się po swoim mieście, można odkryć coś naprawdę ciekawego.

   Próbowałam policzyć ile galerii handlowych  znajduje się w Atenach. Do głowy przychodziła mi w zasadzie tylko… jedna. The Mall, który czasem odwiedzamy będąc w Atenach. Podpytałam kilka osób. Ktoś powiedział mi o drugiej i trzeciej. Ale informacje o nich wciąż były raczej enigmatyczne. Sprawdziłam w internecie i policzyłam, że jest ich mniej więcej osiem. To chyba niezbyt wiele jak na stolicę, w której mieszka aż jedna trzecia Greków.

   Przy naszej ostatniej wizycie tak jakoś wyszło, że dla nas strategicznie było najlepiej spotkać się w centrum handlowym, tuż przy stacji metra:

   -Gdzie? Na kawę do centrum handlowego? –  na taką propozycję po drugiej stronie słuchawki odpowiedział trochę skonsternowany głos naszego przyjaciela.

   -No dobrze… Skoro mówicie, że tak będzie dla was najwygodniej…

   Wcześniej, w okolicach południa przeszliśmy się przez główną handlową ulicę Aten. Ermu zalana była tłumem ludzi. Centrum Aten, Salonik, Patry, czy też innych większych greckich miast być może grozi kryzys, ale z pewnością nie wyludnienie. Oczywiście, że i to się zdarza, ale  wciąż dominująca część Greków nie spędza swojego czasu wolnego w galeriach handlowych. Nawet jeśli chodzi o typowe sobotnie zakupy, wciąż wybierają centrum, ale samego miasta. Dlaczego  właściwie tak jest?

 

       Po pierwsze, chodzi o pogodę. Ta w Grecji pozwala cieszyć się spacerami na świeżym powietrzu, przez 12 miesięcy w roku. W Polsce to jednak czasem mało przyjemne chodzić po mieście, kiedy jest zimno, pada, wieje, albo śnieży. Zaś w Grecji, jest zupełnie odwrotnie. I jeśli na zewnątrz świeci cudowne słońce, ostatnią rzeczą na jaką człowiek ma ochotę, jest zamykanie się w pomieszczeniu, w którym głównym źródłem światła jest żarówka.

   Drugim czynnikiem, jest to że Grecy mają uczulenie na wszystko co nie jest greckie. Bo przecież oczywiste jest to, że wszystko co greckie jest niezastąpione i najlepsze! Żadnemu Grekowi przy zdrowych zmysłach nie przyjdzie więc do głowy, by zamienić wizytę w tawernie lub nawet na szybkich suvlaki, na PizzeHut czy też McDonalda. Co prawda odzieżowe sklepy sieciowe zdominowały nawet i Grecję, ale wyjście na kawę do centrum handlowego, to dla przeciętnego Greka coś zupełnie niezrozumiałego.  

   Jest również  kolejna przyczyna. Bóg przecież powiedział, że siódmego dnia się odpoczywa. I przestrzegając tej zasady, w niedziele nic nie jest czynne, wliczając w to nawet niektóre stacje benzynowe. Niedzielna wizyta w centrum handlowym jest więc po prostu niemożliwa.  Kryzys może sięgać zenitu, wszystko może być na „wczoraj”, a świat może sobie pędzić tak  szybko jak chce, ale w niedzielę… W niedzielę każdy zasiada do wielkiego stołu i z wielką rodziną, wspólnie je domowy obiad, godzinami dyskutując dosłownie o wszystkim.

***

   Mimo zdziwienia naszych greckich przyjaciół, jednak spotkaliśmy się w owej galerii handlowej. Umówiliśmy się na najwyższym piętrze, tuż obok kina. Poczekaliśmy chwilkę, poczym zjawiła się nasza zaprzyjaźniona trójka.

   -To gdzie usiądziemy? – spytał Nicos.

   Nie ukrywam, że mimo zamiłowania do typowej greckiej kawy, wciąż uwielbiam również Starbucksa. Ucieszona, że stoimy właściwie obok, wskazałam zdecydowanie ręką.

   -Hmmm… A może uda się znaleźć coś innego…  Tam nie ma przecież nawet freddo!- odpowiedziała Paraskevi, poczym przeszliśmy do kawiarenki kilka kroków dalej.

   Pamiętam jak w ubiegłym  roku ucieszyłam się z informacji, że  Starbucks jest również na Korfu. W którymś  miejscu jest nawet jeszcze znak, który do niego prowadzi. Właściwie nic więcej prócz tego znaku już nie zostało. Sam Starbucks na Korfu jakiś czas temu… zbankrutował…

 

 

Dlaczego w greckiej rodzinie czasem dochodzi do rękoczynów? Ale… kiedy zjawia się policjant, każdy wie za kim stać ma murem… niedziela, 15 marca 2015

     Nikt nie wie jakim to cudem drzwi do pokoju Ogórka i Octa, jeszcze trzymają się na zawiasach. Zdaje się, że odpowiedzi na to pytanie szukać trzeba w świecie sił  nadprzyrodzonych. Chłopaki chcą by drzwi były otwarte, bo pokój jest mały i jest w nim zwyczajnie duszno. Jednak klientek na manicure Cytryna ma coraz to więcej. A że sam pokój jak i jego mieszkańcy wyglądają mało reprezentacyjnie, Cytryna wciąż je zamyka.

     Dokładnie na środku drzwi, jakby to miejsce ktoś wyznaczył za pomocą cyrkla, znajduje się jedna, wielka dziura, obecnie dość niesfornie zalepiona taśmą.  Jak powstała? Tak się składa, że świadkiem tego wydarzenia był Jani.  Oto jego relacja.

     Umówiliśmy się z Ogórkiem, że wieczorem  obejrzymy film. Wszystko ustalone było jeszcze poprzedniego dnia i Ocet dobrze o tym wiedział. Nie chciał z nami oglądać, bo miał wypróbować jakąś nową grę. Nie mam pojęcia dlaczego, nie mógł dźwięk mieć na słuchawkach, a  wszystko musiało lecieć z głośników. Nie wiem, ale najpewniej chciał się na Ogórku za coś wcześniej odegrać. Podgłośnił  tak mocno, że nie słyszeliśmy niczego z filmu. I oczywiście – kłótnia. Kiedy  tylko zaczęli, podbiegła Cytryna i zamknęła drzwi. Jak oni się kłócą… Trzeba to zobaczyć… Do Octa nie trafiały żadne argumenty, bo po prostu się uparł! Typowy passa! W pewnym momencie, Ogórek też już nie wytrzymał. Nie wiedział co ma zrobić z rękami… Więc… Z  całej siły walnął pięścią w te drzwi. Jego ręka przedostała się  na drugą stronę…  Zareagowała nawet Cytryna. Zajrzała przez nowo powstałą dziurę i spytała: „Może… plasterka?”. Plasterka… Cała ręka Ogórka była poharatana. Zdarty naskórek,  krew…

 

      Jeszcze tego samego wieczora, chłopaki mieli jechać do centrum miasta. Ogórek zapomniał fajek ze sklepu, a później miał spotkać się z nowo poznaną dziewczyną (tak! tak! tak!). Ocet postanowił popracować w swojej kawiarence. Tak naprawdę, żaden z nich nie mógł już dłużej wytrzymać z sobą w tym przeklętym  pokoju.

    Prowadził Ocet. Ogórkowa ręka napuchnięta, równo zawinięta przez Cytrynę bandażem. Przy kciuku dyskretna kokarda. W samochodzie  czas umilała kosmiczna muzyka z gier komputerowych z początku lat 90tych, czyli ulubione hity Ogórka.

      Chłopaki zdążyli przejechać pięć minut(!), poczym… zatrzymała ich policja.

      -Dokumenty proszę!

    -Ale przecież my nic nie zrobiliśmy! Jechałem 40 na godzinę! Jeszcze dobrze nie zdążyłem wyjechać z podwórka – powiedział Ocet.

      -Czy ja o coś pytam? Prawo jazdy. Dowód rejestracyjny.

      Ocet zaczął się gramolić w poszukiwaniu portfela. Siedząc, podniósł wielki zadek, szukając w tylnych kieszeniach.  Ogórek przyciszył muzykę. Całość poszukiwań trwała trochę. Policjant nie chciał tracić czasu:

       -W takim razie, dokumenty pana proszę!

       -Moje? Ale ja przecież tylko siedzę. Zresztą nie mam nic przy sobie. Portfel z fajkami zostawiłem w sklepie.

       W międzyczasie poszukiwania Octa trwały  nadal. Ani prawa jazdy, ani dowodu rzecz jasna z sobą nie miał. Znany jest jednak z upartości, więc szybko nie traci nadziej. Szukał wytrwale.

      -Proszę wyjść z samochodu!

      -Ja? – spytał Ogórek.

     -Tak, najpierw pan. A kolega niech dalej szuka.

     -Człowieku! Czy ty chory jesteś? Nie masz co robić? Nudzi ci się w pracy? Przecież ja mieszkam trzy minuty stąd! Siedzę spokojnie, nic nie zrobiłem i nagle mam udowadniać, że… ja to jestem ja???

      -Będę pana musiał zabrać na komisariat.

      -Nie… To chyba mi się śni… Albo tu jest jakaś ukryta kamera? Przecież ja mieszkam trzy  mi-nu-ty  stąd! Idioto! W tym nie ma żadnej logiki! I niby z jakiego powodu mam iść teraz na komisariat???!!!

      -Za znieważanie policjanta. Proszę wsiąść do radiowozu – powiedział policjant z twarzą zupełnie niewzruszoną.

      Ogórek miał taką minę, jakby ktoś włożył mu blender do głowy. Ocet dobrze widział, że jeszcze chwilka, moment  i Ogórek zdzieli policjanta po twarzy. Rześko wyskoczył z samochodu, jakby się paliło:

     -Chwileczkę! Chwileczkę! Szanowny panie władzo… O co tyle krzyku! Nie trzeba się denerwować. Mojego brata potrafią czasem ponieść emocje…

     -Pana o zdanie nie pytam.

     -Ale widzi pan… To wszystko nie jest takie proste, jak się panu wydaje… Niech pan spojrzy na jego rękę. Chłopak nie daje rady… Widzi pan, panie władzo… Nasza matka… Ona nas… TORTURUJE! I psychicznie się nad nami znęca!

     Policjant spojrzał na rękę Ogórka. Rzeczywiście. Opuchnięta. Zawiązana bandażem.

     -Tak jest panie władzo! To raczej my potrzebujemy pomocy! Czy pan wie co dzieje się u nas w domu? Tego nie da się wytrzymać. Matka przeżywa obecnie jakieś odrodzenie, drugą młodość… Gada od rzeczy. A ostatnio to postanowiła zostać  manicurzystką. Mój pokój przerobiła na salon i przemalowała wszystko na różowo!  A nas wcisnęła do jednego pokoju. Ta kobieta zupełnie postradała zmysły i co najgorsze… Ona się niczym nie przejmuje! I ostatnio powiedziała, że kolacji to nam już w ogóle nie będzie szykować! Uważa, że obiady to i tak za dużo… Czy pan, panie władzo sobie to wyobraża… I jak ten człowiek ma nie być  zdenerwowany…?

     Monolog Octa trwał jeszcze trochę. Ze szczegółami opisał jak wygląda ich pokój, w jakim jest stanie i to, że Cytryna w nim nawet nie odkurza. Że zamiast mięsa, to na obiad coraz częściej są warzywa, bo przy okazji stwierdziła, że chce również ulepszyć rodzinną dietę. W całym domu śmierdzi acetonem i cały czas słychać tam trajkot  wyfiokowanych kobiet.

     Mina policjanta najpierw zupełnie neutralna, zrobiła się nieco zatroskana. Kiedy Ocet skończył, policjant podsumował:

     -No widzicie chłopaki, takie życie. Tym kobietom  to się w głowach zupełnie poprzewracało. Co za czasy… Co za czasy… Ale nie przejmujcie się aż tak bardzo. Raz na wozie, raz pod wozem. Później jakoś się ułoży. U mnie zresztą też… wcale nie lepiej…  – policjant wyciągnął paczkę z papierosami. Zapalił jednego i poczęstował Ogórka.

     Wypalili po papierosie i ponarzekali na te dzisiejsze baby i tę przerażająca modę na zdrowe odżywianie. Zastanawiając się co właściwie jest dla nich gorsze, odjechali. Każdy w swoją stronę.

 

Czy na wiosnę macie w planach… wyszorować wszystkie dywany, jakie znajdują się w domu?… piątek, 6 marca 2015

    Jakoś zupełnie zapomniałam o tym greckim zwyczaju, choć wiedziałam dobrze, że przecież istnieje. To ciekawe, że jeśli chodzi o zapisane w kodeksach prawo dotyczące wszystkiego co związane jest z państwem,  Grecy, no powiedzmy sobie szczerze, większość paragrafów mają w głębokim poważaniu. Kiedy jednak chodzi o te nigdzie nie zapisane zwyczaje i zasady życia codziennego, wszyscy przestrzegają je wzorowo, jakby za ich łamanie groziły poważne kary i wysokie mandaty. Dla przykładu, oto jedna z takich funkcjonujący w Elladzie zasad:

§ 872 KODEKSU  PORZĄDKOWEGO:

W okresie jesienno – zimowym, wszystkie domowe podłogi  powinny być przykryte ciepłymi, milutkimi dywanami. Wraz z pojawieniem się wiosny, wszystkie wyżej opisane dywany natychmiastowo muszą zostać usunięte, a przed schowaniem należy im się solidne szorowanie.  Ze względów higienicznych (patrz: roztocza [§ 376 KP]  oraz  bakterie [§ 267 KP]) przykrywanie podłóg dywanami w okresie wiosenno – letnim  w mieszkaniach jest surowo zabronione.

 

     O istnieniu tego prawa wiedziałam dobrze. Jednak logika i względy estetyczne w naszym przypadku przeważyły. W całym mieszkaniu podłogi mamy zwyczajnie brzydkie, a dywany nie mają długiego włosia. Uzgodniliśmy wiec z Janim, że również na wiosnę i lato będą wygodnie leżeć na naszych podłogach. I tak już zostało.

      Kilka dni temu, na dywanie w salonie, coś się rozlało. Przy jednym rogu, pojawiła się szpetna plama.

     -Hmmm… Wiesz co… – zaczęłam do Janiego – Możemy zrobić tak, że odwrócimy ten dywan, tak by plama była pod kanapą. O! I nic nie będzie widać!

     -No w sumie… Możemy. Ale mnie się wydaje, że to się da wyczyścić. O jak znalazł! Teraz akurat  idzie wiosna. Co prawda rok temu chyba zapomnieliśmy, ale w tym roku trzeba przecież wyczyścić dywany.

    -Masz racje… Rzeczywiście by się przydało… Ale zaraz, zaraz… Jak to zrobić? Jest tu w okolicy jakiś trzepak?

    -Trzepak? A co to?

    -Takie metalowe „coś” na zewnątrz. Stoi zazwyczaj przy śmietnikach. Można sobie na tym przewiesić dywan i go przetrzepać. Możemy tak zrobić z naszymi. Przetrzepiemy  je na świeżym powietrzu, żeby na wiosnę je odświeżyć.

    -Jak to przetrzepiemy? Przecież je trzeba wyszorować!

    Tu małe pytanie z mojej strony: czy szorowaliście kiedyś swoje (wszystkie) dywany?

     -He? A jak niby to zrobić?

   -Bierzesz dywany, jeden po drugim i układasz na zewnątrz, najlepiej na asfalcie. Najpierw polewasz je wodą prosto ze szlaucha,  a później szorujesz taką wielką szczotą ryżową z proszkiem, albo specjalnym mydłem. Później znów strumień wody,  by pozbyć się piany. A na koniec czekasz aż dobrze wysuszą się na słońcu na balkonie.

      Jako że wypowiedź Janiego była sformułowana w liczbie pojedynczej, drugiej osobie, postanowiłam pewien szczegół uściślić:

     -Czyli… że niby to ja – niepełne pięćdziesiąt kilo, jak dotąd jeszcze  żywej wagi, mam wyjąć wszystkie te dywany spod mebli, a następnie wynieść je na podwórko. Super! Tylko śmiem zauważyć, że najmniejszy dywan jest większy ode mnie. No, ale później jest już prosto. Godzinka, dwie zabawy z wielką ryżową szczotą do pary ze szlauchem  i jest po sprawie. Ach! Jeszcze teleportacja mokrych dywanów na nasz balkon… Nie, akurat to dla mnie to nic wielkiego! Zabiorę się do tego już pierwszego dnia wiosny, zanim nawet zjem śniadanie, żeby oby  szybciej mieć to z głowy. Tylko, czy zauważyłeś może, że ja również od pewnego czasu przestałam opowiadać się za równouprawnieniem?

     Jani się zamyślił, a ja w międzyczasie połączyłam w głowie jego opis z tym charakterystycznym widokiem, kiedy wraz z nadejściem wiosny na każdym balkonie suszą się wyczyszczone już dywany.

     -No dobra, nie marudź! Zrobię to, jak za kilka dni będzie  jeszcze trochę cieplej. Jak mieszkałem jeszcze u rodziców, to moja mama też mnie do tego wykorzystywała…

      Podsumowując.  Żeby na dobre odgonić zimę, trzeba się jednak trochę napracować. Wiosna lubi przecież spacerować po zielonej trawie, wymytych podłogach i czystych dywanach.

 

Mój wywiad dla Onetu… sobota, 7 lutego 2015

    Kilka dni temu ukazał się na Onecie wywiad, który udzieliłam Marii Organ. Rozmawiamy w nim właściwie o wszystkich najważniejszych aspektach  życia w Grecji.  Link do wywiadu znajduje się niżej.  Mam nadzieję, że będzie się wam dobrze czytało! Z wielką przyjemnością zapraszam do lektury…

http://www.blogroku.pl/2014/artykuly/jak-piekna-blondynka-radzi-sobie-w-swiecie-grekow-,5666551,1,artykul.html

 

 

Jak nauczyłam się, że miło jest być miłym człowiekiem… sobota, 24 stycznia 2015

 

        Pieczywo kupujemy przeważnie w tej samej piekarni. Mają tam kilka rodzajów bardzo dobrej jakości chleba. Proste ciastka o smaku cynamonu, pomarańczy lub wanilii. Przy wejściu stoi niewielki ekspres, dzięki któremu czekając w kolejce można również zamówić kawę na wynos. Uwielbiam takie miejsca, w których jest tylko kilka towarów, ale zawsze są one bardzo dobrej jakości. Nigdy jednak nie przywiązywałam większej uwagi to tej banalnej czynności, jaką jest kupowanie chleba.

     Zazwyczaj wybierałam się tam sama, między wizytą na poczcie, w sklepie i warzywniaku. Pewnego dnia do naszej piekarni poszliśmy razem  z Janim. Cel był prosty. Mieliśmy kupić pół kilograma chleba. Tak na ważnym marginesie – chleb w Grecji kupuje się nie na bochenki, a na kilogramy!

    Weszliśmy do środka. Prócz nas i znajomej mi sprzedawczyni, nie było tam nikogo.

    -Pół kilograma chleba proszę! O! Tego! – powiedziałam i wskazałam dłonią na bochenek, o który mi chodzi. Zapłaciliśmy. Wyszliśmy.

      Jani był zszokowany.

     -Co ci się stało? – spytałam widząc jego wyraźnie zmieszaną minę.

     -No… Jakby ci to powiedzieć… Wiem, że co prawda mieszkamy teraz prawie że na wsi, ale nie musisz zachowywać się jak stary chłop, który właśnie wraca z pola.

   -Co???

    Bardzo cenię tę cechę Janiego,  że absolutnie wszystko mówi prosto z mostu, bo w gruncie rzeczy na dłuższą metę pozwala to uniknąć wielu konfliktów. Tym razem zupełnie  jednak nie wiedziałam o co mu chodzi.

    -Jaki ze mnie chłop? Co ja takiego powiedziałam? Nie wiem o co ci chodzi…

    -A nie widziałaś miny tej sprzedawczyni?…

    -No właśnie! Ona tak ma! Wyobraź sobie, że zawsze jak tylko wchodzę do sklepu, to ma taki nadęty, obrażony wyraz twarzy!

    -Bo ty pewnie zawsze tak kupujesz od niej ten chleb!

    -Ale jak na Boga mam kupować! Cóż w tym jest niestosownego?

    -A może by tak zacząć od „dzień dobry!”, „jak się pani dziś ma?”, a później  „proszę”, „dziękuję”, „miłego dnia”. Możesz się również  nawet lekko uśmiechnąć. Lub też dajmy na to… nawiązać  kontakt wzrokowy. Brzmiałoby lepiej niż: „pół kilo chleba!”.

    -No może… – przyznam, że powiedziałam tak żeby dał mi w końcu spokój. Trochę czułam, że ma rację, ale do końca jeszcze tego nie rozumiałam. Przecież ja tylko kupuje chleb! Zrzuciłam to na różnicę kulturową i machnęłam ręką. Jeślibym robiąc jakiekolwiek zakupy w Polsce… czterdzieści dekagramów sera, pięć plastrów szynki, dwie piersi z kurczaka… zaczęła rozmowę od „jak się pani miewa?”, uznano by mnie za dziwaczkę… Kilogram sera! Następny…Pięć plastrów szynki! Kolejny… Dwie piersi z kurczaka! Kto ma czas na rozbudowany dialog stojąc w sklepowej kolejce?

     Do tematu już nie wracaliśmy. Jednak uznając rację innej kultury, postanowiłam być rzeczywiście  milsza i rozbudowałam nieco moje słownictwo, które używam w sklepach.

***

       Przenieśmy teraz czas i miejsce akcji. Jestem na Korfu. Jest środek upalnego czerwca. Wracałam właśnie z miasta. Dzień był okropny. Jeden z typu: „nic mi się nie uda, chwila moment, a świat cały zawali się i runie mi prosto na głowę”. Na wyspie byłam już wtedy zupełnie sama. Jani wyjechał jakiś tydzień, dwa wcześniej. Nie znałam jeszcze prawie nikogo, więc zwyczajnie było mi smutno! Wracając do domu, weszłam do kwiaciarni, w której jakiś czas temu kupiłam sobie kwiatka. Taka banalna rzecz, a zawsze poprawia mi humor.  Sytuacja kryzysowa, więc potrzebne są mi pomarańczowe tulipany! Na dodatek sprzedawca w kwiaciarni był naprawdę miły. Weszłam do środka. Kojąco zapachniało kwiatami.

    -Witaj Dorota! Jak się masz? O fajnie, że znów tu jesteś! Jak tam te ostatnie margarytki? Długo stały? Dziś mamy właśnie świeżutkie tulipany… Sprawdź jak pachną!

      Kiedy tak stałam, pomyślałam że za chwilę  się rozbeczę. Typowa baba – zupełnie nie wiedząc  dlaczego? Po jednej wizycie, sprzedawca  pamiętał moje imię. Pamiętał jakie kwiatki kupiłam wcześniej. I był zainteresowany tym jak ja się czuje. Więc… nie byłam już taka anonimowa… Ktoś mnie znał i wiedział jak mam na imię…

     Kupiłam kilka prześlicznych tulipanów, które zostały pięknie obwiązane kokardą. Tyle.

     Kiedy wracałam do domu, zrozumiałam o co tych kilka miesięcy wcześniej chodziło Janiemu.  Z tą naszą piekarnią i moim kupowaniem chleba. Poczułam to na własnej skórze. Dlaczego zwyczajnie – warto być miłą… A w zwykłej sprzedawczyni, sprzedawcy, sekretarce, kasjerce, kasjerze… zawsze przede wszystkim  widzieć drugiego człowieka.

 

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Dlaczego dobrze jest, kiedy poczta mieści się obok sklepu mięsnego?… poniedziałek, 12 stycznia 2015

     Każda wizyta na poczcie w naszej wiosce, to prawdziwa przygoda. Zawsze cieszę się, kiedy mam coś tam załatwić bo wiem, że z pewnością stanie się coś ciekawego. Urzędy pocztowe w Grecji pracują od poniedziałku, do piątku do godziny 14.00. I ani minuty dłużej! Kto nie zdąży załatwić swojej sprawy – jego problem. Nie ma wysyłania listów, paczek, opłacania rachunków po godzinie 14! Kropka.  Do dziś często jednak o tym zapominam i wciąż ciężko jest mi się do tego przyzwyczaić. Tak na marginesie… Post na temat godzin otwarcia sklepów i urzędów w Grecji również będzie, bo to bardzo ciekawy temat.

       Mam taki dziwny nawyk, że na naszą pocztę zawsze biegnę w ostatniej chwili i zawsze jestem mniej więcej za dwie druga. Zdaje się, że robię to trochę podświadomie, żeby zobaczyć ten  jedyny w swoim rodzaju widok…

      Na naszej poczcie pracuje trzech brodatych panów, w wieku 65 plus.  W tym właśnie urzędzie pocztowym grawitacja wydaje się rządzić trochę innymi prawami. Wszystkie przedmioty są jakby cięższe, więc każdy ruch pracowników jest wykonywany z dodatkowym nakładem sił, tak by przezwyciężyć ową wzmocnioną grawitację. Kiedy trzeba po coś sięgnąć, widać że dzieje się to dużo wolniej i  z takim trudem. A sekundę po skończeniu zadania, ręka jakby sama z powrotem przylepia się do powierzchni biurka. Że też naszą pocztą nie zainteresowała się jeszcze NASA…

     Już za pięć druga atmosfera w urzędzie staje się rozluźniona. Brodaci panowie zapalają wtedy po papierosie. Zdarza się, że otwierają również  piwo. Nie wiem dlaczego, ale zawsze musi być  w puszce.

    Błagam… Wyobraźcie sobie  taką sytuację w jakimkolwiek urzędzie pocztowym w Polsce… Gość za okienkiem z papierosem i piwem… Prawda, że widok co najmniej ciekawy 😀

      Jakiś czas temu, będąc jeszcze w Polsce, Jani miał wysłać mi ważne papiery, które zapomniałam z domu. Potrzebne było mi to na teraz, a na nieszczęście był to piątek. Jani pędem wybrał się więc na pocztę. Nie był wiele szybszy niż ja, bo urząd zamykać mieli za dziesięć minut. Wpadł na pocztę, ale niestety… Okazało się, że zabrakło prądu.

    -Co prawda może pan kupić znaczek i zapłacić, a my możemy nawet teraz nadać paczkę. To co trzeba wstukamy już po weekendzie. Problem w tym, że tę paczkę trzeba zważyć! A waga jest elektroniczna. – powiedział jeden z brodaczy.

    -Naprawdę, nie da się z tym niczego zrobić? To bardzo ważne! A dziś jest już piątek…

    -Hmmm… No cóż ja panu poradzę…

    Po chwili dłuższych namysłów i pertraktacji, wielki zegar wiszący na ścianie wskazał za pięć druga. Oznaczało to, że można już otworzyć puszkę z piwem. Znacie to niepozorne  „pstryyyk!”, po którym   tak magicznie  rozluźnia się atmosfera.

    -To znaczy… Jest pewne wyjście… – powiedział jeden z brodaczy popijając już piwo. Podszedł do okna i wytężył wzrok. – O! Sklep mięsny jeszcze otwarty! –dokończył coś tam dłubiąc sobie w zębie.

    -A… No… – dodał brodacz za biurkiem. –Dobra, to niech pan leci szybko do tego mięsnego! – powiedział do Janiego.

    -Po co?! – zdziwił się Jani.

    -Zważyć paczkę! Rzeźnik ma taką starą, mechaniczną wagę! To zważy. Biegnij pan! Za chwilę się zwijamy.

     Paczka, przyozdobiona   kilkoma plamkami krwi,  dotarła ekspresowo, już  na początku następnego tygodnia. Nie wiem na jakich zasadach to się opiera, ale wszelkie przesyłki  nadawane z naszej poczty zawsze dostarczane są jeszcze przed czasem. Śpiesz się powoli! Ciekawe, czy autorem tego powiedzenia nie byli Grecy…

 

Ale… Ale… Jak dokładnie ma na nazwisko mój przyszły mąż, czyli Jani?… środa, 23 kwietnia 2014

     Co prawda przygód, które miały miejsce przy naszej ostatniej wizycie u Sałatki, jeszcze nie koniec. Jednak  temat który obecnie jest na tapecie jest na tyle zajmujący, że nie sposób nie podjąć go na gorąco. O tym, jak świętowaliśmy urodziny Olivki oraz o modowych poglądach Oliwy z Oliwek będzie po drodze. Teraz zupełnie na gorąco – czas przejść do tematu naszego ślubu;)))

       Ha! Tak łatwo jednak nie będzie…  Ślub nawet jeśli jedynie cywilny, to w Grecji sprawa dość skomplikowana. Zwłaszcza jeśli jeden z partnerów nie jest Grekiem. Poprzedza go dość długi i pomotany  proces załatwiania spraw urzędowych. Nasze papiery zaczęliśmy załatwiać właściwie już na początku roku… Jak się jednak okazuje, wcale nie było na to zbyt wcześnie…

     Moją wizytę w Polsce przedłużyłam po to, żeby ze spokojem załatwić wszystkie formalności związane ze ślubem w Grecji. Żeby wszystko załatwić – dobrze jest przyjechać do kraju. Jednym z kilku dokumentów, jaki był mi potrzebny było „pozwolenie do zawarcia małżeństwa za granicą”. Niby prosta rzecz. Najpierw należy udać się do Urzędu Stanu Cywilnego w miejscu zameldowania. Poprosić o wydanie takiego dokumentu. Podać swoje dane oraz imię i nazwisko partnera. No właśnie… Nazwisko swojego partnera…

     Jak ma na nazwisko Jani…? Nic trudnego! Rzecz jasna o tym wiedziałam. Ale zaraz… Chwilkę… Jak dokładnie się je pisze, tak żeby na bank nie popełnić żadnej literówki… Ach! Proszę jaka jestem sprytna! W torebce miałam dopiero co wydrukowane zaproszenia na ślub. Przepisałam nazwisko Janiego, podałam sympatycznej urzędniczce i po sprawie.

     Dokument miał być gotowy następnego dnia. Kiedy tylko miałam mieć go w rękach, czekał mnie wyjazd do Warszawy. Tam  moje dokumenty należało zaopatrzyć  w tzw. „apostille”. Do stolicy dość mi się śpieszyło, bo krótko po tym czekał mnie  lot do Grecji, a jeszcze przed tym cała  lista spraw do załatwienia.

     Wróciłam do domu i coś mnie tknęło. A. E. I. O. U. O. E.  I tym podobne… Jak właściwie piszę się nazwisko Janiego? Czy na pewno tak jak jest na zaproszeniach?

      Wieczorem zadzwoniłam do Janiego,  ot tak dla pewności. Jak się okazało w wersji łacińskiej nazwiska, które wpisałam w dokumentach były WSZYSTKIE możliwe błędy…  Dlaczego? W greckich dowodach osobistych dane zapisane są po grecku jak i w wersji łacińskiej. A greckie  nazwisko Janiego w łacińskim alfabecie można napisać co najmniej(!) w dwóch wersjach! Dlaczego? W przeciwnym razie życie byłoby stanowczo za nudne…

    -Dlaczego do zaproszeń podałeś mi inne nazwisko niż to, które jest na twoim dowodzie???!!!

    -Bo… Tego… No… Jakbym napisał tak jak jest w dowodzie, to nikt by poprawnie nie przeczytał.

    -No, ale przecież zawsze powinno się podawać, to które jest w dowodzie!

    -Moim zdaniem,  w dowodzie  nazwisko w wersji łacińskiej mam napisane błędnie.  – w Janim odezwał się najprawdziwszy Grek, który wie wszystko lepiej.

    -Jak to masz „błędnie”?

    -No tak… Jak przeczytasz tę łacińską wersję dokładnie tak jak jest w dowodzie, to zabrzmi  inaczej niż tak jak się wymawia. Więc ja podaje zawsze tę „lepszą”, czyli „moją”  wersje!

    -Acha… To ciekawe… Ale jak to „lepsza” wersja? To ile ich, tak z ciekawości – jest?

    -Och! Co najmniej ze dwie, albo i  trzy… Bo  takie „e” dla przykładu można w łacińskim  alfabecie napisać na kilka sposobów. Tak samo jest z „i”. – Jani zaczął drążyć temat, ale to biorę już w nawias.

    -Dobra. Dajmy już z tym spokój! Nie mam teraz na to siły! W takim razie jutro nie jadę do tej Wawy. Wszystko trzeba będzie poprawiać… Ale najważniejsze. Powiedz mi – jak pisze się twoje nazwisko, w łacińskiej wersji dokładnie takiej jaka jest w dowodzie? – próbowałam, choć było to trudne, jednak zachować spokój.

     -Poczekaj…  Wiesz co… Już sam nie wiem… Muszę znaleźć ten dowód…

      Myślę, że w tym momencie wszelki  komentarz jest zbędny…

      Jak pisze się nazwisko mojego przyszłego męża? W tym momencie rozkładam ręce… Trudno jest mi powiedzieć… Czuje się jednak usprawiedliwiona. Bo jeśli sam Jani nie pamięta, to jak ja mam to wiedzieć?     Dodam tylko tyle, że nie komplikując życia sobie, rodzinie, przyjaciołom  i wszystkim urzędnikom w Polsce, jeśli chodzi o moje nazwisko – pozostaje ono niezmienne!  Przynajmniej, wiem dokładnie jak się je pisze;)))

     Wszystkie potrzebne dokumenty z Polski, udało mi się zdobyć na czas. I z całym kompletem wyleciałam do Grecji. W samolocie siedziałam z błogą  myślą, że wszystko jest już prawie załatwione. Wystarczy wyznaczyć datę i rozesłać nasze  urocze zaproszenia. Jeszcze wtedy nie przeczuwałam, że prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna… Ale o tym – w swoim czasie!

 

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!