Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Również na Korfu, prawdziwy szewc nie pracuje w poniedziałki… poniedziałek, 6 października 2014

      Któregoś poniedziałku wybrałam się na spacer po mieście Korfu. Tak po prostu, żeby zgubić się chodząc bez celu i bez żadnego konkretnego powodu. Weszłam w najwęższą kantounie (tak w mieście Korfu nazywane są wąskie uliczki, starego weneckiego miasta) jaką udało mi się znaleźć. Przeszłam w prawo. Później w lewo. I rzeczywiście, chwilę potem zupełnie zgubiłam drogę. A o to w tym mieście wcale nietrudno.

      Rozejrzałam się wokoło.  Stare weneckie kamienice i suszące się na słońcu pranie. Samo południe. W mojej głowie myśl: „jak to dobrze, że akurat dziś mam wolne, nie muszę pracować”. O! ktoś jeszcze dzisiaj też nie poszedł do pracy…

     W jednej z kamieniczek, nad drzwiami napisane, że w środku jest zakład szewski. Zamknięty jednak dosłownie na wszystkie spusty.  No, tak… Widocznie tak samo jak w Polsce, również w Grecji, szanujący się szewc w poniedziałek nie pracuje. Wytłumaczenie polskie zapewne znacie (dla przypomnienia: w poniedziałek szewc nie chodzi do pracy, bo w niedziele pije!). Tutaj na Korfu, nie trzeba się jednak z niczego tłumaczyć…

    Obok dwóch wiszących na sznurku  butów, na niewielkiej tabliczce było  napisane:

 

Przyjdę jutro. Spiros

 

      Miłego poniedziałku kochani! Pamiętajcie, żeby dziś się zbytnio nie przemęczać. Przecież świat się od tego nie zawali…;)))

***

     Jest to pierwszy po wakacjach post z poniedziałkowego cyklu. Posty „Zacznij lekko poniedziałek” pojawiać się będą w co drugi poniedziałek rano. Przyjemnego czytania!

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Kto posolił mi herbatę?!… poniedziałek, 2 czerwca 2014

    Od kilku dobrych dni jesteśmy już na Korfu, a „Sałatka po grecku w podróży” działa już oficjalnie. Ostatnie dni spędziliśmy  kursując pomiędzy firmami wynajmującymi busy oraz najróżniejsze samochody, a mieszkaniami do wynajęcia. Zupełnie nie spodziewaliśmy się, że na pierwszą oficjalną wyprawę po wyspie będziemy musieli być gotowi wczesnym rankiem,   już  pierwszego czerwca. Tego dnia powitał nas nieziemski wschód słońca w nadmorskim miasteczku Ipsos. Kiedy słońce uniosło się nieco  wyżej, byliśmy już w trasie. Wszystko udało się znakomicie. Teraz  krótki odpoczynek, przed kolejną wycieczką po Korfu.

     Kiedy dziś, jeszcze przed południem Kiria Elpida (Pani Nadzieja) dała nam klucze do mieszkania, niemalże namacalnie poczułam, że otwierając drzwi otwieram zupełnie nowy rozdział życia. Przez dobrych dwadzieścia minut pokazywała, gdzie co jest i pytała czego jeszcze nam potrzeba, poczym zaprosiła  na kawę. Bardziej greckiego miejsca nie można sobie wyobrazić. Cały dom, gdzie wynajmujemy swoją garsonierę, świeci nadprzyrodzoną wręcz czystością. Tuż pod moim największym oknem, jest wybudowana kapliczka, a przy niej powiewają dwie wielkie flagi: Grecji i Greckiego Kościoła Prawosławnego.  Okolica jest naprawdę bajeczna. Wszędzie drzewka oliwkowe, a wśród nich strzeliste cyprysy.

     Pomiędzy rozpakowywaniem rzeczy, przygotowywaniem się do następnej wycieczki, a odpowiadaniem  na meile, zrobiłam herbatę by spokojnie usiąść i napisać poniedziałkowy post, który przez całe zamieszanie, pojawia się rekordowo późno. Tak nie lubię nie być na czas… Otwierając komputer, w  międzyczasie jeden łyk… drugi… Ale dlaczego ta herbata jest tak słona?  Pewnie ze zmęczenia pomyliłam cukier, z solą. Ale… Ale… Ja przecież nigdy nie słodzę! Ach! Na wyspach woda z kranu jest  słona! Do listy jutrzejszych zakupów koniecznie trzeba dopisać butelkowaną wodę…

 

      

     Na okres wakacji, czyli aż do września,  w miejsce poniedziałkowego cyklu, w co drugi poniedziałek pojawiać się będą  posty z cyklu „Jadę do Grecji na wakacje”. Tam znajdziecie najróżniejsze informacje, które pozwolą Wam zorganizować, ubarwić i jak najlepiej spędzić wakacje w Grecji. Na pierwszy post z tego cyklu zapraszam, już za 2 tygodnie!

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co widać za Twoim kuchennym oknem?… poniedziałek, 19 maja 2014

    Dlaczego rano czas leci tak strasznie szybko? A może ktoś tam na górze jeszcze specjalnie go przyśpiesza? Umyć się. Ubrać. Spakować. Uczesać. A jeszcze make-up! I śniadanie… 5 minut, to jak 5 sekund. Ach! Jeszcze post na poniedziałek!  Ojej…  już prawie dziewiąta… A odpisać na smsa?  Dzwoni telefon, ale tego to już chyba nie  odbiorę. Ten to już niestety, ale musi poczekać. Może akurat nic ważnego.  Co ja tak w ogóle mam dziś na siebie włożyć?!?! Przecież to wygląda okropnie… A ta bluzka  nadaje się już  tylko do prania! Pranie… No właśnie. Dzisiaj to już koniecznie – muszę je  zrobić! Ale białe, czy kolorowe? A może by tak…  jutro? Nie, jutro może przecież padać… Już wpół do dziesiątej, a przed jedenastą  musimy być w mieście. Trzeba jeszcze zatankować… Ciekawe? Jak rano organizują się mamy, które mają małe dzieci?! Pewnie mają jakieś swoje tajemne sposoby… Bardzo mnie to zastanawia! Największy szacunek, bo ja rankami nie daje rady jedynie ze sobą. A co jeśli miałabym małego szkraba?! Kolejny telefon… Ale ktoś uparty. Uff… Na całe szczęście to do Janiego. Jani zawsze tak głośno odpowiada,  słychać go po całym domu.  Szczęście chyba się do mnie uśmiechnęło, bo dzwoni Feta. Więc  nie będzie to rozmowa z serii  „na szybko!”. Dzięki Feta! 10 minut gratis od teściowej, czy też może od losu. Ale co teraz z nimi zrobić? Za co mam się złapać?

    Kawa… Kawa… Kawa…

    Wyjmuje mój czerwony młynek. To nasz ślubny prezent. Czerwony jest ostatnio moim ulubionym. Podoba mi się wszystko im bardziej jest czerwone. Ciekawe skąd wie o tym moja siostra, bo przecież wcale jej nie mówiłam. Otwieram nową paczkę. Ledwo słyszalne „pyk”! I jestem innym świecie! Zdaje się, że mam minę, zupełnie jak z reklamy. Kawa mieli się na drobno, a w międzyczasie szykuje moją  Bialetti. Tę z kolei podarował mi największy kawosz świata, czyli mój tata, bo dla niego jest stanowczo za mała. Tej prostej kawiarki, nie jest w stanie zastąpić nawet najnowocześniejszy ekspres do kawy na świecie. Trzy minuty i już jest. Zapach rozpływa  się po kuchni. Kto go tak zaprojektował? Czy do kawy dosypują  również proszki na uspokojenie?

    Jani w pokoju obok się śmieje. Nie wiem co mówi, ale chyba jest  dobra wiadomość. Za moim kuchennym oknem, widzę jak  Katerina  polewa swój chodnik (TU przeczytasz  więcej!). Ja też już kiedyś próbowałam. Ale nadal nie widzę w tym  sensu, więc tej porannej praktyki zaprzestałam. Bycie ksenia (ksenia, czyli greckie określenie na osobę, która nie pochodzi z Grecji), ma swoje dobre strony – fakt, że wyłamuje się z niepisanej reguły „polewaj chodnik przed swoim domem” wszyscy jakoś  zrozumieją. Nawet nasza sąsiadka Katerina, która czasem polewa dwa razy dziennie! Wczoraj wieczorem pokłóciła się z mężem. Krzyczeli tak głośno, że nawet nie trzeba było podsłuchiwać. Jani w pracy, więc tłumaczyłam sobie ze słownikiem. Zaraz chwilkę… Jak było po grecku „rozwód”? Już zapomniałam… Ale dziś już się nie rozwodzą… Taksiarhis  wraca ze sklepu lekko uśmiechnięty. Coś tam kryje w zawiniątku. Wczoraj rozwód, dziś już prezent. Czyli grecka norma.  O! Przyjechał też sąsiad co mieszka z lewej. Kilka dni temu kupił nowy motor. W dzień na całe szczęście parkuje przed domem. Ale na noc, wjeżdża do swojego mieszkania. Tak jak wczoraj wieczorem. Już myślałam, że to kolejne trzęsienie ziemi. Ale to tylko nasz sąsiad i jego nowy  motor.

    Katerina  kończy polewanie. Równiutko zwija węża ogrodowego. Idzie do domu, bo płacze jej mała córka.

    -Już idę! Już! – zawsze kiedy  tak krzyczy, to brzmi dokładnie jak kwoka na grzędzie. Weszła do środka. Córce mówi, że nic się nie stało. Że nic jej nie będzie.  Na chwilę zapanowuje cisza. Dziadek, który mieszka  kilka ulic dalej właśnie idzie na ryby. Pędzi, jakby był z nimi umówiony na konkretną godzinę. Albo jakby wiedział, że za 5 minut już ich nie będzie. Zazwyczaj łowi tylko takie małe, ale widać, że ma przy tym wiele radochy. Znika za drzewem i ulica pustoszeje. Woda z domieszką jakiegoś płynu, pieniąc się śpiesznie wpada do studzienki. Cisza. Taka, która trwa tylko chwilę. Kiedy zupełnie nic się nie dzieje.

    Dopijam moją  kawę.

    Teraz już wiem, że cokolwiek się dziś stanie, to prędzej czy później wszystko się jednak uda.  A może jutro wstanę te 10 minut wcześniej? Idealnie na spokojną kawę. Czyżby to właśnie moja poranna recepta?

    Jestem bardzo ciekawa – jak wyglądają Wasze poniedziałkowe poranki? Czy macie jakieś tajemne  triki, żeby rano zachować równowagę? Piszcie w komentarzach! Poniedziałkowo pozdrawiam i uciekam do  dalszej pracy!

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Kochać, albo nienawidzić. Czyli co to jest RETSINA?… poniedziałek, 5 maja 2014

Retsina Malamatina

Retsina Malamatina

     -A czy w Polsce macie retsinę? – spytał mnie Malamatinos,  napełniając mi szklankę prawie do pełna złoto – żółtym płynem. Malamatinos, jest starszym bratem  Pomidora. W całej rodzinie znany jest  z tego, że uwielbia Malamatinę, czyli jedną z najpopularniejszych marek retsin.  To właśnie za  sprawą wuja, w czasie jednego z  obiadów, poznałam czym jest owa Malamatina. Z wujkiem polubiliśmy się od razu, tak samo  jak z  Malamatiną. To szalenie dla mnie sympatyczne, bo odkąd dla żartu zawołałam  do wuja „Malamatinos”, mówi do niego tak cała rodzina. Malamatinę pijamy wspólnie przy każdym rodzinnym spotkaniu. Niestety, przeważnie tylko wujek i ja, bo nikt inny przy stole, poza nami   za  retsiną nie przepada.

     -Nie, w  Polsce nie ma  retsiny – odpowiedziałam.

     -O Jezu… Naprawdę?! – Malamatinos nie udawał ani trochę –  on naprawdę nie mógł w to uwierzyć.  –W takim razie koniecznie muszę wybrać się do Polski, żeby  pokazać wszystkim Polakom, czym jest nasza Malamatina. Zresztą, gdziekolwiek się udaje, zawsze i tak mam przy sobie co najmniej jedną butelkę! – dokończył, poczym ze śmiechu prawie spadł z krzesła.

 

     

      Podobnie jak z ouzo, tsipouro, czy też  mastihą (o tym, czym jest mastiha – będzie w przyszłym miesiącu), tak samo jest z retsiną – albo się ją kocha, albo nienawidzi. Retsina (lub też retzina)  jest rodzajem lekkiego wina, najczęściej białego, którego cechą charakterystyczną jest posmak żywicy sosny. Powszechnie uważa się, że retsina jest winem gorszego gatunku. Jedna  butelka kosztuje średnio od 1 euro, w porywach do półtora. I być może dlatego właśnie ma aż tylu przeciwników.

     Retsinę zaczęto pić już ponad 2 tysiące lat temu! Starożytni Grecy nie znali szkła, tak więc nie używali szklanych butelek.  Wino trzymane było w glinianych amforach. Żeby do środka nie dostawał się psujący je  tlen, glinę nasączano  żywicą z sosny. Dzięki temu właśnie powstał  specyficzny smak retsiny.  Jeśli retsinę pija się już  ponad 2 tysiące  lat, to jednak coś niezwykłego musi kryć się w jej smaku.

    Pomimo, że nie jest to wino wysoko cenione,  poza wujem Malamatinosem i mną, w Grecji  jak i poza nią,  ma naprawdę wielu zwolenników. Smakuje szczególnie, kiedy jest gorące lato… Siedzi się nad brzegiem morza… W typowej greckiej tawernie… Na stole czeka świeża  sałatka… Nasączony zieleniącą się oliwą chleb… Ryby… Owoce morza… Tzatziki czy tirosalata… Czy można wtedy wymarzyć sobie lepszy dodatek, niż najzwyklejsza, bezpretensjonalna retsina? Nie potrzeba do niej nawet kieliszka. Wystarczy najzwyklejsza szklanka.

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Wielkanocne jagniątka… poniedziałek, 21 kwietnia 2014

      Dziś w Grecji trwa drugi dzień Świąt Wielkanocnych. Wczoraj, wczesnym rankiem większość greckich rodzin spędzała  całe przedpołudnie na przygotowywaniu, a następnie biesiadowaniu przy jagnięciu z rożna. Typowy mieszkaniec Ellady uwielbia ten element Świąt i mocno go wyczekuje, szczególnie jeśli przestrzega zasad Wielkiego Postu.

     Do widoku obracającego się na rożnie  jagniątka Grecy przywykli tak bardzo, że nikt nie widzi iż obiektywnie widok całego zwierzęcia obdartego ze skóry, łącznie z głową i wszystkimi jej elementami, jest dość przerażający. Wczoraj ścianka na Facebooku  Janiego wypełniona została  zdjęciami dumnie prezentującymi owe jagniątka. Kto jakie jagniątko miał i ile jagniątek zostało zjedzonych przez daną rodzinę.

     Jani ubolewa. Bo niestety, ale ten element greckich świąt wielkanocnych nie jest u nas kultywowany. Grecka tradycja jest przepiękna, ale nie ze wszystkimi jej elementami trzeba się zgadzać. Ponieważ widoku obracającego się na rożnie  jagnięcia nie jestem w stanie przeżyć, nie mówiąc już o zjadaniu owego biedaka, Jani musiał zadowolić się wielkanocnymi jajkami… Całego jagnięcia nie jest przecież w stanie zjeść samodzielnie! A jajko – to i owszem! Dla pokrzepienia jego greckiej duszy – wszystkie jaja dostosowując się do tradycji – były czerwone! Mimo starań, ubolewanie Janiego nie zostało jednak wynagrodzone…

       Grecy uwielbiają wielkanocną jagnięcinę i sam jej proces przyrządzania, ale nawet wśród nich samych udało mi się znaleźć przeciwników tej tradycji. Zdjęcia, które znajdują się w tym poście, wykonałam rok temu tuż po Świętach Wielkanocnych, będąc  w Atenach.  Widać  na nich wielki plakat, który wisiał  nad sklepem z artykułami ekologicznymi, blisko stacji metra przy uniwersytecie. „Jani je jagniątko” – tak napisane jest na pierwszej części plakatu. Ale co by było jeśli to samo jagniątko zjadłoby Janiego…? :)))

"Jani je jagniątko..."

“Jani je jagniątko…

"... a jagniątko Janiego."

… a jagniątko Janiego.”

     Post na temat jedzenia jagnięciny w czasie greckiej Wielkanocy jest TUTAJ!

     Co myślicie o tej tradycji? Czy należę do nielicznej grupy przeciwników? Piszcie w komentarzach!

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Przygotowania do greckiej Wielkanocy czas zacząć! Czym jest LAMPADA?… poniedziałek, 7 kwietnia 2014

     Wielkanoc w Grecji rozpocznie się już za niecałe dwa tygodnie! W Greckim Kościele Prawosławnym jest to czas najważniejszy w roku. I rzeczywiście, przebywając w tym okresie w Elladzie widać znaczną przewagę Świąt Wielkanocnych nad Bożym Narodzeniem.

     O greckiej Wielkanocy pisałam już kilka razy wcześniej. Posty związane z tym tematem znajdują się TU! TU!  i jeszcze TUTAJ!

    Zastanawiałam się o czym jeszcze mogłabym napisać i przyznam, że przez chwilkę pomyślałam, że wyczerpałam ten temat zupełnie. O naiwności!!! Moja zbytnia pewność siebie w tym temacie, szybko została poskromiona. Coraz częściej przekonuje się, że jeśli chodzi o Grecje, cytując za Sokratesem: „wiem, że nic nie wiem!”.

      Jakieś dwa tygodnie temu byliśmy w Atenach. Przy okazji weszliśmy na chwilę do Jumbo. W Grecji Jumbo można znaleźć w każdym większym mieście. To typowy wielki sklep, w którym jest wszystko co tanie i chińskie. Rzeczy do domu, ubrania, akcesoria do ogrodu, szkoły, biura i tak dalej, i tak dalej. Ujmując krótko – wszystko co w życiu codziennym jest potrzebne, a nie wiąże się z jedzeniem.

     Żeby zbytnio nie marnować czasu, obraliśmy dwa konkretne cele. Kilka rzeczy biurowych potrzebnych do organizacji naszej firmy i jakieś fajne akcesoria do ogrodu, by upiększyć go na wiosnę. Pędzimy  czym prędzej, bo ostre światło  i wszechobecny zapach taniego plastiku nieraz w tym sklepie przyprawił mnie o typową migrenę. Na półkach jak zawsze pełno i kolorowo. Pędzimy przez dział z zabawkami. I nagle…

STOP!

     Do jasnej anielki! Co – to – jest? Przystaje na chwilę przed regałem, na którym powtarza się kombinacja zestawu: lalka Barbie + świeca, lalka i świeca, mini zestaw piękności i świeca. W dziale dla chłopców, mniej więcej to samo: piłka + świeca! Piłkarska koszulka + świeca, zestaw małego mechanika i świeca! O co chodzi z tymi świecami? Rozglądam się dookoła – dziwacznie ustrojone świece  z doczepionymi gadżetami, a raczej gadżety ze świecami są wszędzie.

Na każdym zdjęciu naprawdę(!) znajduje się świeca…

Na każdym zdjęciu naprawdę(!) znajduje się świeca…

   Zwracam się więc do mojej prywatnej greckiej „encyklopedii”.

    -Jani! Co to do licha jest?

    -LAMPADA [czytaj: labada]. – odpowiada Jani. Typowa odpowiedź w wydaniu męskim, czyli krótko i na temat. Trzeba drążyć  dalej.

    -To dlaczego ja jeszcze o niej nic nie wiem?

    -Bo nigdy nie pytałaś. – racja! Ale jak pytać o coś, jeśli o istnieniu tego czegoś się nie wie?

    -Mniejsza z tym. Powiedz mi dlaczego te świece tak wyglądają?

  -To taka Tradycja. – odpowiada Jani. Słowo „Tradycja” wielką literą piszę celowo. Dlaczego?  – zachęcam  do przeczytania bardzo ciekawych komentarzy na Sałatkowym Facebooku,  przy poście na temat wywieszania w Elladzie prania. Jani tym razem sam dopowiada:

    –Lampada to świeca, którą należy  mieć w Wielkanoc. Jest jednym z najbardziej charakterystycznych dla Wielkanocy  przedmiotów. Każdy przychodzi z nią do kościoła i zapala ogniem, który wg Tradycji powinien pochodzić z Jeruzalem. Czy ten ogień naprawdę pochodzi z Jeruzalem? Tego nie wiem. Ale… każda świeca ma być zapalona i z taką zapaloną świecą idzie się do domu. Później odpala się od niej świece, które są  w domu. Pamiętam, że jak byliśmy mali, to urządzaliśmy sobie wyścigi, kto pierwszy dobiegnie ze świecą  i kto pierwszy  odpali od niej świece w domu.

     Moja prywatna „encyklopedia”, jak zawsze niezawodna! Ale temat nie wydaje mi się być do końca wyczerpany. O co bowiem chodzi z tymi pakietami:  gadżet + świeca?

     Jak się okazało,  wręczając dziecku świece zazwyczaj dodaje się również i prezent. Co prawda dawniej, takie prezenty były małe i raczej symboliczne, ale obecnie… w  obliczu kryzysu… sprawy się nieco pokomplikowały ;))) Tematu kryzysu nie drążę, bo znów mi się dostanie ;)))

    

      Tradycja związana z wielkanocnymi świecami, ogniem z Jeruzalem i dzieleniem się nim jest bardzo ciekawa. Ale równie ciekawe jest to, jak owa Tradycja ewoluuje, jak się zmienia i stopniowo obrasta komercją, stojąc na półce  razem z lalką Barbie, w sklepie typu Jumbo. Na całe szczęście, komercyjnych gadżetów  na Wielkanoc do kościoła nikt nie przyniesie. Te zostaną za kościelnym progiem. Grecja jest bowiem krajem, gdzie komercja zawsze stać będzie  na drugim miejscu. A Tradycja – piękna, urocza, wzruszająca, ale czasem również taka która nie pozwala iść do przodu, obojętnie jak by ją oceniać, ta  zawsze pisana tu będzie przez wielkie „T”.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Tak wygląda lampada w najprostszej wersji.

Tak wygląda lampada w najprostszej wersji.

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Grecy są tak greccy, że mają nawet greckiego McDonalda… poniedziałek, 24 marca 2014

       Mimo, że w greckim radiu słychać amerykańską muzykę,  a na każdym kanale oglądać można amerykańskie filmy, Grecy nie pałają zbytnią miłością do Amerykanów i tym samym niemalże oficjalnie nie lubią tego co amerykańskie. Spotkanie w Grecji  McDonalda, często graniczy z cudem. W Pizzy Hut zazwyczaj pustki. Burger King? KFC? Nawet nie wiem, czy w Elladzie coś takiego  w ogóle istnieje.

 

        Poza tym (a raczej przede wszystkim;) nie ma na świecie niczego lepszego  niż greckie jedzenie! Jednak większość z nas lubi od czasu do czasu posilić się typowym fast foodem – przyznacie sami…  Grecy nie byliby więc sobą, gdyby nie stworzyli własnej wersji typowego McDonalda. Jego nazwa brzmi Goody’s  i jest w każdym większym greckim mieście!

      Goody’s został założony w 1975 roku w Salonikach przez trzech Greków. Obecnie jest jedną z największych greckich firm. W Goody’s można jeść  również poza Elladą. W Albanii, Bułgarii, Portugalii, Macedonii, na Cyprze i Białorusi. Ale co można tam  dostać?  Hamburgery, frytki i innego rodzaju tego typu  jedzenie. Jednak prócz fast foodu, w Goody’s dostępne są  również najróżniejsze sałatki. I co najważniejsze – potrafią być naprawdę  niezłe!  Przyznam, że to właśnie w Goody’s  pierwszy raz jadłam dacos (nasz filmik jak zrobić dacos jest TUTAJ!), czyli tradycyjną sałatkę prosto z Krety. Sezonowo  w Goody’s dostać można krewetki, które również są tam smaczne.

          Pomysł na Goody’s jest doskonałym przykładem tego, jak sprytnie Grecy do swoich narodowych gustów  dostosowują to, co  najbardziej komercyjne i masowe.  Tradycyjna sałatka z Krety dostępna w typowym fast foodzie… Sami przyznacie, że brzmi to genialnie!

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Mmmniam… DACOS w wersji Goody’s

 

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Nasi tu byli!… poniedziałek, 10 marca 2014

      Zwykły, pracujący dzień.  Zdaje się, że był to nawet poniedziałek. Wybraliśmy się na typowe zakupy do jednego z supermarketów. Zaparkowaliśmy na parkingu przed sklepem. Wyszliśmy z samochodu. Zamknęliśmy drzwi. I wtedy poczułam, że na mojej twarzy maluje się bananowy uśmiech… Sekundę  później wybuchłam niepohamowanym śmiechem. Na całe szczęście miałam przy sobie aparat!

     Nasz, rodzimy! Najprawdziwszy Fiat 126p. Mało tego, że jest przeuroczy – z roku na rok staje się coraz bardziej kultowy. Stał spokojnie na greckim parkingu. Jak gdyby nigdy nic! Urocze maleństwo pomalowane było na ciemny fiolet i wyglądało co najmniej egzotycznie. Przyznacie, że na taki widok, od razu cieplej robi się na sercu ;))) Lekkiego  poniedziałku Kochani!!!

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co takiego można tylko w Polsce? Rzeczy niematerialne… poniedziałek, 24 lutego 2014

     Moja zimowa wizyta w Polsce jest już wspomnieniem. Ale jak miło jest sobie powspominać! Podczas każdego  przyjazdu  do kraju odkrywam coś nowego, do czego zawsze chcę wracać i uświadamiam sobie ile jest rzeczy, do których tęsknie. Czasami zupełnie zapomina się o tym, co mamy na co dzień. Ale tęsknota skutecznie o tym przypomina. TUTAJ  i  TU  znajdziecie wcześniejsze wpisy o tym, „co takiego można tylko w Polsce”. W tym wydaniu pojawią się  rzeczy zdaje się  najważniejsze, czyli te niematerialne. Takie, do których zawsze chce wracać.   A jakie są Wasze? Czy pokrywają się z moimi? Koniecznie piszcie w komentarzach!

 

1. RODZINA – tu zdaje się nikogo zbytnio nie zaskoczę! Najbliższą rodzinę docenia się szczególnie, kiedy mieszka się od niej daleko. Żadna wcześniejsza Wigilia nie była dla mnie tak uroczysta i ważna. Nigdy też nie przejmowałam się tak bardzo każdym rodzinnym spotkaniem. Od momentu, kiedy nie mieszkam już w Polsce na stałe, typowe „imieniny u cioci” to dla mnie sama radość!

2. PRZYJACIELE – tych można mieć wszędzie! Ale rzadko kto rozumie nas tak dobrze, jak starzy, dobrzy przyjaciele. Na całe szczęście żyjemy w XXI wieku i współczesna technologia niesamowicie  ułatwia nam kontakty, z każdym kto jest nawet na drugim końcu świata. Dziś nie wyobrażam sobie, żeby raz na kilka dni nie uciąć sobie z przyjaciółką z Polski dwugodzinnej  rozmowy. Nic prostszego… Wystarczy jedno małe klik! I już łączymy się przez Skype.  Nie ma jednak co się oszukiwać – zawsze najlepiej jest umówić się na kawę w realu!

3. NARZEKANIE – publicznie muszę się do czegoś przyznać… Od czasu do czasu napada mnie chęć, żeby tak po prostu sobie ponarzekać! Na co? Na wszystko! Od pogody i niskiego ciśnienia, aż po fakt że znów nie mam się w co ubrać! Zdaje się, że ta nieodparta chęć zakorzeniona jest w mojej mentalności. A tego już nic nie jest w stanie zmienić;)  Taką nieodpartą  potrzebę narzekania  zrozumieć może jedynie drugi rodak!

4. JĘZYK OJCZYSTY – za każdym razem, kiedy wchodzę do polskiego sklepu, urzędu czy każdej innej instytucji, przypominam sobie o jednej fantastycznej rzeczy… Każdy mnie  rozumie!!! Nie muszę główkować, czy dobrze skonstruowałam zdanie, czy nie popełniłam rażącego błędu, czy może znów zdradza mnie mój akcent. I nawet na najzwyklejszej poczcie nie zapada nagle  krępująca  cisza, kiedy wymawiam swoje imię i nazwisko… Czyż rozmawianie w swoim ojczystym  języku, nie jest przecudowne?!

5. RADIO W SAMOCHODZIE – kolejna mała rzecz, która cieszy! Najzwyklejsze radio, które słychać w samochodzie, w którym leci polska muzyka i słychać polskie audycje.

6. ZAŁATWIANIE RÓŻNYCH SPRAW – przy każdej mojej wizycie w Polsce, utwierdzam się w przekonaniu, że  czy chodzi o urzędy, lekarzy czy też najróżniejsze inne  naprawy – w Polsce wszystko zawsze udaje się załatwić! Choćby nie wiem jak skomplikowana wydawała się sprawa, zazwyczaj każdy jest bardziej człowiekiem, niż przedstawicielem danego zawodu. Nie chodzi o łamanie prawa, ale zwyczajną codzienną elastyczność życiową. Wystarczy tylko przyjaźnie się uśmiechnąć i zawsze o wiele łatwiej się rozmawia. Choć wiem, że do tego punktu łatwo jest znaleźć kilka wyjątków…

7. ZŁOTÓWKI – zawsze chwilę po wylądowaniu mojego samolotu w Polsce, biegnę  kupić ulubioną wodę mineralną i świeżą gazetę. Podczas gdy  sprzedawca wydaje resztę, przypominam sobie jak ładnie wyglądają nasze pieniądze. Kiedy pokazuje je komuś w Grecji, każdy zachwyca się, że są tak kształtne i  ładnie zaprojektowana. Wiem  że ten moment kiedyś będzie musiał nastąpić, ale mam nadzieję że przejście  na euro jeszcze trochę się odwlecze.

8. POLSKA SŁUŻBA ZDROWIA – w tym momencie pewnie jesteście bardzo zaskoczeni, o ile nie spadacie z krzesła. Pewnie jednak nie pomyśleliście, że w temacie służby zdrowia może być jeszcze gorzej! Tak na przykład jest niestety w Grecji. Mimo tego że i Grecy odprowadzają dość konkretne podatki na służbę zdrowia, a na wizytę do specjalisty nawet nie trzeba skierowania, mało kto wybiera państwową służbę zdrowia. Większość zazwyczaj udaje się do lekarzy prywatnych, mimo tego, że za każdą taką  wizytę trzeba słono płacić.

9. RYTUAŁ JEDZENIA ŚNIADANIA – jak zdaje się większość polskiego społeczeństwa, nie wyobrażam sobie dnia bez śniadania. Im większe tym lepsze! Mam swój mały przesąd, który mówi, że to jak zjem śniadanie  wpływa na mój cały dzień. W Grecji przeważnie  nikt takiej potrzeby nie potrafi zrozumieć. A mój śniadaniowy przesąd jest dla Greków  zupełną abstrakcją!

10. ŻYCIOWA ZARADNOŚĆ –  Allegro, lumpeksy, sprzedawanie używanych rzeczy, czy  dorabianie sobie po pracy. Wszystkie te pojęcia w Grecji brzmią dość enigmatycznie. Im dłużej mieszkam za granicą, tym bardziej dostrzegam jakim niesamowicie zaradnym narodem jesteśmy. Lata złej sytuacji ekonomicznej, wykształciły w nas fantastyczną cechę zaradności życiowej. Każdy przecież musi sobie jakoś radzić! Myślę, że jest to jedna z najlepszych  cech jaką posiadamy i sama z dużym umiłowaniem uwielbiam ją w sobie rozwijać. No cóż… wiele prawdy jest w powiedzeniu, że  Polak potrafi!

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek oraz z cyklu – BIGOS PO POLSKU – Co słychać u naszego szewca?

      Ostatni post z cyklu „Bigos po polsku” był zatrważająco dawno.  Na szczęście  moja obecna wizyta w Polsce jest doskonałym momentem, żeby uzupełnić ten brak.
       Co prawda w wielu produktach ceny w Grecji pokrywają się z tymi w Polsce. Wciąż jednak wszystko co dotyczy usług w ojczyźnie jest znacznie tańsze. Dlatego też mając w perspektywie przyjazd do domu, zazwyczaj mam coś do naprawienia, podszycia czy wyleczenia. Wizyta u szewca nie była nadzwyczaj konieczna, ale przyznam – nie mogłam się powstrzymać! Dla przypomnienia –  historia naszych szewców znajduje się pod tekstem  tego posta.
~~~~
      W moim prawym bucie ciężko chodził zamek. Nic wielkiego, ale był to doskonały pretekst by odwiedzić nasz zakład szewski. Podobno istnieje stare polskie powiedzenie, że w poniedziałki szewc jest nieczynny, bo w niedziele jest jeszcze pijany. Nie dotyczy to jednak tego przypadku. W zakładzie byłam w poniedziałek z samego rana.
     Otworzyłam drzwi i zapachniało kawą. W zakładzie panowała cisza, a dwaj szewcy skoncentrowani byli na  pracy.
     -Dzień dobry!
     -Witam!
   -Mam jednego buta do naprawy. Ciężko chodzi w nim zamek. Ale sama nie wiem… Jak pan myśli: wymieniać cały, czy może jeszcze nie?
      Szewc podrapał się po głowie i poprawił swoje grube  okulary.
     -Powiem pani tak… Widzę tutaj dwie opcje…
     Chwila ciszy. Znów krótkie drapanie  po głowie i ponowne poprawienie okularów.
     -Pierwsza jest taka, że wymieniamy. A druga – że nie! – powiedział zdecydowanie  i spojrzał czekając na reakcje.
      -Aha… Hmmm… – cóż za pomocna odpowiedź… – Jest zimno i będzie pewnie jeszcze gorzej… Tak więc  –  wymieniamy!
      -Dobrze. Będzie na jutro z rana!
     Szewc schował buta i już chciał wrócić do pracy. Wiedziałam, że o czymś ważnym zapomniał, więc upomniałam się sama:
     -A nie dostanę karteczki?!
     -Nie!
     -Jak to?! U pana w zakładzie zawsze był taki porządek… Kiedy oddawało się buty, zawsze była  karteczka, żeby nikt niczego  nie ukradł. A jeśli komuś spodobałyby się moje buty?
     -Jakie buty? Pani dała mi jednego buta! My tu wszystko mamy pomyślane   jak trza! A kto by chciał ukraść jednego?! Nie słyszałem jeszcze o takim! Jeden to się nikomu nie nada. Co innego dwa! Wtedy rzecz jasna – wydawana jest karteczka! O taka jak ta! – szewc pokazał mi przygotowany notesik z pomarańczowymi kartkami. –Niech pani śpi spokojnie! Pani but jest tu bezpieczny!
     Spałam spokojnie, a następnego dnia nowy suwak chodził bez żadnych zastrzeżeń. Jeszcze tego samego  dnia spadł pierwszy tej zimy śnieg. Dużo śniegu! Moje buty przygotowane były na najgorsze. A ja do listy  ulubionych rzeczy, które robić można w Polsce, dopisałam kolejny punkt… Chodzenie po świeżym śniegu!
https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/03/04/dlaczego-swoje-buty-warto-naprawiac-w-polsce-niedziela-4-marca-2012/