Zakinthos – pierwsze spojrzenie

 


 

     W płynięciu łodzią jest coś usypiającego. To trochę tak jakby leżało się  w wielkiej kołysce. Do brzegów Zakinthos dopłynęliśmy już prawie w nocy. Mimo kilku kaw, każdemu mimowolnie  zamykały się oczy. Im szybciej do łóżka tym lepiej. Następnego dnia musieliśmy wstać wcześnie rano.

     Kiedy stolica wyspy, czyli miasto Zakinthos, po raz pierwszy powiedziało mi „dzień dobry”, poczułam że  ma ono swoją  energię. Mimo że była dopiero końcówka kwietnia, wszędzie na ulicach słychać było angielski. Latem turystów będzie pewnie więcej niż samych Greków. Miasto  zalane było słońcem. Kawiarenki wypełnione ludźmi, którzy w spokoju  sączyli zimne kawy. Ktoś co chwilę trąbił. Ktoś się z kimś witał. Gdzieś dalej ktoś wybuchał śmiechem. Typowy pracujący dzień, samo południe.  Taką właśnie Grecję lubię najbardziej.  

     Po załatwieniu kilku spraw na mieście, udaliśmy się na przejażdżkę  po wyspie. Mieliśmy na nią  niecały dzień. Nie można więc było się ociągać. Cel pierwszy – plaża Xigia, gdzie zażywać można kąpieli siarkowych. Siarkę czuć  było już z oddali. No cóż… ten zapach nie przyciąga, ale dla zdrowia i urody czasem warto się poświęcić.  

    Po krótkiej pogawędce z właścicielami kawiarenki przy plaży, obraliśmy cel następny – Błękitne Groty. Wpłynięcie do nich łodzią było jeszcze niemożliwe. Tak więc… chwila  przerwy? Idealny moment na zimną kawę!  Cappuccino freddo (https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/07/23/z-cyklu-zacznij-lekko-poniedzialek-freddo-cappuccino-poniedzialek-23-lipca-2012/) króluje w Grecji każdego lata. W prawdziwe upały, które już się zbliżają, będzie działać wręcz kojąco.

        Miejsce, z którego Zakinthos słynie,  zostawione mieliśmy na sam koniec. Krótka przejażdżka po wyspiarskich drogach skręconych jak serpentyny  w karnawale, chwilę później  przystanek na niepozornym parkingu. Jakieś skały, dziko rosnąca trawa i niewielki stragan z  greckimi wyrobami: oliwa z oliwek, miód, różnego rodzaju zioła.

    -Ten facet ma najpiękniejsze „biuro” świata.  –  No cóż… Wyglądem to  raczej się nie wpasował. Mężczyzna przywitał się z nami i uśmiechnął się szeroko, prezentując brak dwóch zębów na przodzie. Całość jego image’u dopasowana była  do,  jakby nie było – szczerego uśmiechu.  Ale chwila, chwila… O co chodzi z tym jego „biurem”?

      Podeszłam do barierki, która znajdowała się za straganem. Nie miałam pojęcia, że znajdujemy się nad Zatoką Wraku. Słynne Navagio widać było tuż pod nami. Fajne, piękne, zachwycające… Te słowa to stanowczo za mało. Majestatyczności  tego miejsca nie oddaje nawet najlepsza fotografia. Turkus z szafirem  w najczystszej postaci, w spienionych falach uderzał o beżowo – biały piasek. Popielate skały o poszarpanej fakturze, ramowały rozsławiony na   cały  świat statek  jednej z pięciu najpiękniejszych plaż świata. Przestrzeń, jakby ten widok nigdzie się nie kończył. Ogrom, który jakby w tym miejscu dopiero co się rozpoczynał. Najczystsze piękno, w najprostszej postaci.

      Nie dziwie się ani trochę, że podpływając łodzią do Zatoki Wraku, niektórzy ludzie  mają łzy w oczach. W takich właśnie miejscach rzeczywiście można podjąć najważniejsze życiowe decyzje. Navagio  jest jednym z najpiękniejszych, najbardziej magicznych i nierealnych miejsc jakie w Grecji widziałam. Wrażenie – powalające, a przecież na Zatokę Wraku patrzyłam tylko przez chwilę. Od pierwszego czerwca, przez całe cztery letnie miesiące ta zatoka  będzie również i moim „biurem”. To między innymi tam będą powstawać  kolejne części „Sałatki”.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

     

     Do Cytrynowego Domu wracałam następnego dnia wczesnym rankiem.  Płynięcie łodzią czy też  promem, jest dla mnie najbardziej relaksującą formą podróży. Być unoszoną przez fale – to jest takie przyjemne. Kiedy wracałam, byłam  świadoma trzech ważnych rzeczy. Już od czerwca będę miała możliwość na włożenie mojej własnej cegiełki, w budowanie czegoś naprawdę wartościowego.  Navagio, czyli słynna Zatoka Wraku, jak najbardziej zasłużenie jest uznawana za jedną z najpiękniejszych plaż świata.  A ponadto… Czy wiedzieliście, że Messi, to nie kosmetyczna marka, tylko nazwisko znanego   piłkarza? ;)))

Plaża Xigia, gdzie można zażywać kąpieli siarkowych.
Stolica wyspy – miasto Zakinthos
Gdyby tak wszystkie mogły być moje… ;)))
Navagio, czyli słynna Zatoka Wraku
Przeczytaj więcej…

Kefalonia – pierwsze zetknięcie

 

     Nierozpakowana  walizka  z mojej pierwszej greckiej  biznesowej 😉  podróży, stoi jeszcze w kącie. Za chwilę zrobię wielkie pranie. Niesamowite, że podczas zaledwie kilku dni udało nam się zobaczyć aż tyle. Ale… zacznę  od początku…

    Bezowocnie wysyłając kolejne CV, w głowie miałam jedno zdanie: „w życiu nie można się poddawać!”. Nigdy przecież nie wiadomo, co przyniesie następny dzień. Mój pracodawca napisał do mnie sam. Nie sądziłam, że może być to jeden z czytelników Sałatki. Przyznacie – życie potrafi zaskakiwać.

    

     Jak zrobić grecką kawę, żeby smakowała prawdziwie? Na czym polega tutejszy kryzys? Jak uwieźć przystojnego  Greka? Dołączając do drużyny, z wielką radością już od pierwszego czerwca, również i ja opowiem.

     Tymczasem, korzystając z ciszy przed turystyczną burzą, której pierwsze zwiastuny już są  widoczne, cały weekend spędziliśmy na Kefalonii. Jakie są moje pierwsze wrażenia? Ujmę to krótko… Ta wyspa jest bajeczna! Trudno powstrzymywać ekscytację na myśl, że wszystkie przedstawione na zdjęciach miejsca będą moim codziennym „biurem”.

     Kefalonia ma opinię wyspy przeznaczonej dla nieco spokojniejszych turystów. Trudno szukać tu głośnych klubów czy też dyskotek. Zamiast tego  można  zaznać „prawdziwej Grecji”.

     Plaże są jeszcze prawie puste. Podobnie jak kawiarenki i tawerny. Jednak już gdzieniegdzie widać zahipnotyzowanych błękitem morza starszych Anglików, w błogim spokoju sączących piwo.

     Wyspa słynie z niesamowitych plaż. Tak też jest w rzeczywistości. Jadąc jej krętymi drogami musieliśmy zatrzymywać się co chwilę. Co kilka metrów pojawiał się niesamowity widok i właściwie każdy z nich mógłby zdobić śliczną pocztówkę, albo stanowić relaksującą fototapetę.

     Patrząc na zdjęcia, które znajdują się poniżej z pewnością będziecie się zastanawiać, czy aby na pewno nie są podkolorowane? Nie! I to ani trochę! Kefalonia to szał  błękitu. Morze przybiera tu wszystkie jego odcienie. Granat zmienia się w szafir, a ten przekształca się w szmaragd.  Jakby w twórczym amoku malarz wylał kilka beczek barwnika.

    Jakie miejsca warto na tej wyspie odwiedzić? Jaka znana książka tu powstała? I które ze słynnych hollywoodzkich gwiazd opalały się na  najpiękniejszej tutejszej plaży – Myrtos? O tym już latem…

    Wyspę pożegnaliśmy popijając białym winem, równie wielkie co i pyszne krewetki. Zakinthos – to był plan na nasz dzień następny. Płynąc promem zastanawiałam się, czy Zatoka Wraku, czyli główna atrakcja tej wyspy, nie jest aby trochę przereklamowana? Czy aby kolory większości zdjęć z jej widokiem nie były poprawione? Na to pytanie miałam okazję odpowiedzieć sobie już następnego dnia. Ale o tym – niebawem!  C.d.n.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Mając przed sobą taki widok, żałować można tylko jednego… Szkoda, że człowiek nie potrafi latać.

Myślę, że to jest najlepsze miejsce na moje nowe biurko ;)))

Mniam…

Robola – pierwsza degustacja najsłynniejszego  wina Kefalonii

Najpiękniejsza  plaża wyspy  – Myrtos

Ze względu na znakomitą  akustykę, w jaskini Drogarati śpiewała sama Maria Callas.

Jaskinia Melissani odkryta po trzęsieniu ziemi z 1953

W miasteczkach jest jeszcze spokojnie – to cisza przed turystyczną burzą.

Przeczytaj więcej…

https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/09/21/z-cyklu-jade-do-grecji-na-wakacje-jezyk-grecki-bez-uzycia-slow-piatek-21-wrzesnia-2012/

Wokół czego kręci się grecka Wielkanoc?

 

źródło: gazeta HAI! (30.04.13)

    Pierwszy dzień Wielkanocy Grecy spędzają ze swoimi wielkimi rodzinami. W każdym domu słychać  rozmowy, głośny śmiech i tradycyjne greckie piosenki. Pojęcie śniadania wielkanocnego w Grecji nie istnieje. Za to już od samego rana, w każdym ogrodzie przygotowuje się wielkiego grilla. Wielkanoc poprzedza  post, w czasie którego nie można jeść nawet nabiału.  Większość Greków jest więc spragniona mięsa. Już w okolicach południa  cały kraj jest  przesiąknięty  zapachem jagnięciny. 

      Widok przebitego rusztem jagnięcia, obracającego się nad rozżarzonymi węglami, jest najbardziej charakterystycznym elementem tradycji greckiej Wielkanocy. Tak samo jak my nie wyobrażamy sobie Bożego Narodzenia bez karpia, tak samo Grecy nie mogą się obejść bez jagnięcia pieczonego podczas Świąt Wielkanocnych.

źródło: gazeta HAI! (30.04.13)

    Nie będę owijać w bawełnę. Szanuje ten element ważnej dla Greków świątecznej tradycji. Jednak na taki widok zamiast śliny, w mojej głowie pojawia się obrzydzenie, a w brzuchu  czuje mdłości. Jagnię zazwyczaj pieczone jest całe. Ca-łe! Widać dokładnie  głowę, łącznie z oczodołami i zębami. Kończyny przednie i tylnie, a z tyłu żałośnie zwisające wspomnienie po ogonku…

   Po kilku godzinach obracania  na ruszcie, jagniątko często w całości ląduje na stole.  A  wokół  niego zasiadają biesiadnicy. Widok, jak dla mnie – makabryczny. Ale o gustach przecież  się nie dyskutuje.

    Grecy uwielbiają jeść mięso. Jedzą je w bardzo dużych ilościach, szczególnie po tygodniowym lub czasem nawet czterdziestodniowym poście. Po godzinie, dwóch od momentu podania dania,   na wielkim talerzu, który stanowi centrum wielkanocnego stołu, zostają przeważnie  już tylko kości.

źródło: gazeta HAI! (30.04.13)

   Obchodząc w Grecji Wielkanoc, my zrezygnowaliśmy  z tego jednego jej elementu. Zdjęcia prezentujące jagnięcia, pochodzą z jednej z greckich gazet. Pokazują jak wg tradycji powinno wyglądać idealnie przygotowane i podane zwierzę. Ocenę pozostawiam Wam. Jestem jej  jednak bardzo ciekawa. Tak więc zapraszam do komentowania! Czy mieli byście ochotę na kawałek tak przyrządzanego  jagniątka?

 

***

 

     Tymczasem biorąc tradycję w nawias, na naszym wielkanocnym stole królowała typowa karkówka z grilla oraz najróżniejsze warzywa. Na  obiad zaprosiliśmy również Czosnka. Kuzyn Janiego tym razem nie zaginął w żadnej akcji i przybył w swoim najlepszym wydaniu.

   What’s up? Dorota! – spytał mnie, kiedy siedzieliśmy już przy stole.

   -Wszystko do przodu! – zaczęłam i opowiedziałam mu o mojej nowej pracy i o tym jak się z niej cieszę. Kiedy skończyłam, Czosnek zamilkł. Spojrzał przed siebie. Na twarzy, która przybrała łagodnego wyrazu, pojawił się delikatny uśmiech.

   -Widzisz! Cały czas ci powtarzałem, że wszystko się ułoży. Życie trzeba brać na spokojnie.

   -Wiem… A jak tam u ciebie? Co nowego u twojej dziewczyny? – spytałam. Na to pytanie, Czosnek zwykł odpowiadać krótko – „której?”.  Jednak tym razem jego odpowiedź zupełnie zbiła mnie z tropu.

   -U jakiej dziewczyny?! Chciałaś chyba powiedzieć „kobiety”! – powiedział, zamilkł, a po chwili dodał:

  – U mojego serduszka, mojej duszki, mojej pięknej… – twarz Czosnka tym razem rozpromieniała, jakby nawiedził go co najmniej Duch Święty.

  -Czosnek! Ty się zakochałeś!

  -Tak… Jak najbardziej!

    Czosnek, czyli najbardziej zatwardziały GREEK LOVER (https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/08/10/z-cyklu-jade-do-grecji-na-wakacje-myslalam-ze-on-mial-dobre-zamiary-czyli-czego-powinny-sie-strzec-dziewczyny-jadace-do-grecji-na-wakacje-pia/), jakiego miałam szansę poznać, wpadł po uszy jak śliwka w kompot. Albo raczej jak… czosnek w marynatę. O…! Pasuje idealnie! Jego obecną (jak najbardziej jedyną!) dziewczynę możemy nazwać Marynata!

    Tak więc… Marynatę poznałam osobiście jakiś czas temu, kiedy jeszcze oficjalnie z Czosnkiem nie była. Powiem krótko – ona jest piękna! Pracuje w sklepie z kosmetykami i zajmuje się makijażem. Jest jedną z tych kobiet, które z pomocą odrobiny szczęścia, mogłyby systematycznie gościć na okładkach magazynów o modzie.

   Od wszystkich  poprzedniczek, Marynata odróżnia się nie tylko urodą. W przeciwieństwie do innych,  dla Czosnka przeważnie nie ma czasu i zawsze jest bardzo niedostępna. Poprzedniego dnia mimo próśb nie mogła się z nim spotkać. Całą noc postanowiła spędzić w kościele, wspierając duchowo swojego ojca, który tam śpiewał. Kiedy  siedzieliśmy razem w naszym  ogrodzie, Marynata zajęta była swoją rodziną. A wieczorem już zaplanowała kawę z koleżankami. Kiedy już uda się  nakłonić ją do spotkania, Czosnek musi zazwyczaj za coś przepraszać. Powody są najróżniejsze. Że właśnie wypił  piwo. Że spóźnił się o trzy minuty. Albo że ubrał się zbyt niechlujnie.  Wtedy też wpatrzony w swoją ukochaną, Czosnek zaczyna tłumaczenie. Koniecznie musi być bardzo barwne i równie wylewne.

    Kiedy  już zjedliśmy nasze  wielkanocne karkówki, zadzwonił telefon Czosnka.

     -Tak kochanie… Ależ oczywiście… Nie ma żadnego problemu! Tak, tak… Będę na czas! Przywieźć ci coś jeszcze? Ach… tak? To wspaniale! Już nie mogę się doczekać! Jeśli chcesz to mogę być wcześniej! Nie, nie! Nic się nie martw! Ja już wszystko załatwię!  Do zobaczenia! Całuję! Pa pa!   

       Kończąc powiem jedno… Widok oczu szczerze zakochanego Greka, wart jest miliony…

 

 

 Przeczytaj więcej…

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Kosmetyczne porady Janiego

 

     Najbardziej charakterystyczną cechą wyglądu Janiego są jego przepiękne włosy. Bardziej greckich, w całej Grecji nie ma! Długie, gęste, mocno skręcone. Czarne jak smoła, z brązowymi pasemkami, które pojawiają się późnym latem. Są przy tym niezwykle zdrowe, miękkie i puszyste. Jak uzyskać tak niebywały efekt? O tym przeczytacie tylko w „Sałatce”! Życząc lekkiego poniedziałku –serdecznie zapraszam!

 

 

 

 

-Jani! Czym umyłeś włosy? Dziś są takie puszyste! – spytałam, ponieważ wyglądały szczególnie efektownie.

  -Tym zielonym. – padła typowo męska, „wyczerpująca” odpowiedź.

-Jakim zielonym?

-No tym…! Co leżało w Lidlu na przecenie… – jak tylko to usłyszałam, czym prędzej wpadłam do łazienki, żeby zobaczyć czym jest „to”  tajemnicze zielone.

  -Jakim zielonym? – powtórzyłam nie mogąc znaleźć.

  -No tyyyymmmm!!! – Jani wskazał paluchem.

  -Ale to nie jest szampon…

  -A co?

  -Żel do mycia ciała…

-To jest jakaś różnica? – żeby nie tracić nerwów, braki wiedzy z zakresu kosmetyków, po prostu zignorowałam. Rzeczywiste przestępstwo Janiego było bowiem znacznie większe. Ten zielony żel do mycia ciała, sprzedaje się w Lidlu w wielkich czarnych opakowaniach, chyba na tony. Jani używał go przed tym jak się poznaliśmy i obiecał mi już więcej tego nie zrobić…

  -Jani! Miałeś tego więcej nie kupować! „To” coś po prostu śmierdzi… Poza tym,  popatrz na skład: woda, substancja spieniająca, barwnik i sztuczny zapach! Tu nie ma niczego więcej!

  -Ale… To znowu było na przecenie…

  -Bo tego nikt nie kupuje i dlatego „to” coś jest na wiecznej przecenie!

  Jani nagle spuścił oczy…  Po chwili sam się przyznał:

  -Kupiłem cztery butelki… Żeby było na zapas…

 

-Jani! – wrzasnęłam.

  -Naprawdę, skusiła mnie ta cena – rozdawali pół darmo!

  Po głębszym przypatrzeniu się, szybko wyszło na jaw. Jak to zawsze przy „super!”  przecenach – wszystkie żele były przeterminowane.

  -I co my teraz z tym zrobimy?

  -To może… będziemy myć tym podłogi! Albo… O! Mam! Naczynia!

      I tak to właśnie Jani dba o swoje kędziorki.  Porównując mój czas i moją ilość kosmetyków, które używam do dbania o włosy, dochodzę do wniosku, że życie nie jest ani trochę sprawiedliwe…

      Tak więc żeby uzyskać pożądany efekt, który widać na zdjęciach, Jani używał „tego” zielonego, które w Lidlu zawsze jest na przecenie. Kto wie może sekretem była przekroczona data terminu przydatności?  Jani ponadto unika wszelkich odżywek  bo… „to za dużo zachodu”. Włosy czesze tylko od czasu do czasu. Ostatni raz u fryzjera był w liceum. Ale cięcie mu się nie podobało więc uznał, że już więcej nie pójdzie. Do dziś restrykcyjnie dotrzymuje słowa. Kiedyś poprosił mnie, żebym nieco przycięła jego włosy, bo zauważył że aż trzy(!!!) z nich się rozdwoiły… Było to jednak moje pierwsze i ostatnie cięcie… Pomiędzy czarnymi chaszczami zacięły się nożyce  i wplątały we włosy tak, że nie można ich było wydostać.

    Jest tylko jedna rzecz, która do włosów Janiemu jest niezbędna. Jest to wielka, gruba, czarna opaska, jedna z tych jakie czasami kupują dziewczyny, żeby zakładać na głowę. Tylko taką Jani związuje włosy. Inne nie zdają egzaminu, bo włosy mają zbyt dużą objętość…

 

                      Jani przeszczęśliwy z zakończenia sesji zdjęciowej 🙂

 

 

 

    Podsumowując… Jeśli macie ochotę na taki „look” jak Jani pamiętajcie, że całym sekretem jest „to” zielone z Lidla, które zawsze jest na przecenie. Tylko uważajcie koniecznie na to, żeby kupić przeterminowane ;)))

 

 

 

 

Przeczytaj więcej…

https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/06/18/z-cyklu-zacznij-lekko-poniedzialek-grecka-higiena-pracy-poniedzialek-18-czerwca-2012/

 

 

 

 

 

 

 

 

O Nikosie, który wie wszystko ( cz. 2/2 )

 

Część 1/2:

https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2013/04/11/o-nikosie-ktory-wie-wszystko-cz-12-sobota-6-kwietnia-2013/

 

       Jani musiał więc zacząć jako pierwszy… Niepytany o nic, objaśnił całą sytuację z Anteną i kanałami z Polski.

      Po kilku następnych sekundach, usłyszeliśmy raz jeszcze „tcyyykkkk”, po czym Nikos przemówił. Głos miał jak po długiej grypie:

    -Powiem wam szczerze… – kolejnych dziesięć sekund przerwy na podłubanie wykałaczką w zębach. –To miejsce to zadupie. – pomyślałam: „wow! odkrycie…”. Koledzy Janiego to jednak mieli racje… Nikos  wszystko wie!

   -Z jednej strony morze, z drugiej góry… Tutaj nawet radio nie chce odbierać! Co ja wam mogę poradzić… – nagle jego oczy przepełniła melancholia.  Spojrzał na telewizor, w którym leciał Sulejman (czyli tasiemiec prosto z Turcji). Trzymając wykałaczkę w ustach, kontynuował: – Była tutaj kiedyś taka jedna. To chyba była Rosjanka. Ciekawe co z nią…? Ona  też chciała mieć swój kanał! Ależ  się uparła. Tak jej zależało. Próbowała chyba z miesiąc. Już prawie straciła nadzieję. Z jednej strony góry, z drugiej morze! I jak do tego zadupia jakiś sygnał ma docierać? Ale na szczęście trafiła do mnie. I  wiecie co… Pomogłem jej! Chryste… Jaka ona była szczęśliwa!  Ciekawe co u niej? No i czy ten kanał dalej odbiera? A wiecie co… Ha! Ha! Ha! Pamiętam to była sobota… wieczorem… Dwudziesta… Nie… Musiało być już dobrze po dwudziestej… Nie ważne! Nie gubmy się w szczegółach! W każdym razie, oglądałem mecz! Siedzę wygodnie, patrzę, słucham, oglądam… a tu nagle – na ekranie śnieg! Myślę: „Nikos – tu coś śmierdzi!” Trzepie w telewizor – a ten nic! Ustawiam, przestawiam – dalej nic. No to idę na dach! – mała przerwa, bo Nikos musi zapalić papierosa. Po chwili, z ekscytacją mówi dalej…

     – I wiecie co… Ukradł mi antenę! Ten skurczybyk co pomaga u rzeźnika. Ja dobrze wiem, że to był on… I on też dobrze wie, że ja wiem…Tylko jak mam udowodnić, że ta antena jest moja?! Prawo to prawo, sami wiecie… Ale z Nikosem nieeeee ma przeproś! I na niego przyjdzie dzień… Słuchajcie, jak ja go dorwę, to nie będzie że boli! No i widzicie… Tak to wszystko tu wygląda! Ej… Ty! Panna, a ty nie jesteś stąd!?

      Mam nadzieję, że po tym monologu nie przerwaliście czytania. Kiedy odpowiedziałam, że jestem z Polski dopiero się zaczęło…Po dogłębnym omówieniu tematu greckiego kryzysu, Nikos udowodnił, że doskonale wie kim jest Wałęsa, i że Jan Paweł to polski papież. Później płynnie przeszedł do omawiania różnic i podobieństw w kryzysowej sytuacji w Grecji i tym co dzieje się w Polsce. O antenie – ani słowa.

      Po dwudziestu pięciu minutach słuchania „erudycyjnego” monologu, w którym zostały poruszone wszystkie wątki świata, do sklepu wpadł jakiś gość. Nazwijmy go „Wybawiciel”:

   -Hej Nikos! Jesteśmy obok! Jak skończysz to choć, bo pijemy ouzo.

   -Wiesz co… Właściwie to ja już skończyłem! – i mówiąc to wstał zza biurka. Chwycił klucze, a nas skierował do drzwi.

    -A! Dlaczego nic nie mówicie?! Antena! To… Tutaj macie takie urządzenie. Naprowadza sygnał. Właśnie to dałem tej Rosjance! W NASA lepszego sprzętu nie używają! No, to wpadajcie częściej! Miło się z wami gadało.

   Tak, wspaniale się „gadało” – Jani wypowiedział aż jedną kwestie. Na szczęście zdołał dopowiedzieć i drugą:

    -A ile się należy?

    -Bez nerwów! Tylko spokojnie! Dziś nie mam to tego głowy! Muszę już uciekać! Adio! I jassou!

       Tajemnicze pudełko naprowadzające sygnał może i działało. Tego już się nie dowiemy. Po trzech tygodniach prób i historycznej już wyprawie do Nikosa, okazało się, że zapomniano puścić sygnał z Polski. Wystarczył jeden, dwuminutowy telefon do „obsługi klienta” w kraju. Jestem jednak pewna, że to właśnie Nikos przyniósł szczęście! Jeszcze tego samego  dnia tuż po wizycie, polska telewizja zaczęła działać. Niemalże magicznie.

   I tak właśnie do grona osobistości, które we wiosce znam, pomiędzy sołtysa, policjanta, dumnie dołączyć mogę Nikosa.Ten ostatni „wszystko wie”. Aż strach się bać, kogo jeszcze tu poznam… ;)))

Jeśli interesuje Cię temat greckiego kryzysu…
Jak tak naprawdę wygląda kryzys w Grecji?:
Saloniki i wielki, grecki kryzys:

O Nikosie, który wie wszystko ( cz.1/2 )… sobota, 6 kwietnia 2013

   

    Jak mogłam przewidzieć, z zamontowaniem mojej Anteny Satelitarnej nie było tak prosto jak obiecywał sprzedawca:

   -Wystarczą dwie  minuty! Każda blondynka to zamontuje.

   -Tak! Tak!! Tak!!! – odpowiedział, kiedy po raz trzeci(!) upewniałam się, czy cały pakiet na sto procent odbierać będzie również w Grecji.

   -Satelita, to satelita. Będzie pani mogła oglądać te swoje TVN Style nawet i w Amazonce.

   Blondynka, szatyn, a nawet brunet. Nikt z montażem nie dał rady. Po trzech tygodniach prób, już zupełnie straciłam  nadzieję myśląc, że na próżno przejechałyśmy z Anteną przez pół Europy. Jani z pomocą najróżniejszych kolegów, próbował wszystkiego. Ostatni z nich załamując ręce powiedział, że ratunek jest jeden  i zwie się… Nikos!

      Sklep Nikosa znajduje się w wiosce obok. Mijałam go często, jednak  za każdym razem  bałam się wejść do środka. Nawet kiedy jest otwarty, zawsze jest w nim ciemno. Wystawa sklepowa przykuwa  uwagę, jednak nie walorami estetycznymi, a zestawieniem elementów składowych. Jest na niej wszystko: fragmenty rur, gniazdka elektryczne, jakiś stary telefon, mikser, odkurzacz, bombka bożonarodzeniowa, patelnia i zestaw kilku żelazek. Wszystko pokryte warstwą kurzu, po którym zapewne można pisać jak na tablicy. Nad całym tym dobytkiem, wisi wielka tablica z dumnie brzmiącym napisem – „Nikos”.

   Sama nigdy bym tam nie weszła z obawy, że już nie wyjdę. Albo wydostanę się po kilku dniach, zastanawiając się gdzie  podziałam swoją nerkę. Tym razem byłam jednak z Janim.

   Mimo, że dzień był  słoneczny, na niebie nie było żadnej chmury, w sklepie już od progu wszystko było zaciemnione. Im głębiej, tym jeszcze ciemniej. Jak w egipskiej świątyni. Po obu stronach, niby dary wotywne, stały najróżniejsze przedmioty. Wiatraki, szczotki do sprzątania, kilka garnków,  zwinięta w wielki rulon metalowa siatka i kilka przenośnych kaloryferów. Poza tym wszędzie były kable, druty, najróżniejsze śruby i gwoździe. Przez stęchłe, niemalże ciemne powietrze, przebijała popielata zawiesina  papierosowego dymu.

    W głębi świeciła się niewielka lampka, stojąca na obłożonym papierzyskami biurku. Za nim, na niewielkim krześle siedział Nikos.

      Krzesło, zdaje się – nie było aż tak małe, tylko Nikos był wzdłuż i wszerz potężny. Nie tyle nas nie przywitał, co nawet na nas nie spojrzał. Wzrok miał wbity w mały telewizor, wiszący wysoko naprzeciwko.

   Po kilku sekundach, leniwie oderwał oczy. Spojrzał na nas, ale znów cisza. Otworzył za to lekko usta. Wydobył się z nich dźwięk wysysania kawałka jedzenia, które widocznie utknęło  między zębami.

   -Tcccyyykkk… – usłyszeliśmy, poczym Nikos sięgnął po wykałaczkę.

   Kiedy zobaczyłam stertę opakowań po co najmniej dwóch porcjach SOUVLAKI (https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2013/01/21/z-cyklu-zacznij-lekko-poniedzialek-grecki-fast-food-czyli-souvlaki-poniedzialek-21-stycznia-2013/ ), stało się jasne – Nikos był przestawiony na trawienie.

      Jani musiał więc zacząć jako pierwszy…

     

     C.D.N.

Wizyta z zaskoczenia. A było już tak błogo i spokojnie… czwartek, 28 marca 2013

     -Przyjeżdżają moi rodzice! – powiedział wchodząc do domu, tuż po pracy Jani. Odłożył plecak, na krześle powiesił kurtkę, a ja spytałam krótko:
     -Kiedy?
     -Będą za trzy godziny. Właśnie dzwonili z drogi.
 
     Wybuchając śmiechem, machnęłam ręką. Jani to taki żartowniś i przy każdej okazji  szuka pretekstu  do zrobienia kawału.
 
    Po kilku chwilach, okazało się że jednak nie żartował. Próbowałam więc dowiedzieć się  konkretów, to znaczy choćby uzgodnić  na jak długo rodzice przyjeżdżają. Ale każde moje pytanie spotykało się z odpowiedzią: „nie wiem…”,  „trudno powiedzieć…”,  „nie zapytałem…”.
 
    Postanowiłam, że zachowam zimną krew i po prostu wrócę do swoich codziennych zajęć. Niespodziewane wizyty mają to do siebie, że nie trzeba być na nie przygotowaną.  
   Chwyciłam książkę,  ale ta wyleciała mi z rąk,  przy czym wyrwałam z niej jedną kartkę. Chciałam poprawić  poprzedni post na bloga, ale zamiast sprawdzać literówki, przez kwadrans analizowałam zawijaski w literce „S”. W końcu poszłam zrobić kawę, jednak  zamiast posłodzić,  to ją posoliłam.
 
    Dziewczyny! Powiedzmy  sobie szczerze! Zimną krew to można zachować… ale  przy skoku na bungee, podczas ucieczki z płonącego domu, czy kiedy nagle trzeba komuś udzielić pierwszej pomocy.  Jednak, kiedy staje przed nami kwestia koloru letnich sandałków, albo relacja „ja i moja teściowa”… Nie znam takiej, która zachowałaby zimną krew.
 
    Postanowiłam więc, że tak sobie  postoje. I była to najlepsza decyzja! W głowie krążyła mi tylko jedna myśl: „a było już tak błogo i spokojnie”…
 
 
    Pomidor z Fetą zjawili się jeszcze wcześniej niż zapowiadali. Na szczęście niczego nie przygotowywałam, więc wszystko było na czas! ;)))
 
    -Witajcie! – przywitaliśmy się w drzwiach i zaprosiliśmy gości do środka. Rodzice Janiego  obeszli Cytrynowe Mieszkanie, które po kilku miesiącach od wprowadzenia się wygląda zupełnie inaczej.
   -Mmm… Ładnie! Ładnie! – pojawiały się słowa uznania.
   -Wiecie… Ten dom wygląda zupełnie inaczej niż  na początku! – powiedział Pomidor i zwrócił się do żony. – Patrz Feta! Jakie fajowe zasłony! Kto by pomyślał, że  fioletowy wcale nie gryzie się z pomarańczowym. – Feta przytaknęła głową, ale nie powiedziała niczego.
 
     Po obejściu całego domu, w końcu się wyjaśniło. U zazwyczaj zdrowego jak rydz Pomidora, wykryto wrzody na żołądku. A ponieważ jego siostra  jest pielęgniarką w jednym z ateńskich szpitali, badania odbyły się w samych Atenach. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo Grecy przy każdej (każdej!)  możliwej okazji, odwiedzają swoich bliskich. Badania nie były męczące,  tak więc rodzice Janiego postanowili spontanicznie odwiedzić również i nas.
 
    -To może usiądziemy? – zaproponowaliśmy.
    -Nie, nie! My jesteśmy tylko na chwilę! – powiedział Pomidor.
    Jani próbował nakłonić rodziców, żeby jednak zostali, ale ci za każdym razem kategorycznie odmawiali.
    -Właściwie to mieliśmy taki pomysł… żeby zabrać was do tawerny! – powiedziała Feta. – Tutaj przy morzu jest taka jedna. Podobno mają świetne krewetki.
 

   Tawerna… Krewetki… Jedzenie… Dla mnie to słowa klucze.  Przyznam, że uśmiechu nie mogłam powstrzymać.
   -Ale… – chciałam odpowiedzieć, właściwie sama nie wiedziałam co…
   -Nie… nie… Ostatnio tak jakoś… Trochę głupio… No… Tego no…  – powiedziała Feta.

  -Aaa… yyy… – odpowiedziałam. Mimo, że z tego okrojonego dialogu nic nie wynikało  – zrozumiałyśmy się świetnie.
 

     Pół godziny później byliśmy w tawernie. I kiedy ja zastanawiałam się jeszcze, czy jest to podstęp, czy pojednanie, rozkoszowaliśmy się białym winem i owocami morza.
 
    Przed samym odjazdem Feta weszła na chwilę do naszej łazienki. Wychodząc powiedziała:
   -Dorota, co w tej łazience tak pięknie pachnie?
   -To jest mydło bursztynowe…
   -Prześlicznie. Też koniecznie kupię takie…
 
 
 
 
Przeczytaj całość…
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Jak poznałam naszego policjanta?… czwartek, 7 marca 2013

 
 
    -Gdzie jesteś? Dzwonie do ciebie już piętnaście minut! – w słuchawce usłyszałam głos Janiego.
    -Tylko się nie denerwuj… Możesz przywieść mój dowód osobisty na posterunek policji? – odpowiedziałam.
   
 
    Jak wiadomo, w takich momentach stwierdzenie „tylko się nie martw / nie denerwuj” raczej  nie uspakaja.  Kiedy całkiem uprzejmy policjant poprosił mnie o dowód, okazało się że oczywiście go nie mam. W mojej torebce było wszystko – prócz najważniejszego.
     Sołtys tymczasem nie tracił ani minuty. W drodze na posterunek udzielił groźnie brzmiącej reprymendy jakiejś starszej pani. Ponoć jej kury przechodziły przez płot i wałęsały się po ulicy. „I jak to wygląda?!” – tłumaczył  babci. „Przecież jesteśmy w mieście!”. No tak, w mieście, którego liczba mieszkańców nie przekracza jednego tysiąca. Babcia obiecała jednak poprawę, więc sołtys był udobruchany.
 
    Po dziesięciu minutach znalazłam się na posterunku policji. Wprowadzono mnie do jakiegoś pokoju, ale nic nie widziałam. Panowała w nim  całkowita ciemność. Ktoś pomógł mi usiąść na twardym, niewygodnym krześle. Kiedy prosto w moje oczy nakierowano świecącą  ostrym światłem lampą, myślałam że oślepnę.
    -Kim jesteś? Kto cię tu przysłał? I kim są twoi współpracownicy? – powiedział szorstki głos, w którym nie słychać było żadnej emocji.
    Gdzieś w tle świeciło małe, zielone światełko. Wiedziałam, że cała rozmowa musi być  nagrywana. Tak więc każdy mój  błąd, mógł  skończyć się naprawdę źle. Pierwsza myśl, która pojawiła mi się w głowie: „gdzie schowałam ten  cholerny błyszczyk!?”.
 
    Ok… w dwóch akapitach wyżej moja wyobraźnia trochę  podryfowała :))) Wróćmy  więc do rzeczywistości…
 
    Nasz posterunek policji nie różnił się chyba niczym od typowego posterunku w typowej polskiej wiosce. Dwa niewielkie pokoje, w których unosił się zapach starego urzędu. Kilka biurowych  mebli, ciemno – czerwone,  przesiąknięte dymem papierosowym zasłony. Na biurku policjanta stała niedopita  jeszcze kawa. Na parapecie obok – typowo męski przejaw chęci udekorowania przestrzeni, czyli wyschnięta pelargonia, z  pokaźną kolekcją niedopałków w doniczce.
    Policjant spokojnie wysłuchał zeznań sołtysa i usłyszał podejrzenie, że mogę należeć do ukraińskiej bandy, która obrabowała dwa mieszkania. Jak się okazało nie dwa miesiące, ale dwa lata temu… Policjant spojrzał na sołtysa. Później  spojrzał na mnie. Potem raz jeszcze na sołtysa, do którego powiedział:
    -Nikos, chyba trochę poniosły cię emocje. Ile razy mam ci powtarzać, że nie możesz tak sam zatrzymywać ludzi na ulicy.
   -Ale  sam mi mówiłeś… Że nadal szukamy tych włamywaczy! Tak jak kazałeś, mam oczy i uszy otwarte.
   -Przecież te włamania były dwa lata temu.
   -Ale rabusiów jeszcze  nie złapałeś! A ta dziewczyna…  zachowywała się naprawdę podejrzanie… – sołtys powiedział to tak, jakby już przestał  w to wierzyć.
   -Nie mogłem tego zignorować… – dokończył cicho pod nosem.
 
    W czasie czekania na Janiego, policjant uruchomił stary komputer, który najpierw charknął, a później zaczął głośno buczeć. Pięć minut później na klawiaturze, która wyglądała jak zrobiona z klocków Lego, wystukałam adres do Sałatki. Na ekranie pojawiły się znajome brzoskwinie.  Odszukałam posta, gdzie były zdjęcia z miasteczka. Był to właśnie ten:  Kiedy w końcu spadnie śnieg?
   
   Sołtys jak i policjant przylepili się do ekranu. Przez chwile nic nie mówili, oglądając zdjęcia dokładnie.
    -To nasze miasteczko  jest w internecie?  – spytał sołtys.
    -Przecież sam pan widzi. – odpowiedziałam.
    -Nikos – to samochód twojego brata. – powiedział policjant pokazując na starego, zielonego Nissana.
    Sołtys wybuchł głębokim, niepohamowanym śmiechem, który dochodził z samego dna jego wielkiego brzucha.
    -Hahaha! Samochód Taksiarhisa! Muszę mu to pokazać!!! Co za historia! A co masz ciekawego jeszcze? – pytał dalej.
    -Tutaj są na przykład propozycje greckich śniadań. Niech pan zobaczy zdjęcia. Sama robiłam i bardzo się przy nich napracowałam. A tutaj są ciekawe miejsca w Grecji – cały cykl o Atenach i opowieści „z życia wzięte”. Tutaj jest kilka postów o greckich zwyczajach. A tu na przykład jest  wyjaśnione „co to są souvlaki”?
    -Jak to co?  No, przecież wiadomo! – powiedział sołtys.
    -Dla pana to jasne. Ale ktoś, kto nie mieszka w Grecji o souvlaki nic nie wie.
    -Hahaha! A to ci dopiero! – skwitował sołtys.
  
    Kiedy policjantowi i sołtysowi robiłam test czy są prawdziwymi Grekami ( Jak rozpoznać prawdziwego Greka? ),  wszedł blady jak ściana Jani. Tymczasem wyszło, że obaj są stuprocentowymi! A sołtys jest Grekiem nawet na dwieście! Jeszcze raz, dokładnie mi wyjaśnił dlaczego na kraj potocznie nazywanym Macedonią, powinnam mówić Skopie. Tak… grunt to utrwalać wiedzę…
   Kiedy Jani stał w drzwiach i przełykał ślinę, atmosfera była już przyjacielska. A sołtys zaczął przepraszać. To znaczy… ponieważ Grekiem jest dwustuprocentowy, słowo „przepraszam” oficjalnie paść nie mogło. Powiedział jednak co innego:
   -Chyba rzeczywiście poniosły mnie emocje… Jestem taki wybuchowy… Ojej… A ty tak pięknie pokazujesz naszą Grecje i na dodatek zepsułem ci piękną sobotę…
   -No nich pan się nie przejmuje. Zdarza się…
   Policjant wytłumaczył Janiemu, że nic się nie stało i żeby się  uspokoił. Tymczasem, wyprostowany jak struna sołtys patrząc mi prosto w oczy, dokończył:
   -Słuchaj, jak będziesz czegoś potrzebować, jakiejś pomocy do artykułów, czy tak … życiowo – to przybiegaj do mnie. Zawsze ci pomogę!
    Przyjacielskim gestem sołtys poklepał mnie po plecach, a ja odpowiedziałam krótko:
   -Dziękuję.
 
    Zdjęcia, które stały się przyczyną całego zajścia musiałam skasować jeszcze przed przyjazdem policjanta. Inaczej, zdaje się – nie uszła bym z życiem. Zdjęcia poniżej i powyżej, to te które z tego dnia się zachowały.
 
 

 
 
   I podsumowując…
 
·         zasada numer 1 – jednak działa!
·         sołtysa za słowo trzymam i kiedy tylko pojawi się potrzeba, nie będę mieć obiekcji żeby się przypomnieć…
·         od  czasu tego zajścia – w wiosce jestem już znana; nie wiem tylko na ile mam się z tego cieszyć… zdaje się, że nadal jestem kojarzona z bandą ukraińskich włamywaczy
·         teraz już zawsze, kiedy wychodzę gdzieś sama, Jani żegna mnie słowami: „tylko zachowuj się tak, żeby znów nie zgarnęła cię policja. A przynajmniej… się postaraj!”
 
 

 
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 
 

Jak poznałam naszego sołtysa?… piątek, 1 marca 2013

    
 
 
      Był to jeden z tych prześlicznych, słonecznych dni. Obudziłam się rano i jak najszybciej chciałam być na zewnątrz, żeby  zacząć uzupełniać swoje zapasy witaminy D. Sobotnie przedpołudnie – to mój ulubiony czas w całym tygodniu, jak również jeden z nielicznych momentów, kiedy we wiosce obok kipi życiem.
 
 
    Weekendy jak i godziny sjesty, to czas w którym w większości greckich wsi jak i miasteczek, życie prawie wymiera. Kiedy jednak dzień jak i pora są handlowe, sytuacja jest zupełnie odwrotna. Dzieje się tak  ponieważ typowi Grecy albo intensywnie pracują, albo intensywnie odpoczywają, jakby nie znając sytuacji pośredniej. Skrajność jest określeniem, które do Grecji doskonale pasuje.
 
 
     Postanowiłam kupić trochę świeżych warzyw i owoców, wybrać się na spacer i być może wypić jeszcze kawę. Kilka chwil później, trzymając papierowe torby, wychodziłam z warzywniaka.
     W co drugim domu słychać było odgłosy odkurzacza  i odwirowujących pranie pralek. W powietrzu czuć było  zapach chloru. Na balkonach suszyły się dopiero co uprane dywany, powiewały białe jak śnieg prześcieradła.  Również i w Grecji sobota, to idealny czas na sprzątanie.
   Greckie porządki – to świetny temat na post!” – pomyślałam i tym samym postawiłam torby na ziemi, chwytając za aparat. W domu przed którym właśnie stałam, na słonecznym wietrze powiewało pranie. „O! To będzie  ilustracja!” – przemknęło mi przez głowę. Zaczęłam robić zdjęcia: prania, domu, ulicy i wszystkiego co było obok. Przy takiej pogodzie – pięknie wychodzi każda fotografia.
    Gdzieś w tle słychać było dochodzące krzyki. Pewnie jakaś stłuczka, ktoś coś ukradł, albo kolejna dyskusja o kryzysie.
   -Ach! Naprawdę, piękna dziś ta pogoda. – powiedziałam do siebie, kończąc zdjęcia i chowając aparat.  Chwyciłam znów torby i zaczęłam iść w swoją stronę.
    Krzyki stawały się jednak coraz głośniejsze. Odwróciłam się, żeby zobaczyć co takiego się też dzieje.
 
 
     Wielki, gruby mężczyzna, w okolicach sześćdziesiątki, z twarzą rozwścieczonego buldoga, toczył się w moją stronę. Za nim szło dwóch trochę mniejszych, ale nie mniej wkurzonych.
   -Stój dziewczyno! Przecież mówię do ciebie! – wykrzyknął  mężczyzna.
    Stanęłam jak kazał.
   -Co ty wyprawiasz?! – krzyczał dalej, wymachując mi przed twarzą wielkimi rękami.
   -Robię tylko zdjęcia! – odpowiedziałam.
   -A po co ci one?  Pokazuj! – zażądał.
   -Są mi potrzebne. – odpowiedziałam i pokazałam.
    Na zdjęciach wśród widoków i widoczków, owe pranie, fragmenty ulicy i domów.
   -Po co ci te zdjęcia?! – facet drążył dalej.
   -Dlaczego się pan tak denerwuje? Spokojnie! Prowadzę o Grecji blog i chcę napisać tekst o greckim sprzątaniu. Potrzebuję też ilustracji. – z ekscytacją  wyjęłam z portfela wizytówkę „Sałatki”, myśląc: „O rety! Dobrze, że jednak je zrobiłam! Teraz przydadzą się jak znalazł!”. Chciałam  dodać: „Proszę koniecznie odwiedzić, bo blog jest pierwsza klasa! Sałatka po grecku, czyli tradycyjny przepis na grecką…” – już miałam kończyć, ale kiedy zobaczyłam, że twarz mężczyzny przybrała grymas mordercy stwierdziłam, że to chyba nie jest jednak najlepszy moment na reklamę.
   Mała wizytówka, z zapewne niezrozumiałym dla faceta napisem, ginęła w jego potężnych dłoniach.
   -Słuchaj dziewczyno! Ty się nie wygłupiaj, bo ja mówię bardzo poważnie. W tej chwili powiedz mi jak się nazywasz, podaj  adres i pokaż mi swój dowód osobisty. Dwa miesiące temu okradli tu dwa domy. A wcześniej podobno robiono  im  zdjęcia. Mamy podejrzenia, że to byli jacyś Ukraińcy. Nie mówisz zbyt dobrze po grecku, więc nie jesteś stąd. A na twoich zdjęciach widać drzwi i zamki…
   Co za przygoda… Mężczyzna pytał dalej:
   -Jak się nazywasz?
   Już miałam powiedzieć, że Grzegorz Brzęczyszczykiewicz, ale facet chybaby nie załapał. Ostatecznie stwierdziłam, że…:
   -Nic panu nie powiem!
   -Co??? – nie mógł uwierzyć. – Czy ty wiesz, że rozmawiasz z  sołtysem?!
   -W takim razie – dokumenty proszę! – powiedziałam.
   -Jak to?
  -Jeśli jest pan sołtysem, to niech pan to udowodni. Bo jeśli ja jestem ukraińskim włamywaczem, to pan może być księciem Williamem.
   -Ale to naprawdę jest nasz sołtys! – powiedział facet, który stał obok.
   -A pan równie dobrze może być damą dworu.
    I się narobiło… Ja, naprzeciwko mnie sołtys i niezłe zbiegowisko. Panie z warzywniaka, piekarz z piekarni, kobiety ze sklepów obok, bawiące się jeszcze chwilę wcześniej dzieci, wszyscy przechodnie.
    -Nic panu nie powiem! Bo wcale nie muszę! Pan jest po prostu zestresowany, a przy tym  bardzo niegrzeczny. Poza tym nie ma pan żadnego prawa, żeby mnie ot tak zatrzymywać i żądać dokumentów. – powiedziałam.
 
 
    Zastanawiacie się pewnie, co we mnie wstąpiło? Ale już nie raz się przekonałam, że z rozwścieczonym Grekiem, trzeba rozmawiać nie mniej „wściekle”. W Grecji racje ma ten, kto krzyczy głośniej. To zasada nr 1.
    Niestety, w tym wypadku nie podziałała…
    -Tak…?
    -O-czy-wi-ście!
    Być może macie teraz wątpliwości, czy aby nie koloryzuje. Niestety, wszystko działo się w rzeczywistości. A sołtys, jak się później okazało – również był prawdziwy. Powiedział ostatecznie:
    -Albo dajesz mi swój dowód osobisty, albo natychmiast wzywam policję!
    Obie ręce oparłam o biodra. Głowę wychyliłam w stronę sołtysa. Jego wielką twarz zobaczyłam jeszcze dokładniej. Na czubku nosa miał kępek włosów. Wyglądało to bardzo ciekawie.
    -Jeden… zero… zero… To numer na policję, na wypadek gdyby pan zapomniał. – odpowiedziałam.
 
 
     Czy zauważyliście, że policja zawsze przyjeżdża niezwłocznie, kiedy  nic ważnego się nie dzieje. Tak stało się i tym razem.
     Dokładnie pięć minut później, poznałam naszego policjanta…
 
 
 
 
      C.D.N.
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 

Propozycja na obiad? A może… Czosnek!… sobota, 23 lutego 2013

    
 
    Nasz kilkumiesięczny okres pomieszkiwania u Czosnka, jest już wspomnieniem. Jeśli zapominam o tym, że w jednym malutkim pokoiku mieszkaliśmy wśród stosu walizek i kartonów, dwóch wielkich łóżek oraz  z na wpół popsutym komputerem, który był głośny jak wysłużona suszarka… Było całkiem miło, a sam Czosnek jest teraz nie tyle kuzynem, co przede wszystkim naszym przyjacielem.
   Od czasu do czasu zapraszamy go do siebie  na wspólny obiad.
   Jeśli o zaproszeniu nie zapomni – wtedy zawsze się zjawia!
   Na jednym z takich obiadów był właśnie wczoraj.
 
***
  
    Wizyta Czosnka przebiegała nadzwyczaj spokojnie i nic szczególnie ciekawego przy jej okazji się nie wydarzyło. Aż do momentu, kiedy przy sprzątaniu już ze stołu, spytałam:
   -A jak tam twoja dziewczyna?
   -Która? – odpowiedział.
    Mówiąc szczerze, nikogo konkretnego nie miałam na myśli. Ot tak spytałam. Powiedzmy więc, że…
    -Ta ostatnia! – doprecyzowałam.
    -Aaaa… – Czosnek zupełnie nie wiedział co ma odpowiedzieć, podobnie jak ja nie miałam pojęcia o kogo właściwie spytałam.
    Chwila milczenia…
   -Dorota… A nie przyjeżdża nikt do ciebie? Może jakaś kuzynka?
   -Szczerze mówiąc, planujemy przyjazd mojej siostry.
   -A ładna? – spytał.
   -Rzecz jasna! Ale z tego nic nie będzie… Ona ma męża!
   Czosnek już właściwie wychodził i stał w drzwiach ubrany. Mrugnął do mnie okiem, w którym pojawił się znany mi już dobrze błysk. A niemal całą jego twarz wypełnił niebezpiecznie wyglądający uśmiech.
   -No wiesz… Wszystko jest kwestią… dogadania… – powiedział, zamykając za sobą drzwi.  
 
 
     Ku przestrodze J   Dla wszystkich dziewczyn, które wybierają się do Grecji na wakacje:
 
 

Przeczytaj więcej…
Mała zmiana planów
Dostaliśmy klucz do mieszkania… Nie jeden, a 30!
Pierwsza noc w Cytrynowym Domu… No cóż – rzeczywistość daleka była od mojej bajki…