Korfu – spotkanie pierwsze… piątek, 16 maja 2014

KORFU - Stara Forteca

KORFU – Stara Forteca

     Istnieją  rzeczy, które zdaje się  nigdy nie będą mogły być  zastąpione, tylko dlatego że powstało coś szybszego, nowocześniejszego czy  bardziej modnego.  Wciąż wolę prawdziwą książkę, od jej e-bookowego odpowiednika, mimo że ta pierwsza  ciąży w mojej torbie. Czy też papierową gazetę, którą otworzę  w wolne sobotnie popołudnie. Tak samo jest ze statkami. Im wolniej  płyną, tym właściwie lepiej.

   Dobiliśmy do portu stolicy Korfu. Stwierdzenie, że już od pierwszego spojrzenia, wyspa prezentuje się zupełnie niepowtarzalnie, byłoby czystym banałem. Bo przecież każda wyspa Grecji, nawet w stosunku do swoich archipelagowych  sąsiadek, to zupełnie inny świat. Korfu  jednak wyróżnia się  wrodzoną  elegancją, posmakiem szykowności, który niemalże wisi w powietrzu. Potwierdzenie takiego odczucia można znaleźć w jej historii, bowiem od dawien dawna,  Korfu uwielbiana była przez europejską arystokrację.

   Jak  tylko rozpakowaliśmy walizki, to znaczy – dokładnie – położyliśmy je na podłodze, stałam w drzwiach gotowa na zwiedzanie miasta. Przyznaje, typowe ze mnie zwierze miejskie. Tam gdzie jest tłoczno, głośno, wiele się dzieje – zawsze czuje się najlepiej. Czasowo wybraliśmy się  idealnie, bo dochodziło właśnie południe. Był jeden z   typowych, pracujących dni. Wszędzie pełno ludzi. A w co drugiej z wąskich uliczek, tworzył się kilkusekundowy korek. Sznury samochodów, pomiędzy którymi  zwinnie przemykały  głośne skutery. Słynne, włoskie Vespy. Są naprawdę urocze!

   To niestety prawda, że wielu starym weneckim kamienicom przydałby się generalny remont. Na szczęście znaczna część z nich  jest już odnowiona. Jednak  tak naprawdę włoskie wyczucie  proporcji kamienic i kamieniczek, wąziutkie kantounia (uliczki), idealnie dobrane dekoracje i dumnie górujące nad miastem fortece; świeżo  odmalowane czy też nie, zachwycać będą zawsze.

   Miasto przeszliśmy wzdłuż i wszerz. Wchodziliśmy w jego najwęższe zakamarki, najbardziej niepozorne ulice. Kościół św. Spirydona. Stara i Nowa Forteca. Pałac św. Michała i św. Jerzego. Oraz Ratusz Miasta. Stare Miasto. Nowsza jego część i targ przy fortecy. Każdy dzień kończyliśmy tak samo. Grecka kawa i małe słodkie loukumades, w jednej z kawiarenek  na ulicy Liston. Nie można znaleźć  lepszego miejsca, by zobaczyć jak miasto tu żyje, na 10 minut przed otwarciem turystycznego sezonu. Jak po zajęciach spotykają się tu studenci. Jak starsze Greczynki obmawiają, co ugotować jutro na obiad. Z jaką ekscytacją przekazywana jest każda nawet najbardziej błaha plotka. Tak dyskutować potrafią jedynie Grecy.

   Kilka kilometrów za miastem, jedno z najsłynniejszych miejsc na Korfu, czyli Kanoni i Mysia Wyspa. Żeby tam dotrzeć trzeba się trochę natrudzić. Bo niby blisko, niby tuż obok, ale która tak naprawdę wiedzie tam ulica? Na szczęście ukazał się niewielki, biały monastyr Vlacherna, który jest na okładce chyba każdego przewodnika po wyspie.  Właśnie sprzątała w nim starsza Greczynka. Dziadek obok łowił ryby. Ktoś przyjechał czerwonym skuterem. Ale zdaje się, że tylko na chwilę, bo w stacyjce są jeszcze  kluczyki, a silnik na „chodzie”. 5. 10 minut. Nikt nie wraca… Klimat na wyspach ma to do siebie, że nikt tu restrykcyjnie czasu nie liczy.

KANONI - monastyr Vlacherna

KANONI – monastyr Vlacherna

   Jadąc na południe, odwiedziliśmy Achillion. Miejsce, które trzeba zobaczyć będąc tu na Korfu. Ogród w stylu francuskim. Rzeźby z mitologicznymi bóstwami. Cesarski wystrój wnętrza budynku. Wszystko prezentuje się naprawdę wspaniale, ale całość jest kolejnym dowodem na to, że władza, pieniądze… Te wcale szczęścia nie dają. Biografia mieszkającej tu cesarzowej Sissi, wcale nie ma przecież happy endu.

   Żeby dotrzeć do Paleokastritsy, przejechaliśmy  przez typowe wyspiarskie drogi, skręcone jak serpentyny. To właśnie na nich, pomiędzy oliwnymi gajami, nagrywane  były sceny do  Jamesa Bonda (For Your Eyes Only KLIKNIJ TU!). Kiedy sezonu jeszcze nie ma, trochę trudno sobie wyobrazić, że latem może być tu tłoczno. Wszystkie kawiarnie, tawerny pozamykane. Na plaży nie ma żywej duszy. Cisza, spokój, słychać tylko fale i szum  wiatru pomiędzy drzewami. Widać lazurowe morze, którego błękit zlewa się z  niebem.

   Odnajdujemy kościół z muzeum ikon. Tam również prawie nikogo nie ma. Można obejrzeć wszystko dokładnie. Dotknąć, powąchać. Ale  chwilkę! Jesteśmy też po to by się dowiedzieć, gdzie jest słynna Bella Vista i ile kosztuje wstęp do muzeum. Napotkany kot mówi, że „nie wie” i nie wygląda na takiego, którego by to obchodziło. Podobnie odmrukuje jego  rudy przyjaciel, z którym razem wylegują się na słońcu, obok drzewka cytryny.

   Żeby wejść do muzeum nie trzeba mieć żadnego  biletu. A Bella Visty nie da się przeoczyć! Ale wcześniej punk widokowy, o którym nie było w żadnym przewodniku. Prawdziwy balkon na Morze Jońskie. Wielki, niekończący się błękit, który muska delikatnie pobłyskujące na nim słońce. To właśnie gdzieś tam znajduje się zamieniona w kamień łódź Odyseusza. Czy jest to tylko mit? W takich miejscach,  we wszystko jest się w stanie uwierzyć.

PALEOKASTRITSA

PALEOKASTRITSA

   Po drodze od zakrętów kręci mi się w głowie. Mimo to dojeżdżamy do  zamku  Angelokastro, który  tonie w zieleni. Gubimy się w oliwkowych gajach, ale tylko  po to by odnaleźć ruiny starej świątyni. Można do niej wejść i dotknąć jej fresków. Nie ma żadnej odgradzającej barierki.  W drodze do Palies Sinies,  znów gubimy drogę. Kolejny raz prawie tracimy oponę. Ale przy każdej przymusowej zmianie planów, odkrywamy coś nowego. Dojeżdżamy do sadów drzew kumkwat. Stary dziadek patrząc na nas jak na istoty nie z tej ziemi, pokarbowaną laską pokazuje nam dobrą drogę i przez cały czas się śmieje.

   Żeby dotrzeć do Canal  D’Amour czyli Kanału Miłości, przejechaliśmy prawie całą wyspę. Część północna o tej porze roku jest prawie wymarła. Jakby dzień wcześniej wszyscy dosłownie się wynieśli. Tak właśnie nie w sezonie wyglądają miasteczka typowo turystyczne, bo funkcjonują one jedynie przez kilka letnich miesięcy.  A w wakacje  będzie tu naprawdę tłoczno. Szkoda tylko, że na kąpiel było jeszcze  stanowczo za zimno. Bo być na takich plażach i nie popływać, to prawdziwa   tortura. Niesamowite formacje skalne, wyglądają tu tak, jakby ktoś specjalnie zbudował tu fantazyjne   plaże. Tu uskok  do kąpieli. Tam swoisty balkonik, gdzie można się opalać. Tu idealne miejsce na kilka leżaków. W restauracjach, hotelach i kawiarniach, pojawiają się pojedyncze osoby. Zdaje się, że to właściciele, którzy już planują jakby tu zabrać się za sprzątanie. Koniec marca oznacza, że sezon zbliża się wielkimi krokami.

SIDARI

SIDARI

   Kiedy żegnaliśmy się z wyspą, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że odpłynąć wcale nie będzie tak łatwo. Strajki mają to do siebie, że nikt przecież ich nie zapowiada. W ostatnią noc, kolejny raz poszliśmy do centrum miasta.  Udaliśmy się na koncert  muzyki klasycznej, młodzieży z tutejszej szkoły. Korfu jest  niesłychanie muzykalna. Chwilę po ostatnim utworze, krótki spacer po mieście. Sam środek ciepłej, wiosennej nocy. Ulice nadal zapełnione. Sklepy otwarte. W kawiarenkach nie widać pustych krzeseł. Ostatnie spojrzenie na rozświetlone miasto. Starą Fortecę górującą nad morzem. Odwracam się by raz jeszcze spojrzeć… Do zobaczenia już w czerwcu, prześliczna Korfu!

ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

salatkapogreckuwpodrozy.pl

salatkapogreckuwpodrozy.pl

 

Dlaczego Grecy noszą tylko typowo greckie imiona?… wtorek, 13 maja 2014

    Jeszcze nigdy nie spotkałam Greka czy też Greczynkę, której imię nie byłoby typowo greckie. Od tej reguły raczej nie ma wyjątku, bo wszyscy obywatele Ellady noszą tylko i wyłącznie greckie imiona. Nie ma mowy, żeby nowo narodzone dziecko zostało nazwane imieniem pochodzenia francuskiego, włoskiego, czy też (bój się Boga!) amerykańskiego. Dlaczego tak właśnie jest?

     W Grecji istnieje jedna (z wielu… wielu…) Tradycji  (przypominam, że ta w Elladzie musi być pisana przez wielkie „T”;))) ), że dziecko powinno nosić imię po swoich dziadkach. Tak jest między innymi w naszej Sałatkowej rodzinie. Jani – nosi imię swojego zmarłego już dziadka. Oliwka natomiast imię odziedziczyła po Oliwie z Oliwek. W taką zasadę nie może więc „wbić się” imię, które nie jest greckie, oczywiście z  wyjątkiem jeśli jeden z rodziców nie jest Grekiem.

    Wszystko brzmi bardzo sympatycznie. Problem jednak w tym, że w jednej rodzinie powtarzają się nie tylko imiona, ale imiona i nazwiska w tym samym zestawieniu. Doskonałym przykładem jest przypadek Janiego. W naszej Sałatce jest już 4 Janich z tym samym nazwiskiem. I jak rozróżnić jednego od drugiego?

 

    Tradycja, jak to zwykle ona. Czasem może  być trochę jednak uciążliwa. W każdym razie, greckie imiona potrafią być naprawdę niesamowicie ciekawe. Wśród nich wszystkich odznaczają się dwie grupy. Po pierwsze są to imiona, które żywcem wyjęte są z greckiej mitologii. Tak, funkcjonują tu zupełnie zwyczajnie. Choć po czasie człowiek całkowicie  się do nich przyzwyczaja, to  do dziś pamiętam jak nie mogłam się nadziwić, kiedy pierwszy raz spotkałam  Atenę, Afrodytę lub Despinę. Czy też kiedy przedstawiano mi Odyseusza, Achillesa i Adonisa. Prawda, że brzmi bajecznie?

    Drugą grupą imion, które są niezwykle urokliwe, są  imiona które funkcjonują bardzo podobnie do imion indiańskich. Te imiona, to po prostu konkretne słowa. I tak dla przykładu: Elpida, to inaczej Nadzieja; Sofija czyli Mądrość; Argiro to Srebrna; a popularna nawet na zachodzie Zoi, znaczy po grecku Życie. Ach! Jest jeszcze Agapi, czyli po prostu Miłość. I kilka męskich przykładów: Thimios, czyli Wesoły; Argiris to inaczej Srebrny; Fotis to Świetlny;  a Nikiforos   to Przynoszący zwycięstwo.  Nie ukrywam, że bardzo cieszę się z faktu, że moje imię tak naprawdę pochodzi z Grecji. Imię Dorothea tłumaczy się jako Dar Boga.

Dorothea...........5/6

Dorothea………..5/6

     Wiele z greckich imion jest czasem trudnych do zapamiętania dla osób, które nie mówią po grecku. Dlatego nie zdziwcie się, kiedy Grek przedstawi się Wam  angielskim  odpowiednikiem  swojego imienia. I tak dla przykładu Jani (czyli Ioannis), często przedstawi się jako John. Czy też Jorgos, jako George.

     Nigdy  nie zapomnę, kiedy będąc w Grecji jeszcze na stypendium Sokratesa, na jednej z typowych studenckich imprez zaprzyjaźniliśmy się z sympatycznym Grekiem, który przedstawił  się nam właśnie jako George. I tak też mówiliśmy do niego przez całą noc.

   -George, ale  jak tak naprawdę masz na imię? Bo jak rozumiem George  to angielski odpowiednik twojego greckiego imienia. – spytał ktoś. Owy George uśmiechnął się od ucha do ucha i odpowiedział:

    -Tak naprawdę, to  mam na imię Ksenofon!

  Chyba nigdy w życiu nie zapomnę wybuchu śmiechu chwilę potem, ale przede wszystkim tego unikatowego imienia – Ksenofon…

salatkapogreckuwpodrozy.pl

salatkapogreckuwpodrozy.pl

 

Co potrzebne jest do zawarcia ślubu cywilnego w Grecji? Po pierwsze… tabletki na uspokojenie!… czwartek, 8 maja 2014

 

     Zaczęło się od tego, że Jani wydrukował z internetu informacje na temat wszystkich potrzebnych dokumentów niezbędnych do zawarcia w Grecji ślubu cywilnego. Kartka nie była długa. Punktów i podpunktów w zasadzie tylko kilka. Wszystko jasne. Proste. Oczywiste.

       Znając grecką biurokracje, całość  postanowiliśmy  załatwić jak najwcześniej, tak by przed samą uroczystością tylko doprasować  ubranie i przeczyścić buty. O naiwności! Jak zwykle zaczęło się zupełnie niepozornie…

      Chwilę po naszym wyjeździe z Korfu, mieliśmy w planach wybrać się do domu Sałatki, bo właśnie tam planowaliśmy wziąć ślub. Na Korfu byliśmy dobrych kilka dni i kiedy już pakowaliśmy walizki by wracać, okazało się, że… promy w całej Grecji nie kursują z powodu generalnego strajku!

      Strajki wyglądają całkiem wesoło. Kiedy jest się na przykład studentem i ma się odwołane egzaminy. Albo kiedy ogląda się wszystko w telewizji. Ale kiedy utknęło się na wyspie… W planach ma się organizowanie ślubu… A fundusze na hotel i jedzenie są dość ograniczone… Wtedy przestaje być już tak wesoło.

     Przez tych kilka dni codziennie udawaliśmy się do portu, by dowiedzieć się kiedy możemy spodziewać się statku powrotnego. Całkiem miły policjant, zawsze dokładnie ten sam i zawsze z  kawą frappe (kliknij TU!)  w ręku, bezradnie, acz sympatycznie rozkładał ręce.

     Żeby nie tracić czasu, udaliśmy się więc do urzędu stanu cywilnego na Korfu, by jeszcze dla pewności potwierdzić, jakie dokumenty będą nam potrzebne. Mieliśmy szczęście. Śluby z osobami spoza Grecji są na Korfu bardzo częste, więc urzędnik był we wszystkim świetnie zorientowany.  Wyglądało na to, że jeśli uda nam się odpłynąć z wyspy, wszystko miało już iść gładko.

     Strajku jednak nie było końca. A nasze fundusze na pobyt topniały przerażająco. Na myśl o  następnym obiedzie pt. souvlaki (kliknij TU!), przewracało mi się w żołądku.

    Jedynym pewnikiem greckich strajków jest to, że każdy z nich prędzej, czy później, ale zawsze kiedyś się kończy. Na całe szczęście tak było i w tym przypadku. Po kilku dniach opuściliśmy Korfu. Co prawda z przyjemnością zostalibyśmy dłużej, ale… sami rozumiecie…

    Niestety, pieniądze które mieliśmy przeznaczone na podróż do Sałatkowego domu przeznaczyliśmy na hotel, plus niekończące się souvlaki. No i mamy problem! Nie możemy za bardzo jechać, a jak załatwić dokumenty?

    Telefon do bazy, czyli urzędu stanu cywilnego, gdzie mieliśmy brać ślub.  Jeden, drugi.  I trzeci! Ufff… W naszym  urzędzie nie ma kolejek, a  większość papierologii  możemy załatwić u siebie. Całe szczęście!  Można więc ruszyć z papierami, zostając jednocześnie na miejscu.

      Na wizytę w urzędzie w naszej wiosce, byliśmy perfekcyjnie przygotowani. Wielka, twarda teczka, a w niej wszystkie potrzebne dokumenty, pokserowane  po trzy razy, tak dla pewności. Dowody osobiste. Akty urodzenia. Paszporty.

      Urzędniczka, która  zajmowała się naszą sprawą, ze ślubem gdzie  jedna osoba jest spoza Grecji, miała do czynienia pierwszy raz. Niestety.

     „Hmmm… A to ciekawe? Możesz dać mi tę karteczkę, to sobie też skopiuje?  Ale fajna… A skąd ją  masz?” – odpowiedziała, kiedy pytaliśmy jakie dokumenty potrzebne są do ślubu. Jani przypadkowo pomiędzy stosem papierów miał również ową kartkę. Ku zadowoleniu pani, również skopiowaną trzy razy. Z ową urzędniczką nawet  chyba się zaprzyjaźniliśmy, bo przez kilka dni  przychodziliśmy prawie codziennie. Mozolnymi krokami wszystko szło do przodu. Co prawda, przyznaje że nie bardzo wiedziałam co się dzieje, ale twarz Janiego jak otwarta książka mówiła, czy jest dobrze, czy czeka nas kolejny papierologiczny problem. Na sam prawie koniec, jeszcze tylko jakiś świstek, wpłata 20 euro i prawie gotowe. Jak to dobrze, że zaczęliśmy ze wszystkim tak wcześnie, bo naprawdę trwało to trochę.

       Kolejny telefon do bazy i pytanie  czy na pewno nie będzie kolejek i wystarczy przyjechać 3 dni wcześniej. Urzędnik zapewniając już czwarty raz, po drugiej stronie słuchawki znów pokiwał głową.  I już wszystko prawie gotowe! Tylko…  „Sprawdźmy dokumenty panny młodej…” – powiedziała nasza urzędniczka.  „O! Na tłumaczeniu od tłumacza przysięgłego nie ma dowodu, że tłumacz przysięgły jest rzeczywiście przysięgłym!”. Tak więc nieplanowana wycieczka do Aten do owego tłumacza, na następny  dzień… I teraz wiemy już na 200%   że  nasz tłumacz, jest jak najbardziej przysięgły!

     Kolejne dni mijają. I kolejna życiowa lekcja. Teraz już wiem, że słowo „prawie”, robi ogromną różnicę w porównaniu do słowa „załatwione”! Końca nadal nie widać.  A z kilku dni sporego zapasu czasowego, zaczęło robić się naprawdę nieciekawie. Dodam, że w międzyczasie musieliśmy wykupić w gazecie miejsce na ogłoszenie, że zamierzamy wziąć ślub i przynieść egzemplarz do urzędu. Tak jest! Dobrze czytacie – przed zawarciem ślubu w Grecji, należy ogłosić się w gazecie, tak by nikt nie miał co do małżeństwa  sprzeciwu.

       I znów wszystko już „prawie” gotowe! Jeszcze tylko, cytuje „pisemny dowód, że obywatelka Polski – Dorota Kamińska, jest również obywatelką Unii Europejskiej”. Śmiać się czy płakać? No cóż, od momentu wstąpienia Polski do Unii mija już 10 lat, ale przeciętny urzędnik w Grecji, Polskę z Unią niekoniecznie kojarzy. I co gorsze – na naszą przynależność żąda dowodu…

     Mały, ale kolejny krok do przodu. Na szczęście wyszło na jaw! Polska jednak  należy do Unii Europejskiej! I już naprawdę „prawie”, „prawie” gotowe! Jeszcze tylko wpłata 20 euro i możemy szykować obrączki.  „Obok jest  biuro KEP. Tam wpłacicie pieniądze   i możecie  jechać”. – powiedziała zadowolona urzędniczka, która całej  sprawy również miała chyba serdecznie dość. Niestety, w owym KEPie (jest to rodzaj urzędu, gdzie załatwia się najróżniejsze sprawy formalne)  nie było druków do wpłat. Kilka dni temu właśnie się skończyły…  Ale i tak,  jak się chwilę później okazało, były tam  nielegalnie, bo owy  urząd nie ma uprawnień do pobierania żadnych  pieniężnych wpłat. Jego pracownik niestety też dopiero teraz się o tym dowiedział.       Gdzie można wpłacić owe cholerne 20 euro? Nikt oczywiście nie wie… Co urzędnik – to  inny pomysł.  „Chyba  35  km stąd, w mieście!”  „W banku, albo… na poczcie… albo urzędzie podatkowym.” Czekam, aż padnie odpowiedź, że może jeszcze w kinie… Mniejsza już o to, bo następnego dnia była Wielkanoc i w najbliższych dniach i tak wszystko będzie nieczynne.  A owy, ustalony o dziwo   urząd, niestety – już zamknięty, bo jest za pięć druga, a tam czynne jakoś do południa. Nawet wcześniej uśmiechnięta urzędniczka, przełknęła ślinę i nerwowo zaczęła stukać w telefon. Chwilę później, usłyszeliśmy  zdecydowanym tonem: „Maryja!… Tym razem naprawdę jest problem…!”

      Przyszła Wielkanoc. Papierów jak nie było, tak nie ma. Co prawda już „prawie” gotowe, ale nadal nie ma z czym jechać.

     Nie przedłużając… Jak to w Grecji. „Za pięć dwunasta”, czyli dokładnie na jeden dzień przed samym ślubem mieliśmy gotowe dokumenty. Urzędnik, który zapewniał nas, że w naszym  urzędzie nigdy nie mają  kolejek,  poinformował iż  tego dnia jesteśmy  siódmi, czyli ostatni, ale na całe szczęście „jeszcze się załapiemy!”.

     Ufff… Ostatnia urzędniczka (poznaliśmy ich w sumie ze 30) wręczając Janiemu ostatni już świstek, pytała  trzy razy: „Czy na pewno jesteś na to gotowy?!”. Co prawda był to żart, ale po tym co przeszliśmy, Jani dosłownie wyrwał jej papier z ręki.

         Podobno liczba  rozwodów w Grecji, jest najmniejsza w całej Europie. Jeśli tak wygląda proces załatwiania papierów na ślub,  na małżeństwo trzeba być na 100% zdecydowanym, więc w zdanie wyżej jestem w stanie uwierzyć.  Z resztą, chyba  nikt nie ma siły, żeby przez cały ten proces przechodzić więcej niż jeden raz!

          Tymczasem, po wszystkich tych przeżyciach, nasz ślub przeszedłby bez komplikacji, gdyby nie… kilka przygód po drodze… Ale o tym, jak zwykle  – w swoim czasie…

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Kochać, albo nienawidzić. Czyli co to jest RETSINA?… poniedziałek, 5 maja 2014

Retsina Malamatina

Retsina Malamatina

     -A czy w Polsce macie retsinę? – spytał mnie Malamatinos,  napełniając mi szklankę prawie do pełna złoto – żółtym płynem. Malamatinos, jest starszym bratem  Pomidora. W całej rodzinie znany jest  z tego, że uwielbia Malamatinę, czyli jedną z najpopularniejszych marek retsin.  To właśnie za  sprawą wuja, w czasie jednego z  obiadów, poznałam czym jest owa Malamatina. Z wujkiem polubiliśmy się od razu, tak samo  jak z  Malamatiną. To szalenie dla mnie sympatyczne, bo odkąd dla żartu zawołałam  do wuja „Malamatinos”, mówi do niego tak cała rodzina. Malamatinę pijamy wspólnie przy każdym rodzinnym spotkaniu. Niestety, przeważnie tylko wujek i ja, bo nikt inny przy stole, poza nami   za  retsiną nie przepada.

     -Nie, w  Polsce nie ma  retsiny – odpowiedziałam.

     -O Jezu… Naprawdę?! – Malamatinos nie udawał ani trochę –  on naprawdę nie mógł w to uwierzyć.  –W takim razie koniecznie muszę wybrać się do Polski, żeby  pokazać wszystkim Polakom, czym jest nasza Malamatina. Zresztą, gdziekolwiek się udaje, zawsze i tak mam przy sobie co najmniej jedną butelkę! – dokończył, poczym ze śmiechu prawie spadł z krzesła.

 

     

      Podobnie jak z ouzo, tsipouro, czy też  mastihą (o tym, czym jest mastiha – będzie w przyszłym miesiącu), tak samo jest z retsiną – albo się ją kocha, albo nienawidzi. Retsina (lub też retzina)  jest rodzajem lekkiego wina, najczęściej białego, którego cechą charakterystyczną jest posmak żywicy sosny. Powszechnie uważa się, że retsina jest winem gorszego gatunku. Jedna  butelka kosztuje średnio od 1 euro, w porywach do półtora. I być może dlatego właśnie ma aż tylu przeciwników.

     Retsinę zaczęto pić już ponad 2 tysiące lat temu! Starożytni Grecy nie znali szkła, tak więc nie używali szklanych butelek.  Wino trzymane było w glinianych amforach. Żeby do środka nie dostawał się psujący je  tlen, glinę nasączano  żywicą z sosny. Dzięki temu właśnie powstał  specyficzny smak retsiny.  Jeśli retsinę pija się już  ponad 2 tysiące  lat, to jednak coś niezwykłego musi kryć się w jej smaku.

    Pomimo, że nie jest to wino wysoko cenione,  poza wujem Malamatinosem i mną, w Grecji  jak i poza nią,  ma naprawdę wielu zwolenników. Smakuje szczególnie, kiedy jest gorące lato… Siedzi się nad brzegiem morza… W typowej greckiej tawernie… Na stole czeka świeża  sałatka… Nasączony zieleniącą się oliwą chleb… Ryby… Owoce morza… Tzatziki czy tirosalata… Czy można wtedy wymarzyć sobie lepszy dodatek, niż najzwyklejsza, bezpretensjonalna retsina? Nie potrzeba do niej nawet kieliszka. Wystarczy najzwyklejsza szklanka.

 

Sałatka po grecku TV – odc. 9: HORTOPITA, czyli co jeść kiedy końca kryzysu nie widać… środa, 30 kwietnia 2014

     W Grecji trudno jest umrzeć  z głodu. Drzewa uginają się od cytryn i pomarańczy. Oliwki rosną na każdym kroku. Morza pełne są ryb i innych pyszności. A z najbardziej niepozornego skrawka zieleni, wyrastają pachnące zioła.

       Wraz z ostatnimi dniami kwietnia, kiedy cała Ellada w pełni obudziła się do wiosny, wybraliśmy się z Janim na spacer po okolicy. Przy tej okazji Jani nazbierał rośliny, które po ugotowaniu nadają się do jedzenia. Uzbieraliśmy ich tyle, że postanowiliśmy zrobić hortopitę, czyli placek, którego głównym składnikiem są dziko rosnące rośliny.

      Czym dokładnie one są? Zależy to od tego co rośnie w danej okolicy. My zbieraliśmy  liście tych właśnie roślin:

MAK

MAK

MLECZ ZWYCZAJNY

MLECZ ZWYCZAJNY

GORCZYCA

GORCZYCA

TORDYLIUM APULUM

TORDYLIUM APULUM

     Prócz ostatniej rośliny, której polskiego odpowiednika nie udało mi się znaleźć – wszystkie pozostałe rosną  również w Polsce.  Do tego zestawu można dodać również pokrzywę. Z tej musieliśmy jednak zrezygnować, bo zapomnieliśmy ochronnych  rękawiczek! Ale Wy jak najbardziej możecie ją również dodać ;)))

      Sprawdźcie, bo być może całkiem smaczne jadalne dziko rosnące rośliny są w Waszym regionie?  Są bardzo zdrowe i zupełnie nic nie  kosztują. Tutaj jednak ważna uwaga! Przed ich zbieraniem koniecznie dowiedzcie się czym dokładnie są, ponieważ takimi roślinami można się zatruć. Dlatego najlepiej zbierać, to czego jest się pewnym i ani trochę nie ryzykować.

          Ale do dzieła! Najpierw na spacer, a później do kuchni! Zapraszamy na nasz kolejny filmik!

Składniki: liście dziko rosnących roślin 70 dag, koper, poszatkowana cebula, mąka ½ kg, ocet winny, szklanka wody, olej, gałka muszkatołowa, sól, pieprz, kilka ziaren ryżu. 

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Ale… Ale… Jak dokładnie ma na nazwisko mój przyszły mąż, czyli Jani?… środa, 23 kwietnia 2014

     Co prawda przygód, które miały miejsce przy naszej ostatniej wizycie u Sałatki, jeszcze nie koniec. Jednak  temat który obecnie jest na tapecie jest na tyle zajmujący, że nie sposób nie podjąć go na gorąco. O tym, jak świętowaliśmy urodziny Olivki oraz o modowych poglądach Oliwy z Oliwek będzie po drodze. Teraz zupełnie na gorąco – czas przejść do tematu naszego ślubu;)))

       Ha! Tak łatwo jednak nie będzie…  Ślub nawet jeśli jedynie cywilny, to w Grecji sprawa dość skomplikowana. Zwłaszcza jeśli jeden z partnerów nie jest Grekiem. Poprzedza go dość długi i pomotany  proces załatwiania spraw urzędowych. Nasze papiery zaczęliśmy załatwiać właściwie już na początku roku… Jak się jednak okazuje, wcale nie było na to zbyt wcześnie…

     Moją wizytę w Polsce przedłużyłam po to, żeby ze spokojem załatwić wszystkie formalności związane ze ślubem w Grecji. Żeby wszystko załatwić – dobrze jest przyjechać do kraju. Jednym z kilku dokumentów, jaki był mi potrzebny było „pozwolenie do zawarcia małżeństwa za granicą”. Niby prosta rzecz. Najpierw należy udać się do Urzędu Stanu Cywilnego w miejscu zameldowania. Poprosić o wydanie takiego dokumentu. Podać swoje dane oraz imię i nazwisko partnera. No właśnie… Nazwisko swojego partnera…

     Jak ma na nazwisko Jani…? Nic trudnego! Rzecz jasna o tym wiedziałam. Ale zaraz… Chwilkę… Jak dokładnie się je pisze, tak żeby na bank nie popełnić żadnej literówki… Ach! Proszę jaka jestem sprytna! W torebce miałam dopiero co wydrukowane zaproszenia na ślub. Przepisałam nazwisko Janiego, podałam sympatycznej urzędniczce i po sprawie.

     Dokument miał być gotowy następnego dnia. Kiedy tylko miałam mieć go w rękach, czekał mnie wyjazd do Warszawy. Tam  moje dokumenty należało zaopatrzyć  w tzw. „apostille”. Do stolicy dość mi się śpieszyło, bo krótko po tym czekał mnie  lot do Grecji, a jeszcze przed tym cała  lista spraw do załatwienia.

     Wróciłam do domu i coś mnie tknęło. A. E. I. O. U. O. E.  I tym podobne… Jak właściwie piszę się nazwisko Janiego? Czy na pewno tak jak jest na zaproszeniach?

      Wieczorem zadzwoniłam do Janiego,  ot tak dla pewności. Jak się okazało w wersji łacińskiej nazwiska, które wpisałam w dokumentach były WSZYSTKIE możliwe błędy…  Dlaczego? W greckich dowodach osobistych dane zapisane są po grecku jak i w wersji łacińskiej. A greckie  nazwisko Janiego w łacińskim alfabecie można napisać co najmniej(!) w dwóch wersjach! Dlaczego? W przeciwnym razie życie byłoby stanowczo za nudne…

    -Dlaczego do zaproszeń podałeś mi inne nazwisko niż to, które jest na twoim dowodzie???!!!

    -Bo… Tego… No… Jakbym napisał tak jak jest w dowodzie, to nikt by poprawnie nie przeczytał.

    -No, ale przecież zawsze powinno się podawać, to które jest w dowodzie!

    -Moim zdaniem,  w dowodzie  nazwisko w wersji łacińskiej mam napisane błędnie.  – w Janim odezwał się najprawdziwszy Grek, który wie wszystko lepiej.

    -Jak to masz „błędnie”?

    -No tak… Jak przeczytasz tę łacińską wersję dokładnie tak jak jest w dowodzie, to zabrzmi  inaczej niż tak jak się wymawia. Więc ja podaje zawsze tę „lepszą”, czyli „moją”  wersje!

    -Acha… To ciekawe… Ale jak to „lepsza” wersja? To ile ich, tak z ciekawości – jest?

    -Och! Co najmniej ze dwie, albo i  trzy… Bo  takie „e” dla przykładu można w łacińskim  alfabecie napisać na kilka sposobów. Tak samo jest z „i”. – Jani zaczął drążyć temat, ale to biorę już w nawias.

    -Dobra. Dajmy już z tym spokój! Nie mam teraz na to siły! W takim razie jutro nie jadę do tej Wawy. Wszystko trzeba będzie poprawiać… Ale najważniejsze. Powiedz mi – jak pisze się twoje nazwisko, w łacińskiej wersji dokładnie takiej jaka jest w dowodzie? – próbowałam, choć było to trudne, jednak zachować spokój.

     -Poczekaj…  Wiesz co… Już sam nie wiem… Muszę znaleźć ten dowód…

      Myślę, że w tym momencie wszelki  komentarz jest zbędny…

      Jak pisze się nazwisko mojego przyszłego męża? W tym momencie rozkładam ręce… Trudno jest mi powiedzieć… Czuje się jednak usprawiedliwiona. Bo jeśli sam Jani nie pamięta, to jak ja mam to wiedzieć?     Dodam tylko tyle, że nie komplikując życia sobie, rodzinie, przyjaciołom  i wszystkim urzędnikom w Polsce, jeśli chodzi o moje nazwisko – pozostaje ono niezmienne!  Przynajmniej, wiem dokładnie jak się je pisze;)))

     Wszystkie potrzebne dokumenty z Polski, udało mi się zdobyć na czas. I z całym kompletem wyleciałam do Grecji. W samolocie siedziałam z błogą  myślą, że wszystko jest już prawie załatwione. Wystarczy wyznaczyć datę i rozesłać nasze  urocze zaproszenia. Jeszcze wtedy nie przeczuwałam, że prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna… Ale o tym – w swoim czasie!

 

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

 

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Wielkanocne jagniątka… poniedziałek, 21 kwietnia 2014

      Dziś w Grecji trwa drugi dzień Świąt Wielkanocnych. Wczoraj, wczesnym rankiem większość greckich rodzin spędzała  całe przedpołudnie na przygotowywaniu, a następnie biesiadowaniu przy jagnięciu z rożna. Typowy mieszkaniec Ellady uwielbia ten element Świąt i mocno go wyczekuje, szczególnie jeśli przestrzega zasad Wielkiego Postu.

     Do widoku obracającego się na rożnie  jagniątka Grecy przywykli tak bardzo, że nikt nie widzi iż obiektywnie widok całego zwierzęcia obdartego ze skóry, łącznie z głową i wszystkimi jej elementami, jest dość przerażający. Wczoraj ścianka na Facebooku  Janiego wypełniona została  zdjęciami dumnie prezentującymi owe jagniątka. Kto jakie jagniątko miał i ile jagniątek zostało zjedzonych przez daną rodzinę.

     Jani ubolewa. Bo niestety, ale ten element greckich świąt wielkanocnych nie jest u nas kultywowany. Grecka tradycja jest przepiękna, ale nie ze wszystkimi jej elementami trzeba się zgadzać. Ponieważ widoku obracającego się na rożnie  jagnięcia nie jestem w stanie przeżyć, nie mówiąc już o zjadaniu owego biedaka, Jani musiał zadowolić się wielkanocnymi jajkami… Całego jagnięcia nie jest przecież w stanie zjeść samodzielnie! A jajko – to i owszem! Dla pokrzepienia jego greckiej duszy – wszystkie jaja dostosowując się do tradycji – były czerwone! Mimo starań, ubolewanie Janiego nie zostało jednak wynagrodzone…

       Grecy uwielbiają wielkanocną jagnięcinę i sam jej proces przyrządzania, ale nawet wśród nich samych udało mi się znaleźć przeciwników tej tradycji. Zdjęcia, które znajdują się w tym poście, wykonałam rok temu tuż po Świętach Wielkanocnych, będąc  w Atenach.  Widać  na nich wielki plakat, który wisiał  nad sklepem z artykułami ekologicznymi, blisko stacji metra przy uniwersytecie. „Jani je jagniątko” – tak napisane jest na pierwszej części plakatu. Ale co by było jeśli to samo jagniątko zjadłoby Janiego…? :)))

"Jani je jagniątko..."

“Jani je jagniątko…

"... a jagniątko Janiego."

… a jagniątko Janiego.”

     Post na temat jedzenia jagnięciny w czasie greckiej Wielkanocy jest TUTAJ!

     Co myślicie o tej tradycji? Czy należę do nielicznej grupy przeciwników? Piszcie w komentarzach!

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

 

Grecka Wielkanoc ma kolor czerwony… czwartek, 17 kwietnia 2014

     Czy już pomalowaliście jajka na Wielkanoc? Malowanie pisanek w Grecji odbywa się właśnie dziś, czyli w czwartek rano. Co prawda obecnie ozdabiane  są najróżniejszymi kolorami, ale według greckiej tradycji, powinny być czerwone! I ten właśnie kolor wyraźnie dominuje w czasie Świąt Wielkanocnych  w Grecji.

     Dlaczego jajka powinny być malowane na czerwono? Jak to w Grecji – nie sposób dojść do jednej, konkretnej odpowiedzi. Co region, to inna historia. Istnieje między innymi opowieść, że to  jajka jako pierwsze usłyszały o Zmartwychwstaniu Chrystusa. Szczęśliwe, zaczęły biec by powiadomić o tym innych i… przez to stały się czerwone. Bardziej przekonywujące wytłumaczenie, nawiązuje do prostego skojarzenia. Krew Chrystusa była czerwona. Pokryte czerwoną farbą świąteczne jajka właśnie ją mają symbolizować.

      Najróżniejszych wielkanocnych tradycji można w Grecji doszukać się wiele. Jednym z przykładów jest wywieszanie czerwonych koców, dywanów, obrusów, ręczników czy też innych tkanin na zewnątrz domów w Wielki Czwartek. Czerwone tkaniny wywiesza się zawsze rano, w czasie kiedy w domach trwa malowanie jajek. Taki zwyczaj funkcjonuje w Grecji północno – zachodniej. Prócz tkanin, na zewnątrz można wystawić również inne przedmioty – ważne  by były czerwone. Tak  dla przykładu… parasolkę! Przyznacie, że wygląda to niezwykle urokliwie. Pomalowane na czerwono jaja, muszą doczekać do Wielkiej Soboty. Wtedy też urządzane są zabawy na stukanie jajkami. Wygrywa oczywiście osoba, której  jajko pozostaje całe. Ale ten akurat zwyczaj, z pewnością  znacie dobrze ze swoich domów ;)))

Wszystkiego najlepszego z okazji Świąt Wielkanocnych!!!

 

Wszystkie zdjęcia do tego postu zostały wykonane w Metsowo (Epir).  Za pomoc w przygotowaniu postu oraz użyczenie zdjęć – serdeczne podziękowania dla Barbary Bitounis.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 11, ostatnia – Kambi – najpiękniejszy zachód słońca na wyspie. Do widzenia Zakinthos!… wtorek, 15 kwietnia 2014

      Żeby zobaczyć najpiękniejszy zachód słońca na wyspie trzeba udać się w jej środkowo – zachodnią część, do miejscowości – Kambi.  Prócz przepięknych zachodów słońca, ta miejscowość ważna jest również z innych powodów. Znajduje się tam cmentarz mykeński, który stanowi jeden z niewielu starożytnych zabytków Zante, ocalałych po licznych trzęsieniach ziemi.

       Jadąc do Kambi, już z daleka widać ogromny krzyż. Został on postawiony na pamiątkę wydarzenia z okresu II wojny światowej, kiedy wyspę zajęły wojska nazistowskie. Niemiecki zarządca Zakinthos zażądał listy z żydowskimi mieszkańcami wyspy. Lista została sporządzona, ale widniały na niej jedynie dwa nazwiska, Lukasa Karrera – burmistrza i Chryzostoma – metropolity Zakinthos. Zamiast wydać Żydow, burmistrz i metropolita na liście umieścili się sami. 275 Żydów mieszkających na wyspie z pomocą mieszkańców zostało ukrytych w górach. Żaden z nich nie zginął na Zakinthos w czasie niemieckiej okupacji.

     Żeby zobaczyć jak wygląda jeden z najpiękniejszych zachodów słońca na wyspie, warto wieczorem wybrać się do Kambi chociażby na kawę. Najlepiej usiąść w jednej z kawiarenek i w błogim spokoju napawać się widokiem. Ten zapiera dech w piersiach. Widać niekończące się morze, zazwyczaj bezchmurne latem niebo, linię horyzontu i nieśpiesznie chowające się za nią słońce.  Widoczność jest znakomita, bo Kambi położone jest przy wysokich klifach, które w niektórych miejscach mogą mieć nawet 240 metrów wysokości. To właśnie przy nich  spotkać można Fokę Mniszkę (Monachus Monachus  jest najbardziej zagrożonym wyginięciem ssakiem Europy, szóstym na liście zagrożonych wyginięciem ssaków na świecie!), jedno z najważniejszych obok Caretta Caretta zwierząt zamieszkujących Zante.

      Można by pomyśleć, że w miejscu z takim widokiem, ceny w kawiarniach i tawernach, będą co najmniej zawrotne. I tu dobra wiadomość, bo te przeważnie zupełnie nie różnią się od cen w pozostałych miejscach na wyspie. Jeśli będziecie planować wyprawę do Kambi  wieczorem, nawet mimo iż prawdopodobnie będzie gorące lato, zabierzcie ze sobą lekki sweter. W Kambi zawsze jest trochę chłodniej i zazwyczaj  mocno tam wieje.

Zachód słońca w Kambi:

https://www.youtube.com/watch?v=AQrVwJbxtLM

***

   -Kirie [panie] Maki! Kirie Maki! – krzyczę widząc, że kierowca co prawda słyszy, ale zupełnie nie zwraca na mnie uwagi.

    -Kirie Maki! Musze się o coś spytać…

   -Cicho! Nie teraz… Przecież słyszysz, że leci moja ulubiona piosenka!

     Tak… Ulubiona była co trzecia. Ale kiedy Maki słuchał, albo śpiewał przestawał istnieć  dla  świata zewnętrznego. Żeby usłyszeć jak naprawdę brzmią stare, tradycyjne zakinthowskie kantades [pieśni z regionu Wysp Jońskich], nie musiałam udawać się na żaden koncert. Wystarczyło poprosić Makiego. Miał  ładny głos i  poczucie rytmu. Ale przede wszystkim – śpiewał całym sercem. Równie wielkim co i greckim.

     Mimo, że udało nam się zaprzyjaźnić, nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby mówić mu po imieniu. Grecy, a szczególnie zdaje się wyspiarze, są niesamowicie dumni. Żeby się z nimi zaprzyjaźnić, najpierw ich wrodzoną dumę trzeba nauczyć się szanować.  

    Nie mam pojęcia jak to się działo.  Mimo, że publiczne śpiewanie jest dla mnie całkowicie niewyobrażalne, razem z Makim śpiewałam na cały głos. Z resztą, tak samo jak pozostali w naszym busie…

     -Kirie Maki… A tak z ciekawości… Lubi pan tę swoją pracę?

    -Ja? Nienawidzę!!!

    Na początku myślałam, że żartuje, ale po wyrazie twarzy zobaczyłam, że mówi całkowicie szczerze.  Ciekawe.  Bo na każdej wycieczce Maki był wulkanem energii. Jak nie śpiewał, to klaskał w ręce puszczając kierownice, kiedy zbliżaliśmy  się do zakrętu. Zaklinał się, że jej nie złapie, póki inni nie zaczną śpiewać…  Śpiewali. Klaskali. Ćwiczyli mięśnie brzucha w nieprzerwanym śmiechu.  

  -Jak to… Zawsze myślałam, że lubi pan jeździć. Zawsze wygląda pan na takiego zadowolonego…

    -No tak! Bo jakbym jeszcze smęcił, to oboje byśmy umarli tu z nudów. A tak, jak sobie pożartuje, pośpiewam, poklaszcze… Ty się też pośmiejesz. Czas wtedy zupełnie inaczej leci. Życie jest stanowczo za ciężkie, żeby jeszcze dodawać mu smutku!

     Prawie każdego dnia,  kiedy zaszło już  słońce, wracaliśmy pustym  busem  przez Półwysep Vassilikos. Maki puszczał wtedy naszą ulubioną piosenkę. Przyjaźń rodzi się zdaje się dopiero wtedy, kiedy potrafimy razem milczeć.  Tak właśnie zazwyczaj wracaliśmy. Każde w swoim świecie. Maki  nucił coś pod nosem.  A ja gapiąc się na morze, zatapiałam się w myślach. Kiedy słońce już zaszło, cały krajobraz  stawał się pastelowy. Morze zawsze  wyglądało tam na łagodne. Tuż za nim wynurzała  się stolica wyspy – chora. Port. Wieża obok  kościoła św. Dionizosa. I setki migoczących  światełek. Wtedy właśnie Maki czasem  dodawał:

     -Zobacz jaka piękna jest ta  nasza wyspa. Czy jest piękniejsze miejsce na świecie?

      Nie zdążyliśmy się pożegnać. Czasu zawsze w życiu jest za mało. A każda najlepsza przygoda kończy się za wcześnie. Tak stało się z moją  Zakinthos. Ale to, że mogłam ją tak dobrze poznać, było jedną   z najpiękniejszych przygód jakie przytrafiły mi się w  Grecji.  Do zobaczenia  Zakinthos! Ten rozdział jest już zamknięty. Czas zobaczyć co kryje się w następnym. A jeśli kiedyś być może odwiedzicie Zante, pamiętajcie by uściskać ode mnie Makiego…  

 

Był to ostatni post z cyklu „Przewodnik po Zakinthos”. Od maja zapraszam na nowe posty na temat wyspy Korfu.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

 

Pomidor, a Facebook… piątek, 11 kwietnia 2014

     

       Zaczęło się od niewinnego prezentu. Jedna z kuzynek podarowała Pomidorowi cyfrową  ramkę do zdjęć. Taką, w której w formie cyfrowej zdjęcia przewijają się same. Pomidorowi nie tyle prezent ten bardzo się spodobał. Ojciec Janiego był nim zafascynowany.

     Żeby wypełnić ramkę zdjęciami Pomidor powyciągał wszystkie stare rodzinne albumy. Zdjęcia przez tydzień fruwały po całym Sałatkowym  domu. Feta w wieku lat 18. W bikini, na plaży.  Mała Olivka, z grzywką którą obcięła sobie sama. I mini Jani! Oliwa z Oliwek, jeszcze ze swoim mężem, pozują razem w ogrodzie przed domem. I sam Pomidor. Wiele Pomidorów… Po jakimś tygodniu zdjęcia wypełniły ramkę, która zajęła honorowe miejsce tuż przy telewizorze i bardzo skutecznie odwracała uwagę od każdego nudnego programu.

     Akurat złożyło się tak, że Jani kupił nowy komputer i stary zostawił rodzicom w domu. To dzięki temu Pomidor poznał  wielofunkcyjność programu Paint i postanowił wszystkie zdjęcia z cyfrowej ramki nieco ulepszyć. Wyjął je, wgrał znów do komputera i rozpoczął trwający dobry miesiąc proces obróbki zdjęć w programie Paint.  Akurat wtedy byliśmy w Sałatkowym domu. Przez cały ten czas, Pomidora jakby nie było. Godzinami „ulepszał” zdjęcia piksel… po pikselu. Z pokoju w którym stał komputer, dochodziło  tylko „klik! klik! klik!”. Na przemian szybciej i coraz to wolniej.

      Po miesiącu zdjęcia były już gotowe. Pomidor znów wprowadził je do cyfrowej ramki. Zdjęcie po zdjęciu, ukazywały się różne fantazyjne przemiany i kompozycje. Motywem przewodnim była chmura, w której wklejona była głowa osoby z innego zdjęcia.  Trochę jak w komiksie. Dzięki temu powstały różne kombinacje, kto o kim na danym zdjęciu myśli. I tak dla przykładu, jeśli na fotce twarz Pomidora jest zamyślona, w owej chmurze pojawia się postać Fety przy brzegu morza. Czy też zdjęcie Olivki, a w punkcie na który patrzy,  z chmury spogląda na nią Pieprz. Kombinacji było wiele, a każde zestawienie perfekcyjnie dobrane  do wyrazu twarzy i punktu, na jaki patrzy osoba na fotografii. Rzecz jasna jesteśmy również ja z Janim. Ja na zdjęciu, Jani w chmurze.  Czy też odwrotnie.

     -Tato, ale są znacznie szybsze sposoby na obróbkę takich zdjęć. Jak chcesz to ci pomogę. – jeszcze w trakcie prac nad całym projektem, zaproponował Jani.

    -Tak jest fajnie! Cicho… muszę się skupić.  – odpowiadał za każdym razem Pomidor.

      Kiedy wróciliśmy do domu, okazało się że fascynacja Pomidora na cyfrowej ramce się nie zakończyła. Już kilka dni po naszym powrocie, Pomidor wpadł na pomysł, żeby założyć sobie konto na Facebooku. I tak artystyczno – komputerowa fascynacja, znalazła znacznie większą publiczność. Zdjęcia ukazały się w sieci!  Kiedy tylko „zaakceptowałam” zaproszenie do znajomych od Pomidora, mój ekran dosłownie zalały zdjęcia Sałatki. Były wśród nich i takie, które pochodziły jeszcze z pierwszej połowy XX wieku! Przy tym najróżniejsze „chmury” i ich kombinacje. Codziennie więcej. I tak przez bite dwa tygodnie. W chwili obecnej Pomidor na Facebooku nie jest już tak aktywny jak wcześniej. Ten spokój mnie jednak nieco niepokoi… Czyżby to cisza przed burzą? Obawiam się, że Pomidor właśnie teraz pracuje  nad nowym projektem…

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!