Przewodnik po KORFU, cz. 8 – Ulica Liston. Czyli gdzie na Korfu napić się kawy?… wtorek, 9 grudnia 2014

Ulica Liston, Korfu

   

      Liston to najsłynniejsza ulica na całej wyspie Korfu. Znajduje się w samym centrum miasta, tuż obok Placu Spianada. Nietrudno  ją znaleźć. A raczej – trudno ją przeoczyć. Najbardziej charakterystycznym elementem tej ulicy są loggie, które ciągną się przez całą jej długość. Pomiędzy ich łukami, jak czarne przecinki, wystają eleganckie lampy.

    Kiedy przechodzi się ulicą Liston, czuć powiew paryskiego szyku. Takie uczucie jest jak najbardziej uzasadnione, ponieważ korzenie tej ulicy są francuskie. Liston została zaprojektowana  w latach 1807 – 1814  przez francuskiego architekta – M. Lessepsa i miała nawiązywać wyglądem do  Rue de Rivoli  w Paryżu. Tak też się dzieje – obie ulice są bardzo do siebie podobne.

 

MY na Ulicy Liston podczas wycieczki Miejsca Korfu

 

      Od początku ulica ta była miejscem szczególnym dla całej Kerkiry, czego dowodem jest pochodzenie nazwy „Liston”. Istnieją dwie wersje wyjaśniające powstanie tej nazwy. Według pierwszej, nazwa ulicy bierze się od słowa lista, które występuje w weneckim dialekcie i oznacza szeroką, prostą drogę.  Według wersji drugiej,  korzeni nazwy  należy dopatrywać się w wyrazie lista, w znaczeniu „listy”.  Ową listę stanowiła „Libro d’Oro” (Złota Księga), gdzie zapisane były nazwiska wszystkich szanowanych mieszkańców Kerkiry. Tylko oni mieli prawo do tego by spacerować  tą ulicą.

     Jak Liston  prezentuje się dziś? Jest to zapewne najbardziej szykowne miejsce na całej wyspie Korfu! Istny przegląd mody w najlepszym greckim wydaniu, bo każdy wie, że spacerując po  Liston trzeba wyglądać jak najlepiej.

Kawa po grecku i kumkwatowe lukumi

     Obecnie, pomiędzy starymi francuskimi arkadami, znajdują się najlepsze kawiarnie Kerkiry, które „wylewają” się na drugą stronę chodnika, bo w budynkach i loggiach  miejsca im już  nie starcza. Są one najlepszym miejscem by się zrelaksować i zobaczyć jak to jedno z najpiękniejszych greckich miast prezentuje się w swoim najlepszym wydaniu. To również tu można napić się greckiej kawy, przyrządzanej i podawanej zgodnie ze starą tradycją, w niewielkich naczyniach nazywanych briki, które podgrzewane są na rozgrzanym piasku.  [O tym jak przygotować kawę po grecku i jak zrobić to w tradycyjny sposób przeczytasz TU i TU.]   Na briki zazwyczaj widać jeszcze ślady po piasku i  jest to dowód, że kawa rzeczywiście przygotowana została zgodnie z  tradycją.  Do niej  koniecznie lukumi z dodatkiem kumkwatu, bo takiego zestawu nie zasmakujecie w żadnym innym miejscu na świecie.

    Ulica Liston  z jeszcze jednego względu jest miejscem  bardzo szczególnym. Spacerując po niej lub też pijąc tu kawę warto mieć świadomość, że jest się w miejscu, gdzie spotykają się różne europejskie kultury. Liston to ulica francuska. Na jej końcu widać   pałac św. Michała i św. Jerzego,  wybudowany przez Brytyjczyków, którzy na trawniku obok grywali w krykieta.  Dalej za Liston, ciągnie się przepiękne stare, weneckie miasto. A  wciąż jesteśmy przecież w Grecji…

 

 

„Rozgrywka”. Dlaczego tło filmu staje się pierwszym planem?… piątek, 5 grudnia 2014

     Dwa tygodnie temu na ekrany polskich kin, wszedł film „Rozgrywka” w reżyserskim debiucie  Hossein Amini. Kiedy tylko natknęłam się na zwiastun i zobaczyłam, że akcja toczy się w Grecji, wiedziałam że jak najszybciej muszę całość  zobaczyć. I rzeczywiście, jest to ważny film, dla każdego kto interesuje się tematem Grecji, albo zwyczajnie Grecję lubi.

   Akcja „Rozgrywki”  toczy się w latach 60tych  (jak dla mnie to wielki  plus). Małżeństwo Chester (Viggo Mortensen) oraz Colette (Kirsten Dunst) przyjeżdża do Aten, gdzie miło spędzają czas. Para na pierwszy rzut oka, wydaje się być z serii tych idealnych, ale oczywiście tak nie jest. Chester ma poważne długi, a ciągnąca się za nim  niechlubna przeszłość, „materializuje” się  w hotelowej łazience i celuje w niego pistoletem. Nieszczęśliwym przypadkiem mężczyzna, który napada na Chestera umiera. I co dalej? Dalej…  Trzeba uciekać!

   Para chce przedostać się najpierw na Kretę, w czym małżeństwu pomaga  młody przewodnik po Atenach – Rydal (Oscar Isaac).  Rydal to pełny uroku osobistego, drobny złodziejaszek, który zauroczonym w  nim młodym kobietom, wyciąga z portfeli banknoty. Początkowo wydaje się, że pomaga amerykańskiej parze w ucieczce, bo wywęszył tłusty, kilku zerowy kęsek, ale szybko okazuje się, że tym razem to Rydal  został zauroczony przez Colette.

   Akcja brzmi całkiem ciekawie i mniej więcej do jednej trzeciej filmu, byłam naprawdę zainteresowana co takiego zadzieje się dalej. Ale tylko do jednej trzeciej… Po około trzydziestu minutach zorientowałam się, że bardziej od tego co dzieje się z fabułą, interesują  mnie okulary słoneczne przystojnego greckiego przewodnika i śliczna, kanarkowa sukienka, w której Kirsten Dunst spaceruje po Akropolu. Tak, okulary były naprawdę obłędne, a kolor kanarkowy wspaniale komponuje się z kolorem starożytnych kolumn Partenonu. Mogłabym jeszcze długo rozwodzić się nad  kapeluszami w tym filmie, bo uwielbiam modę lat 60tych, ale zdaje się że nie tu moją uwagę chciał skierować reżyser.

   Na „Rozgrywce” ani razu się nie zaśmiałam, ani razu nie poleciała mi łza i ani razu się nie przestraszyłam. Ujmując krótko, film nie wywołał u mnie właściwie żadnych emocji. Dlaczego?

   Sam pomysł na scenariusz był naprawdę dobry. Czas i miejsce, kiedy i gdzie rozgrywa się film – szalenie interesujące. Aktorzy – bardzo dobrzy.  Jednak akcja ciągnie się tu zbyt równo i nigdzie nie czuć w niej  napięcia. Rozterki żony, która zauroczyła się drugim mężczyzną, to wątek który nie wydaje się być wystarczająco pogłębiony. I tu wyłania się najsłabszy element całego filmu, czyli postać Colette, grana przez Kirsten Dunst. Postać zupełnie papierowa. Nie wiadomo kim tak naprawdę  jest, jaka jest i jak właściwie  ją scharakteryzować? Ani ładna, ani brzydka. Tylko umownie uwodzicielska i seksowna. Nie wiadomo czy silna, czy też słaba.    Niby uczciwa i dobra, ale znów nie  tak do końca. Wada scenariusza, reżyserii, czy też raczej Dunst, która mogła pokazać tu znacznie więcej. No cóż – każdemu się zdarza…

    Zapewne nie tylko dla mnie najbardziej interesujące w tym filmie było umiejscowienie akcji. Mówiąc całkowicie obiektywnie – był to naprawdę rewelacyjny pomysł. Ateny w swojej najpiękniejszej, letniej odsłonie,  wraz z Akropolem i kawiarenkami u jego stóp. Grecy ze swoim  akcentem mówiący po angielsku, co zawsze jest urocze. Starsi panowie, którzy  rano w mikroskopijnej wielkości filiżankach, piją kawę. Ktoś zabija ośmiornice, która później suszy się na słońcu. Białe wino, a w tle widok na morze. Wieczorne  tańce do greckiej muzyki. I przede wszystkim ta cudowna, zalana słońcem  Kreta oraz  pałac w Knossos. Taka sceneria nie może się nie podobać, trudno by wypadła mdło czy też  mało interesująco. Problem w tym, że Grecja przedstawiona  w tym filmie, jest dużo bardziej frapująca, niż sama akcja. A przecież tu chodziło o thriller…

    „Rozgrywka” zapada w pamięć i być może nawet warto iść na nią do kina, ale to dla  Aten w latach 60tych, dla Akropolu, Krety,  pałacu w Knossos, słomkowych kapeluszy i słonecznych okularów. I tego widoku, kiedy roześmiana Kirsten Dunst w kanarkowej sukience, spaceruje w lesie starożytnych kolumn Partenonu.

“Rozgrywka”. Kadr z filmu

 

 

 

 

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co jest potrzebne do zdobycia greckiego obywatelstwa?… poniedziałek, 1 grudnia 2014

       Dziś pierwszy grudnia. Boże Narodzenie zbliża się więc wielkimi krokami! W naszym domu już od kilku dni palą się choinkowe światełka, które co roku rozwieszam w oknie. Dziś potnę cytryny na plastry, żeby je ususzyć, a później udekorować nimi bożonarodzeniowe prezenty. Co chwilę znajduję jakąś super fajną szyszkę i zastanawiam się jak ją wykorzystać. W naszym domu jest coraz więcej ciepło mieniącego się złota, zestawów czerwono – zielonych, czy też głębokiego fioletu. Wielką fanką zimy nie jestem, ale za Bożym Narodzeniem przepadam. Uwielbiam ten okres przedświąteczny i cieszę się, że mam czas na to, aby go celebrować.

    Tęskni mi się jednak za latem i Kerkirą.  Zdjęcie z widokiem na Kanoni, wisi u nas w najbardziej widocznym miejscu i nawet teraz co chwilę  na niego patrzę. Trochę się u mnie zmieniło po powrocie z wyspy. A może – zmieniło się we mnie?

   Podział mojego roku na dwie mniej więcej równe, dość skrajne części, bardzo mi odpowiada. Sezon wiosenno letni, który zahacza o początek jesieni, to szalenie intensywna praca. Tego lata w domu właściwie tylko sypiałam. A jedyny posiłek, który miałam czas przygotować, to zalanie na rano płatków mlekiem.

   Jesień, zima i sam początek wiosny, to teraz dla mnie czas zasłużonego odpoczynku. Regenerowania sił. Koncentracji na pisaniu i czytaniu. Przygotowań do kolejnego sezonu. Czas na moje pasje i takie zwykłe, najzwyklejsze rzeczy. Dopiero po tak intensywnym lecie naprawdę doceniam to, że nie muszę tak ze wszystkim pędzić.

***

     Jak w co którąś niedzielę, mniej więcej po obiedzie umówiłyśmy się z Angeliki na kawę. Już od dwóch lat Angeliki jest moją nauczycielką greckiego. Wyjaśnia mi zawiłości greckiej gramatyki i uczy pisać, koryguje moje błędy.

    Przed naszym wczorajszym spotkaniem zostało mi jeszcze trochę czasu. Na desce do prasowania leżała mała sterta świeżo wypranych ubrań. Idealny moment,  by się z nimi uporać. Zdążyłam uprasować całość, poskładać wszystkie rzeczy, umieścić w szafkach i szufladach. Ręczniki na ręczniki. Skarpety do szuflady. Koszule na wieszaki. Kiedyś dziwiłam się Fecie, że prasuje absolutnie wszystko. Wszystko to może przesada. Ale rzeczywiście, kiedy rano nakładam świeżą, pachnącą koszulę, a moja ręka rozwarstwia sprasowany  wcześniej materiał i pozostawia wzdłuż ramienia jedną, równą kreskę, to jest to jakoś tak… przyjemne. Takie pranie pachnie dbałością. O siebie. Drugiego człowieka. O dom.

    Kiedy wychodziłam, zabrałam ze sobą jeszcze śmieci. W plastikowym pudełku po tzatzikach, pokruszyłam czerstwiejący chleb i zalałam go mlekiem. Nasze śmietnikowe koty to uwielbiają. Ależ radocha była przy tym śmietniku. Taka  niby mała rzecz… Popatrzyłam kilka chwil na tę radość i pobiegłam na spotkanie z Angeliki.

***

    -Jak tam Dorota, co dziś robiłaś, jak ci mija dzień? – spytała, zamawiając jednocześnie kawę.

   -A takie tam! Nic szczególnego. Leniwa niedziela.  – w międzyczasie dosiadł się Adonis, narzeczony Angeliki. –A wiesz co… Przed naszym spotkaniem udało mi się uprasować całe pranie, fajnie nie? – po drugiej stronie cisza. Następnie po chwili:

   -Dorota, przecież ty raczej nigdy nie prasowałaś? Pamiętam, jak mówiłaś że to strata czasu.

   -No, wcześniej to raczej nie… Ale teraz jakoś tak… Po wakacjach zaczęłam. A jak już zaczniesz… To wiesz…

  Po chwili nasz mały stolik uginał się od kaw, ciasteczek i wielkich szklanek wypełnionych wodą.

   Adonis, kiedy jakimś przypadkiem znajdzie się na naszym spotkaniu, zawsze ma ubaw z typowo babskich rozmów i  wszystkich tych „problemów”.

   -Wiesz co Dorota… Możesz po grecku mówić bez najmniejszego błędu. Wyrobić sobie akcent. Możesz tu mieszkać nawet i pięćdziesiąt lat. Ale to wcale nie jest najważniejsze przy zdobyciu  greckiego obywatelstwa.

   -Greckiego obywatelstwa? Ale ja po pierwsze  go nie potrzebuje, a po drugie – wcale nie chcę…

   -Chcesz, nie chcesz – nikt się o to nie pyta. To dzieje się samo. Zaczęłaś prasować ubrania. I coś czuje, że odnalazłaś w tym nieznaną ci wcześniej przyjemność. W ten właśnie sposób, zupełnie nie wiadomo kiedy, dostałaś greckie obywatelstwo!  – spuentował Adonis jak zawsze: pół żartem,  pół serio.

 

Nasze pierwsze „pięć” minut w TV!… piątek, 28 listopada 2014

     W listopadzie mieliśmy wielką przyjemność wystąpić w programie „Polonia w Komie” nadawanym na TVP Polonia. Pierwsze „pięć” minut w TV mamy już więc za sobą! Odcinek, w którym wystąpiliśmy znajduje się tutaj! Myślę, że całość wyszła przesympatycznie ;)) Miłego oglądania!

POLONIA W KOMIE

POLONIA W KOMIE

Kliknij tu:

 http://vimeo.com/109798686 

     Tymczasem następny  odcinek „Sałatki po grecku TV” – właśnie w przygotowaniu! Zapowiada się bardzo słodko i … świątecznie! Na kolejny przepis wybraliśmy… KURABIEDES!

 

NOWY CYKL! Poradnik emigrantki cz.1: Poznałam Greka… I co ja mam teraz robić?… środa, 26 listopada 2014

 

       

      Duża część maili, która przychodzi do mnie w sprawie bloga, zaczyna się mniej więcej tak: „(…) Poznałam Greka(…). I co ja mam teraz robić?”.

       Jak się zapewne domyślacie, piszące to dziewczyny będąc w kropce, jednocześnie są w rozsypce. Iść za głosem serca czy rozumu? Co powiedzą rodzice? Zostawić pracę / szkołę / przyjaciół? Rozpocząć zupełnie nowe życie? I tak dalej i tak dalej. Maile te są bardzo do siebie podobne, pod względem treści jak i zawartych w nich emocji. I tu wniosek pierwszy. Dziewczyny… dobra wiadomość – nie jesteście w tym wszystkim same! Podejrzewam, że są Was setki jak nie tysiące! Ja również przechodziłam dokładnie to samo. Żyję i mam się nadzwyczaj dobrze!

      Na takie maile bardzo trudno jest mi odpowiedzieć. Nie dla tego, że nie mam na to czasu, czy też mi się nie chce (czas mam, a chęci jeszcze więcej ;). Jest to po prostu niemożliwe, żeby w jednym krótkim mailu wyjaśnić dokładnie wszystko. Z tego powodu postanowiłam rozpocząć na „Sałatce” nowy cykl, z myślą o wszystkich dziewczynach, które znajdują się, znajdowały, albo być może kiedyś znajdą, w podobnej sytuacji. Wybaczcie mi, że na te zalegające maile już nie odpowiem. Tutaj znajdziecie wyczerpującą odpowiedź. Czekam również na Wasze komentarze. Dzielcie się swoimi doświadczeniami, przeżyciami, spostrzeżeniami. Jestem przekonana, że nie tylko dla mnie będą one często bezcenne.

PORADNIK EMIGRANTKI cz.1: Poznałam Greka… I co ja mam teraz robić?

    Umówmy się, że „Grek”, funkcjonuje tu umownie. Równie dobrze może być to Chińczyk, Amerykanin, Francuz, Włoch czy też Hiszpan. To raczej nie ma większego znaczenia, za to cała sytuacja jest bardzo uniwersalna. Poznajecie faceta z innego kraju, zupełnie innej kultury. Zakochujecie się i nie wiecie… co robić z tym dalej?

      Jak te początki wyglądały u mnie?

     Janiego poznałam osiem lat temu, kiedy wyjechałam na wyspę Lesbos,  na roczne stypendium Sokratesa. Do Grecji leciałam pierwszy raz i nie miałam o tym kraju bladego pojęcia. Dosłownie – bladego! Wiedziałam, że stolicą są Ateny i zdaje się mają tam jakiś inny alfabet. Rozmowę klasyfikującą mnie do programu, mam dokładnie przed oczami.

    -Ma pani do wyboru trzy kraje. Holandia, Węgry. I o… właśnie otworzyli nowy kierunek – Grecja. Co pani wybiera?

    Na zastanowienie miałam jakieś 5 sekund. Burza w mózgu jakby odwirowywało mi się w nim pranie. Gra krótkich skojarzeń. Holandia = tulipany. Węgry = tam chyba jest duży odsetek osób z depresją. Grecja = nie mam pojęcia, ale Grecy to zdaje się muszą być całkiem przystojni!

    -To… yyy… Grecja! –  i tak właśnie w tym jednym momencie,  zdecydowałam o solidnej części mojego przyszłego życia. W sumie, skojarzenie miałam całkiem trafne;)))

    O tym, że jadę na Lesbos, dowiedziałam się po jakimś miesiącu, bo w papierach cały czas było błędnie napisane, że chodzi o  Ateny. Ateny, wyspa Lesbos – kto by się bawił takimi szczegółami? Nawet do końca nie wiedziałam, jaki kierunek będę tam studiować… Na pytanie moich przerażonych rodziców, jak zamierzam się tam dostać, bo wyspa Lesbos jest właściwie przy samej Turcji, odpowiedziałam, że najpierw wsiądę do samolotu, a później znajdę sobie  jakąś łajbę. Moja mama natychmiast pobladła.  Do dziś pamiętam, jak mówiąc to przeskakiwałam palcem po mapie Europy. Na mapie wszystko wydaje się takie małe i proste. Ale w sumie – jak powiedziałam – tak mniej więcej zrobiłam. I dopiero w  dziesiątej godzinie rejsu ową łajbą, zaczęłam się zastanawiać czy to była dobra decyzja. Kiedy dobiłam do brzegu wyspy Lesbos, na zastanawianie się było już stanowczo za późno i naturalnie na drugi dzień już chciałam wracać.  Nigdy w życiu nie zapomnę, jak pierwszy raz rozgrzany po całym lecie, wrześniowy, grecki wiatr uderzył w moją twarz. Kiedy czułam to powietrze w  płucach, wiedziałam że jestem w zupełnie innym świecie.

   Wybranie się na stypendium Sokratesa, to jedna z najlepszych rzeczy jaką można zrobić na studiach. To było kilka absolutnie najfajniejszych miesięcy w moim życiu. Wtedy też poznałam Janiego.

   Po roku w Grecji wróciłam do Polski i przez myśl mi nie przychodziło, że kiedykolwiek mogłabym zamieszkać w Elladzie. Kończyłam studia. Myślałam co dalej. Przez jakieś trzy lata nasz związek funkcjonował na odległość, kursując między Polską, a Grecją. Znalazłam wtedy pracę jako kelnerka, a Jani w myjni samochodów i dokładnie wszystkie zarobione tak pieniądze przeznaczaliśmy na bilety lotnicze.

    Co było potem? Przez cały czas nie wyobrażałam sobie zupełnie, że kiedykolwiek mogę mieszkać w Grecji. Nie! Nie! I raz jeszcze nie! Tak rozpoczynała się i kończyła każda rozmowa pt. „gdzie będziemy mieszkać?”. Jani kończył swoje studia, a wieki na odległość funkcjonować się przecież nie da. Po moich naciskach, to najpierw on przyjechał do Polski, gdzie mieszkaliśmy razem półtora roku. Choć tak pewnie musiało być, to  teraz wiem, że była to najczystsza głupota.  Pewnie zastanawiacie się dlaczego?

    Dlatego, że w takiej sytuacji bardzo szybko następuje odwrócenie ról w dwuosobowym zespole: mężczyzna – kobieta. Facet już nie zabierze samochodu do mechanika i nie wykłóci się z nim, kiedy ten zacznie oszukiwać, bo przecież  nie zna języka… Sam nie załatwi prawie żadnej urzędowej sprawy… Raczej mało prawdopodobne, że znajdzie w Polsce fajną pracę. Równie mało prawdopodobne, że ot tak pozna kolegę z którym raz na jakiś czas wyskoczą na piwo.  Ujmując dosadnie, taki facet jest jak „wykastrowany”. Myślę, że kobiety mają dużo większą łatwość w aklimatyzowaniu się w nowym środowisku i kraju. Poza tym, smutna prawda, ale my Polacy jeszcze wciąż nie odrobiliśmy pracy domowej z tematu tolerancji.

   Zapewne są przypadki, kiedy to się udaje,  jestem o tym przekonana. Ale z doświadczenia wiem, że przeprowadzanie się obcokrajowca  do Polski, w większości przypadków jest naprawdę bardzo trudne. I znacznie lepiej za granicą radzimy sobie my – Polki.

   Taka myśl, że być może w tę stronę będzie nam lepiej, prościej, zaczęła świtać mi mniej więcej po roku. Zajęło mi ponad rok, żeby do takiej decyzji dojrzeć.

   Co więc robić kiedy poznacie Greka, Niemca, Australijczyka? I wiecie, że chcecie z nim być. Moim zdaniem… Nic! Decyzja, o tym co robić dalej, przydrepcze sobie  sama. Bo tak naprawdę w kwestiach sercowych,  zupełnie nic nie da się, ani przewidzieć, ani tym bardziej zaplanować. Trzeba dać sobie czas i po prostu trochę poczekać. Rok. Być może nawet dwa, czy też i więcej…

   U mnie przyszło to samo pewnego ranka. Obudziłam się i po prostu wiedziałam, że w mojej głowie nastąpił przełom. Że coś najpierw we mnie urosło, a później odpowiednio dojrzało. I że jestem gotowa na to, by wyjść ze strefy komfortu mojej wygodnej codzienności i ponieść pewne ryzyko. Choć niesamowicie się bałam, wiedziałam że jestem gotowa.

   Wierzę, że w takich kluczowych momentach życia, pojawiają się pewne znaki. Takie zwykłe, łatwe do przeoczenia, zupełnie niepozorne. Dialog usłyszany gdzieś w tramwaju. Przedmiot, który znajdzie  się na ulicy. Artykuł, który sam wpadnie Wam do ręki. Książka, która przypadkowo otworzy się na konkretnej  stronie.  W moim przypadku, był to  ten krótki urywek z gazety. Wisi przy naszym lustrze w łazience i przypominam go sobie zawsze kiedy myję zęby…

FIRA – stolica Santorini. Czy warto jechać na wyspę poza sezonem? (cz. 2/4)… piątek, 21 listopada 2014

Widok z Firy na NEA KAMENI

Widok z Firy na NEA KAMENI

        CZĘŚĆ 1/4: Santorini –  “gwiazda” Cyklad

   „Sto kilometrów na północ od Krety znajduje się wyspa Santoryn, zwana także Thera albo Thira. W dawnych czasach nosiła imię Kalliste, czyli Piękna, chociaż dzisiaj  z pewnością nie należy do najbardziej ponętnych wysp archipelagu Cyklad. (…) Skały wulkaniczne o kolorze sinoczarnym wyrastają z morza  niedostępną ścianą. Księżycowy krajobraz wyspy przemienia się tylko we wschodniej części – w zielony ogród południowych drzew i winnic. (…)”

Zbigniew Herbert „Labirynt nad morzem”

Zeszyty Literackie, 2000, s. 48

       Ten fragment  „Labiryntu nad morzem” czytałam zdaje się  trzy razy. Czy naprawdę  Herbert uznał Santorini za „z pewnością nie najbardziej ponętną wyspę Cyklad”? Jak to możliwe? Nie mam zielonego pojęcia, ale rzeczywiście – jeszcze mniej więcej do lat 70tych  Santorini nie była uznawana ani za piękne, ani za ciekawe miejsce. Dzisiaj jest zupełnie inaczej…

  3 4

     Stolica Santorini, czyli Fira, to jedno z najważniejszych miejsc na całej wyspie. Znajduje się w zachodniej części, naprzeciwko wysepki Nea Kameni. Jej umiejscowienie jest dość  nietypowe. Fira przypięta jest do skał.  Te zaś tworzą 300 metrowy klif, który wisi nad kraterem wciąż czynnego wulkanu na Nea Kameni. Widok na tę niewielką wysepkę, jaki rozpościera się z wąskich uliczek Firy, to prawdziwe arcydzieło, którego autorką jest sama natura. Nea Kameni rozlewa  się  jak plama barwna wynurzając z  jedwabiście gładkiej tafli morza, czasami tylko przecinanej przez nieśpiesznie płynące łodzie, statki.   Dalej widać jedynie morze, które wydaje się  nie mieć tu końca. Po przeciwnej stronie tego  widoku – całkowity kontrast. Tam rozpościera się miasto Fira i w każdej możliwej sferze – wiele się tu dzieje.

    Dzisiejsza  Fira została częściowo odbudowana po trzęsieniu ziemi, jakie nawiedziło Santorini w 1956 roku. Jest książkowym przykładem tego, czym jest architektura Cyklad.  Białe proste budowle z granatowymi akcentami w postaci kopuł i  minimalistycznej dekoracji. Od czasu do czasu, gdzieniegdzie, przez wąskie uliczki Firy przechodzą grupy osłów, grzecznie podporządkowane, temu kto je prowadzi. Przyozdobione kolorowymi paciorkami, sznurami i kocami, są jak radośnie poruszający się akcent barwny, wśród  białych uliczek Firy. Kto je tak przyozdobił? Kto tę całość zaprojektował i wpadł na taki  właśnie  pomysł? Nie mogę się nadziwić i po pierwsze uwierzyć, że wszystko  to powstało  tak po prostu z siebie. Z niekontrolowanej przez nikogo mieszanki wpływów: krajobrazu, klimatu, tutejszej kultury i folkloru.

6

    Na spacer po Firze można przeznaczyć jeden dzień, dwa, trzy… może nawet i tydzień, podziwiając to miejsce od samego poranka, do nieziemskich zachodów słońca i dalej, po zmroku.  Odwiedzić tutejsze muzea, winiarnie, coś przekąsić, spokojnie wypić kawę.

     To niesamowite miejsce ma jednak swoje minusy. Po pierwsze jest nim ilość turystów, jaka odwiedza Santorini każdego sezonu. Fira nie jest dobrym miejscem dla osób, które chcą zobaczyć jak na co dzień wygląda życie w Elladzie. Tu właściwie wszystko przeznaczone jest dla turystów, którzy za każdą przyjemność  muszą słono płacić. Niestety, ale ceny w niektórych miejscach potrafią być co najmniej wygórowane, co jednak może być  zrozumiałe. Mieszkańcy  żyją  tu głównie z turystyki, a turyści którzy  przyjeżdżają są zazwyczaj dość zamożni. Myślę, że ceny na Santorini choć bardzo wysokie, są również logiczne. Ta wyspa jest tak mała, a jeśli co roku przybywa tu prawie milion(!) turystów, podwyższenie cen jest  naturalne.

  8 9

      Między innymi po to, żeby uniknąć turystycznego szturmu i zapłacić mniej, wybraliśmy się na Santorini w drugiej połowie października. Turystów wciąż wszędzie było bardzo dużo, więc nie potrafię sobie wyobrazić, co dzieje się w sezonie. Udało nam się zapłacić mniej, między innymi wynajmując w samej Firze pokój za połowę ceny (czyli 35 euro za pokój 2 osobowy). Nie mogę jednak podpisać się pod stwierdzeniem, że październik był dobrym wyborem. Pogoda bowiem naprawdę dawała w kość. O kąpielach w morzu, czy też basenach, można tylko pomarzyć, zakładając na siebie pełne buty i swetry. Kilka dni było bardzo ładnych, ale przez połowę naszego pobytu wiał męczący wiatr, albo niemiłosiernie padał deszcz, zupełnie uniemożliwiając  jakiekolwiek zwiedzanie. Jednak i na to jest sposób. Dnia, którego tak mocno padało, po prostu „zamknęliśmy” się w tawernie… Co takiego jedliśmy? Jak nam  smakowało? I czym charakteryzuje się kuchnia Santorini? O tym wszystkim w części trzeciej!

  11 12 13

W następnej części (3/4):  „Jak ugryźć Santorini? Czyli kuchnia jednej z najpiękniejszych wysp Cyklad.”

 

Do przygotowania tekstu korzystałam między innymi z informacji zawartych w:

Labirynt nad morzem, Zbigniew Herbert, Zeszyty Literackie, 2000, s. 48

Podróże z pasją – Grecja, przewodnik Global, PWN, Warszawa 2009, ss. 678 – 680

„Idylla na beczce prochu”, Marta Legieć, Poznaj Świat (miesięcznik podróżniczy), lipiec – sierpień 2014, ss. 14 – 21

 

 

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Mój patent na grecką teściową… poniedziałek, 17 listopada 2014

       Temat teściowej = temat rzeka. Temat greckiej teściowej = wodospad Niagara. Wie o tym każda dziewczyna, która z grecką teściową kiedykolwiek miała do czynienia. Początki naszej relacji z Fetą nie były proste. Dla przypomnienia, całość tej historii znajdziecie TU, TU i jeszcze TUTAJ.  W naszym przypadku po czasie, kiedy i emocje już opadły, każda ze stron na całe szczęście  nabrała zdrowego dystansu. Obecnie dogadujemy się naprawdę  całkiem nieźle. Co zrobiłam z mojej strony, żeby tak się stało? Postanowiłam nieco skorzystać z lekcji, którą dała mi sytuacja opisana TUTAJ

***

 

     Greczynki mają przeważnie lekką obsesje  na temat dwóch rzeczy. Na pierwszym miejscu stoi jedzenie. A tuż za nim porządek w domu. Myślę jednak, że znacznie bardziej głowę zaprząta im temat pierwszy. Gotują. Gotują. I raz jeszcze gotują. Jak nie gotują, to myślą co by tu ugotować. Non stop rozmawiają co zrobić na obiad czy kolacje. Namiętnie też chodzą do tawern.

   Jedzenie jest szalenie istotne, ale nie dajmy się zwariować. Szczególnie przy dzisiejszym, szybkim trybie życia, nie wyobrażam sobie by spędzać godzin w kuchni, każdego dnia  przygotowując domowe posiłki. Każdy ze swoim życiem robi to co uważa, a również i kuchnia może być wielką pasją. Ja osobiście pilnuję tego, by w kuchni raczej nie spędzać więcej niż  25 minut dziennie. To jest taki mój wypracowany standard, który najbardziej mi odpowiada.  Mój złoty (grecki;) kulinarny środek. Gotuje prosto, zdrowo i często tak, by starczyło na dwa dni. Myślę jednak, że jeśli o mojej zasadzie „25 minut” dowiedziałaby się typowa grecka pani domu (w tym również i Feta) to z miejsca posłałaby na mnie opłaconego mordercę… Tak więc nie zdradzam się z tym  zbytnio. Opracowałam również i pewien patent.

    Raz w tygodniu, dowolnego dnia spędzam  w kuchni trochę więcej czasu. Wyszukuje wcześniej  jakiś nowy, ciekawy przepis.  Dobieram   składniki. Włączam  jedną z moich ulubionych audycji radiowych z Tok fm (podczas gotowania idealnie pasują  fenomenalne  audycje o jedzeniu Piotra Adamczewskiego – link podaje TUTAJ)  i zamykam się w kuchni. Zazwyczaj wtedy powstaje coś naprawdę niesamowitego, co później celebrujemy w zestawie z kieliszkiem wina, które tylko czeka na taką okazję. I tu następuje również  punkt strategiczny. Bo nie ma lepszego momentu na telefon do teściowej!

    Właśnie wtedy proszę Janiego, by zadzwonił do mamy, bo na przykład… zapomniałam jak czyści się piekarnik, okap kuchenny, albo jak ugotować makaron, tak by był idealnie al dente. Feta jest tym rozanielona, a po chwili zawsze (100% sytuacji) pada sakramentalne pytanie: „Co macie dziś na obiad?”. Podkreślam: 100 na 100 sytuacji!

    Tartę  domowej roboty z brokułami i suszonymi pomidorami. Polskie pierogi z farszem z soczewicy. Lasagne  ze szpinakiem. I tak dalej… I tak dalej…

   Po drugiej stronie słuchawki odpowiada najpierw kilkusekundowa cisza, a później słychać jedno długie: „achhh…”. Ponieważ dzwonimy zawsze w ten  jeden jedyny dzień w tygodniu, kiedy gotuję coś bardziej skomplikowanego, Feta jest absolutnie przekonana, że tak jest codziennie. Tym samym oficjalnie zostałam uznana za synową „idealną” i… niech tak już zostanie!

 

Dlaczego cała Grecja płakała po… Kiełbasce?… sobota, 15 listopada 2014

     

     Wylegują się  nawet na  najbardziej zatłoczonych ulicach. Czasem śpiąc blokują wejścia do sklepów. Wygrzewają się na słońcu, czy też leniwie przechodzą z jednego miejsca do drugiego. Bezdomne psy na stałe wpisały się w krajobraz każdego większego miasta Grecji. Nieco żartobliwie wydają się oddawać charakter Greków. Przeważnie wyglądają na dość  zadowolonych. Nigdy nie widziałam, by któryś z nich przejawiał agresję.

 

     Od kilku lat najsłynniejszym greckim psem jest Loukanikos (w tłumaczeniu na polski: „kiełbasa”). Zna go każdy Grek, a jego sława przekroczyła  granice samej Ellady. Przez Timesa Loukanikos został uznany za jedną z największych osobowości roku 2011. Systematycznie pojawiał się w wiadomościach. Jest bohaterem kreskówki.  Kochali go wszyscy mieszkańcy Aten. W wieku 10 lat, spokojnie pod opieką nowego właściciela Loukanikos odszedł w październiku tego roku. Płakała po nim cała Grecja. Dlaczego?

LOUKANIKOS

LOUKANIKOS,  źródło:  thenewinquiry.com

     Bezpańskie psy błąkające się po ulicach Aten stały się popularne, kiedy w Elladzie rozpoczęły się serie strajków i protestów. Z niewiadomych, znanym tylko im  powodów, psy również zrywały się do akcji, zawsze stając po stronie protestujących. To zjawisko zostało zauważone przez zagraniczne media, a owe psy dorobiły się swojej nazwy  – tzw. Riot Dogs (od  riot police – czyli oddziałów policji odpowiedzialnych  za tłumienie  buntów, zamieszek, strajków).  Najsłynniejszym z nich był właśnie Loukanikos.

     Niepozorny,  bezpański pies, o beżowej,  krótkiej sierści. Ani  duży, ani  mały. Kłapiące  uszy. I przede wszystkim mądre, przenikliwe, psie spojrzenie. Pojawiał się zawsze tam gdzie toczyły się strajki i zawsze bardzo aktywnie stawał po stronie protestujących. Biegał po ulicach obszczekując  policjantów, jakby dokładnie rozumiał o co w tym wszystkim chodzi.

     Zwierzęta  w magiczny sposób potrafią rozładować  emocje. Wie o tym każdy, kto choć z jednym miał bliższą relację. I zdaje się, że właśnie w tym tkwi fenomen Loukanikosa i innych greckich  „riotów”, które towarzyszyły i wciąż towarzyszą Grekom podczas strajków i protestów.

Graffiti na pamiątkę Loukanikosa wykonane na jednej z ateńskich ulic, źródło: 9gag.com

Graffiti na pamiątkę Loukanikosa wykonane na jednej z ateńskich ulic,  źródło: 9gag.com

        Pod koniec życia Loukanikos znalazł dom i był pod bardzo dobrą opieką. Jego ostatni właściciel wspomina, że do końca swoich dni, mimo tego że miał dokąd wracać, Loukanikos uwielbiał szwendać się ulicami Aten…

 

Dlaczego Olivka nie znosi feministek?… czwartek, 13 listopada 2014

       O tym co słychać u naszej Sałatki – dawno już nie było. Prawdę powiedziawszy przez tych kilka letnich miesięcy  kontakt z moją grecką rodzinką trochę  się urwał, ale wszystko wróciło już do normy. Nasza Olivka wyprowadziła się z  sałatkowego domu i…  obecnie mieszka całkiem blisko nas! Tak jest! Teraz najpewniej  widywać będziemy się częściej. Wystarczyła jedna, mała wizyta by dowiedzieć  się wszystkiego,  co i jak…

     Olivka wyprowadziła się z domu, bo znalazła pracę mniej więcej  godzinkę drogi od nas. Pracuje obecnie w prywatnej szkole, jako logopeda. Jak się miewa moja szwagierka?

    -Dobrze Dorota. Dobrze… – zabrzmiało nieco oficjalnie. – A tak tylko(!)  między nami to tra – gi – cznie! – dokończyła już zupełnie naturalnie.

     Olivka przeżywa ewidentny kryzys. Jak widać od czasu do czasu dopada on każdego. Z tą różnicą, że w wykonaniu Olivki nawet i kryzys zamienia się w komedię.  Tragikomedię!  Zawsze jednak z przewagą tej drugiej.

     -Ale… O co chodzi? – spytałam.

    -Ta praca jest beznadziejna! Płacą marne grosze, ledwo starcza na cokolwiek po opłaceniu czynszu, prądu, wody, internetu. Pracuje od 12 do 8 wieczorem. Więc nie mam czasu na nic… Na dodatek…

    -No właśnie… Co u Pieprza?

     I tu szybko doszłyśmy  do sedna. Olivka pracuje teraz na cały etat, a Pieprz tak jakby dorywczo – właśnie załapał  się na jakiś  uniwersytecki projekt. Kiedy pracuje – jest w Atenach. A kiedy ma wolne – przyjeżdża do Olivki. Z założenia ma wtedy kończyć owy projekt pracując w domu i pomagać Olivce w domowych obowiązkach. Ale, no właśnie…

     -Raz próbował zmyć podłogę. Więc wylał na nią całe wiadro wody  i o mały włos zniszczył mi laptopa, bo wcześniej położył go na podłodze. Ma zakaz mycia podłogi  – do końca życia! Najlepsze było jak czyścił blat kuchenny… Nie wiedziałam, czy mam się śmiać czy płakać… Rozsypał proszek i czekał, aż „te śmieszne potworki takie jak w reklamie, same za pomocą  fluorescencyjnych mieczy rozprawią się z brudem i bakteriami”… Raz miał ugotować obiad. Zrobił spaghetti. Co prawda zrobił – nie da się zaprzeczyć, ale sprzątania było na trzy godziny! A jak ma zabierać się za swój projekt, to zawsze zaczyna od papierosa. Potem jest jeszcze drugi i trzeci. Opiera się o parapet.  Patrzy przez okno. Pali i myśli. Po jakiś dziesięciu minutach, mówię żeby brał się do roboty. A on zazwyczaj na to: „i tak nic z tego nie będzie. Ta praca jest beznadziejna… Po co w ogóle komuś ten projekt?”. „To szukaj innej pracy!” – odpowiadam. „I tak teraz nie znajdę… Przecież dobrze wiesz, że jest kryzys!”. Kryzys! – wykrzyknęła Olivka. – Kryzys to on ma przede wszystkim w swojej głowie! Nie wysyła już nawet żadnego CV. Po co? I tak wie, że pracy nie znajdzie! Nie potrafię ci nawet Dorota opisać jaka jestem tym wszystkim zmęczona. W praktyce mam na głowie pracę, sprzątanie, gotowanie plus małe, nieporadne dziecko w  rozmiarze XXL. Ja bym powiedziała, że to są cztery pełne etaty!

    -No wiesz Olivka… Mamy te, no… – nie wiedziałam co właściwie powiedzieć, by nie urazić mojej szwagierki  – Równouprawnienie! – wyszło ze mnie samo. – Teraz tak jest, że mężczyzna z kobietą mogą się zamienić rolami. Chyba u was coś takiego nastąpiło. Podobno na zachodzie, czy też w Skandynawii to całkiem popularne. Pomyśl tylko – jesteście teraz tacy nowocześni!

    -Jeszcze ty mnie nie denerwuj! Powinnaś mnie wspierać! My mamy… Jedno wielkie gówno! A nie żadne równouprawnienie!! Jeszcze myślałam, że jakoś to wytrzymam, że może po czasie się ułoży, ale miarka się przebrała… Pewnego wieczora, postanowiliśmy sobie zrobić miły, relaksujący wieczór. Wybraliśmy film. Przygotowaliśmy  popcorn. Siadamy i oglądamy. I jakoś tak, Pieprz dotknął mojej nogi: „o Boże! Olivka! Kiedy ostatnio depilowałaś sobie nogi?”. I wtedy kropla się przelała. Najpierw wywaliłam na podłogę miskę z popcornem, a później i jego: „Cooo?!?! A co ty sobie wyobrażasz?! Może będę wstawać każdego dnia o piątej, żeby najpierw ogolić nogi, później zacząć gotować obiadek, a w międzyczasie   przetrzeć kurze?!!!?? Ty na głowę upadłeś! Ciebie chyba zupełnie pogięło? A ty w tym czasie… będziesz myśleć i siedzieć! O nie… Dosyć tego!”. No i… najpierw wywaliłam ten popcorn. Później jego rzeczy z szafy, a na końcu i  jego…

    -Olivka… No i co dalej… – byłam co najmniej przerażona.

    -Co dalej? Czy ja wyglądam na wróżkę? A skąd ja mam to wiedzieć? Czas pokaże. Dobra, nie będziemy chyba cały dzień tak siedzieć w domu! Choć, idziemy na kawę. Opowiesz mi jak tam z tą twoją  Kerkirą…

    I poszliśmy na kawę.  Feta, Olivka, ja i nieco biedny Jani, który – co zrozumiałe – zawsze ma trudności by odnaleźć się w tego typu  towarzystwie.

  Kiedy prawie już wychodziliśmy, Olivka stojąc  w drzwiach podsumowała:

    -I tak właśnie wygląda  to nowoczesne równouprawnienie. No, tylko niech mi któraś feministka wytłumaczy, jak to działa, że jak Pieprz jest cały owłosiony, wtedy jest to takie seeeksooowne… A jak ja nie ogolę łydek, to jest obrzydliwe i ohydne! Powiem ci szwagierko jedno  – świat byłby o wiele łatwiejszy, gdyby nie to gówniane   równouprawnienie!

     Tymczasem, bez sztucznej skromności, mogę się pochwalić, że opracowałam sposób na grecką teściową… Myślę, czy nie da się tego jakoś opatentować. Obecnie stałam się ulubienicą Fety. I niech tak już zostanie;)) Jak to zrobiłam? O tym już w przyszłym tygodniu!

 

Santorini – „gwiazda” Cyklad (cz. 1/4)… piątek, 7 listopada 2014

       Na tę podróż czekałam jakieś trzy, cztery lata. Zawsze „coś” stało na przeszkodzie. Myślę, że to jednak dobrze. Bo kiedy marzenie ma szansę dojrzeć, dopiero wtedy jego spełnienie jest naprawdę wyjątkowe.

    Na Santorini wybraliśmy się  w drugiej połowie października.  Co prawda pogoda w Grecji jest wtedy bardzo niepewna, ale warto zaryzykować na rzecz zobaczenia wyspy po przejściu turystycznego tajfunu, który ją nawiedza w każde wakacje. Dojechaliśmy do Aten. Przez miejskie korki przedarliśmy się do Pireusu. Następnie wsiedliśmy do  promu, który obrał kierunek Santorini.

    O tym, że uwielbiam podróżować statkami, pisałam już zdaje się – z uporem maniaka. Ale  znów nie mogę się powstrzymać… To naprawdę najlepszy sposób podróżowania po greckich wyspach. Dlaczego? Lecąc samolotem człowiek nie jest w stanie odczuć odległości, jaka dzieli daną wyspę od lądu. A to ma ogromne znaczenie. Wpływa, wpływało i niezależnie od rozwoju cywilizacji, zawsze będzie wpływać na wyspiarskie życie, kulturę, historię, a nawet i jedzenie.  Nie mam pojęcia dlaczego, ale takie bujanie statku na falach jest dla mnie szalenie  relaksujące.

  3 4

    Santorini (Thira)  nie jest największą z wysp należących do archipelagu Cyklad, ale jest najsłynniejszą i najczęściej odwiedzaną przez turystów. Ta niewielka wyspa (powierzchnia 91 km2, liczba ludności 16 tyś.)  robi zawsze ogromne wrażenie. Nigdy nie spotkałam osoby, która nie była nią co najmniej zachwycona. Rzeczywiście, powstanie wyspy, jej historia, niesamowite okoliczności przyrody i to jak harmonijnie wpisała się w nie cykladzka architektura, robi ogromne wrażenie.

    Santorini to wyspa wulkaniczna. Powstała w wyniku jednej z największych katastrof w dziejach ludzkości. Około 1630 roku p.n.e., z siłą czterech  bomb atomowych wybucha  tu wulkan, który zatapia wyspę o nazwie Strongili (co znaczy: okrągła).  Jądro wyspy zapada się do morza, tworząc krater (kaldera) o średnicy 10 km.  Pozostałością po Strongili, jest pięć niewielkich wysp (Santorini, Thirasia, Nea Kameni, Palea Kameni, Aspro)  z czego największą jest właśnie Santorini.  Po wybuchu wulkanu przez Morze Egejskie przechodzi seria trzęsień ziemi. Powstaje również fala tsunami o wysokości 200 metrów, która w przeciągu pół godziny dociera na Kretę. To właśnie ona prawdopodobnie przyczynia się do zniszczenia między innymi pałacu Knossos na Krecie. Wulkan, który ukształtował Santorini nie wygasł. Mówi się, że mruczy wciąż drzemiąc.

  6 7

    Krajobraz Santorini skomponowany jest z kilku zaledwie kolorów. Ciemna czerwień. Pumeksowa czerń. Błękit morza i nieba, na którym bieli się cykladzka zabudowa wyspy. Architektura jest tu niemalże skrajnie minimalistyczna. Ale geniusz najczęściej tkwi w prostocie. Białe domy, budynki, kościoły stanowią proste geometryczne bryły, przykryte  granatowymi kopułami. Gdzieniegdzie budynki są błękitne, mleczno różowe. Mogą mieć kolor rozmytej ochry. Ale nikt nie może pozwolić tu sobie na większe kolorystyczne szaleństwo. Nawet sklep „Lidl”, to na Santorini prosta, biała bryła, grzecznie podporządkowana restrykcyjnym zasadom cykladzkiej architektury.

    Na Santorini nie ma właściwie drzew, prawie nie ma też zieleni. W wielu miejscach krajobraz wyspy jest jak  pocztówka z Księżyca. Czerń pumeksu, szorstkość skał i niekończąca się przestrzeń morza oraz lądu, gdzie brak wertykalnego przecinka w postaci choć jednego wyższego  drzewa.  Przestrzeń. Przestrzeń. Przestrzeń…

  9 10

    Santorini jest jak dzieło sztuki całościowe. Wszystko tu idealnie do siebie pasuje, wszystko jest jednorodne. Jakby ktoś wiekami nad tym myślał, siedział  i projektował. Ale przecież cała zabudowa architektoniczna powstała tak jakby sama z siebie, z biegiem lat, wieków dostosowując się do klimatu, krajobrazu i trybu codziennego życia oraz oddalenia od kontynentu i Krety. Architektura Cyklad to unikat na skalę światową. Jest zupełnie wyjątkowa, jednorodna i spójna. Nigdzie też na świecie nie znajduje swojego odpowiednika.

  12 13 14 15 16 17

W następnej części (2/4):  „FIRA –  stolica Santorini. Czy warto jechać na wyspę poza sezonem?”

Do przygotowania tekstu korzystałam między innymi z informacji zawartych w:

Podróże z pasją – Grecja, przewodnik Global, PWN, Warszawa 2009, ss. 678 – 680

„Idylla na beczce prochu”, Marta Legieć, Poznaj Świat (miesięcznik podróżniczy), lipiec – sierpień 2014, ss. 14 – 21