Nasz mały, uroczy, grecki ślub (część ½)… piątek, 30 maja 2014

    O zasadzie, że w Grecji żaden   plan ostatecznie nie wypala, myślałam że już dobrze wiem. Teoria i  praktyka – to jednak dwie zupełnie różne sprawy. A o powyższej regule, przekonuje się chyba za każdym razem, kiedy w moim życiu dzieje się coś naprawdę ważnego.

    Do naszego ślubu przygotowani byliśmy, jak miałam wrażenie – perfekcyjnie. Dzięki czemu  biorąc w nawias sprawy formalne, na kilka dni przed uroczystością wystarczyło odprasować suknie i doczyścić  buty. Ostatecznie jednak  nic nie poszło zgodnie z planem i wydarzyło się chyba wszystko, czego nie zdołaliśmy przewidzieć.

    Dosłownie na kilka dni przed ślubem, dosyć poważnie zachorował tata Janiego, czyli Pomidor, u którego odezwała się choroba wrzodowa. Mój formalny obecnie już teść, znalazł się w szpitalu, a za nim rzecz jasna pojechała Feta, z Olivką by wspierać męża i ojca. Sałatkowy dom opustoszał. A to właśnie  blisko niego miał odbyć się ślub i to właśnie w nim znajdowało się nasze centrum dowodzenia w czasie uroczystości. Sytuacja była naprawdę nieciekawa. To jednak nie koniec… Przygód był ciąg dalszy…  Moja rodzina która leciała do Aten z Polski, na prawie całą dobę utknęła na lotnisku. Co prawda lotnisko nie strajkowało, ale robiły to greckie koleje. Jani tego dnia musiał być  w pracy, a ja nie byłam w stanie odebrać nikogo, bo nieczynne było również metro. Ponieważ lotnisko od miasta jest dość oddalone, metro które do niego jedzie, traktowane jest jako pociąg. Tak więc moja rodzinka ateńskie lotnisko (więcej o ateńskim lotnisku – TUTAJ!)  miała szansę poznać  aż nazbyt dobrze. Spędzili tam dokładnie całą noc i część dnia, czekając na nas jadących po pracy Janiego, samochodem.

    Sałatkowa rodzina w szpitalu, a moja na lotnisku. Jedno wielkie zamieszanie, czyli  grecka norma…  Na dosłownie dwa dni przed samym ślubem, Pomidor na szczęście wyzdrowiał i bardzo szybko wrócił do siebie. Tymczasem w ateńskim lotnisku, podobno mają świetną  kawę! I to we wszystkich dostępnych miejscach;)))

    Feta kolejny już raz udowodniła, że w temacie dbania o dom, nie ma sobie równych. Organizowanie gruntownego sprzątania domu przed przybyciem gości, zaczęła jeszcze w szpitalu. Telefon do niezastąpionej Irii (więcej na ten temat przeczytasz TUTAJ!), krótka i bardzo konkretna rozmowa, dzięki czemu dom już w czasie drogi powrotnej, świecił czystością.  Małgorzata Rozenek przy Fecie, wpędziłaby się  w naprawdę poważne kompleksy. Cała lodówka zaopatrzona została również jeszcze w czasie powrotnej drogi. Za tę sprawę odpowiedzialna była Cytryna, w której niewielkim sklepie jest wszystko co potrzebne do przygotowania typowego, greckiego obiadu.

    Tak więc, na przyjazd mojej polskiej rodzinki, dokładnie w momencie kiedy zapukaliśmy do drzwi, wszystko wyglądało tak, jakby Feta przygotowywała się od co najmniej tygodnia.

   Następnego dnia, w bardzo dobrych nastrojach pojechaliśmy do urzędu stanu cywilnego. Tym razem z zupełnym spokojem. Nie musieliśmy spieszyć się, ani trochę bo byliśmy ostatni, a przed nami sześć innych par. Usiedliśmy, zamówiliśmy po kawie. Jednak… co za niespodzianka, bo sześć ślubów które były przed nami, zostało udzielonych  niemalże   ekspresowo! I dopiero kiedy zawołano nas na salę, zorientowałam się, że… tak… obrączki zostały w samochodzie! Bieganie  po parkingu, w poszukiwaniu właściwego auta, nie jest ani trochę śmieszne, kiedy wszyscy czekają już na sali. Dodatkowo, jeśli pada deszcz!  Tak się zastanawiam, czy nie jest to jakaś kolejna, żelazna  reguła, że zawsze kiedy moje włosy są misternie wyprostowane, zawsze wtedy spada deszcz! Moje idealnie wymodelowane na proste włosy, samoczynnie zmieniły się na zupełnie nieplanowane loki, a fragmenty maskary znalazły się na nosie. Ta ostatnia chyba jednak nie była wodoodporna.

   Koniec końców, pokonując wszystkie okolicznościowe przygody, staliśmy się małżeństwem! Kamień z serca! Jednak wszystko się udało ;))) Chwilę po tym, czym prędzej dwoma rodzinami popędziliśmy do tawerny. Kiedy emocje związane ze ślubem już zupełnie opadły, bawiliśmy się naprawdę świetnie.

   Co działo się potem? Jest o czym opowiadać, bo przygody  zaczęły się już przy dwóch najprostszych słowach „tak” i „nie”(więcej przeczytasz TUTAJ!). Jednak  jeśli w towarzystwie siedzi  najprawdziwszy James Bond, to każdy jest się w stanie dogadać… Ale o tym, już w części następnej!

 

 

 

 

 

 

 

Sałatka po grecku TV – odc. 10: Sernik na zimno z truskawkami… wtorek, 27 maja 2014

    Co prawda sezon na truskawki w Grecji właśnie się kończy, ale  za to w Polsce dopiero co rozpoczyna. Mając na uwadze, że najlepiej smakuje to, co właśnie pojawia się w danym sezonie, przygotowaliśmy sernik na zimno z polewą truskawkową. Tym razem nie jest to przykład tradycyjnego dania greckiego, ale tego rodzaju serniki na zimno są w Elladzie bardzo popularne. Szczególnie właśnie w takim wydaniu. Reszta jak zawsze pozostaje bez zmian, czyli jest prosto i baaaardzo smacznie!

 

    Składniki, które będą Wam potrzebne do wykonania tego przepisu,  to: serek mascarpone, cukier puder, ciasteczka zbożowe, truskawki, cukier, mąka kukurydziana, woda oraz mięta do dekoracji.

Nagranie jak zrobić taki sernik, znajduje się tutaj:

     Jest to ostatni filmik z naszego kulinarnego cyklu, przed wakacjami. Jedną nogą jesteśmy bowiem już na Korfu, a tu nie będziemy mieć sprzętu potrzebnego do montowania nagrań. Filmiki kulinarne wrócą wraz z jesienią, a w międzyczasie Jani dalej szkoli się w temacie języka polskiego;)))

Złoty Świt. Co dzieje się z partią kilka miesięcy po głośnym aresztowaniu?… piątek, 23 maja 2014

Przekreślony symbol Złotego Świtu

Przekreślony symbol Złotego Świtu

    Od polityki trzymam się  z daleka. Politycy kłamią, a media manipulują. Kiedy więc słyszę w radio, że lecą wiadomości często je   ściszam. Jeśli  w telewizji pojawiają się newsy, przełączam na inny kanał. Bacznie jednak obserwuje co dzieje się w otaczającej mnie rzeczywistości. Słucham co mówią inni ludzie. Porównuje to z moimi  poglądami. Obserwuje nastroje w społeczeństwie. Staram się  czytać między wierszami.  Rozglądam się właściwie wszędzie. Patrzę również na to, co znajduje się  pod moimi stopami…

    No właśnie… Polityka jest wszędzie. Spotyka się ją dosłownie – na każdym kroku. Niecały miesiąc temu nadepnęłam  na ulotkę partii Hrisi Awji, czyli Złotego Świtu. W przeciągu tego samego miesiąca, zerwałam kolejną  ulotkę z ulicznej latarni, a nieco później pod stopy  przyfrunęła mi następna. Patrząc, słuchając  i czytając, zaciekawiło mnie: co po słynnym aresztowaniu, jakie miało miejsce we wrześniu ubiegłego roku, dzieje się z tą partią?


      Przypomnienie czym jest Złoty Świt i co stało się kilka miesięcy temu, znajdziecie tutaj:

Złoty Świt. W Grecji coraz częściej słychać słowo „faszyzm”

 

      Czyżby jednak 28 września 2013 kropla w szklance  wody wcale się jeszcze nie przelała? Na to wygląda. Owe spektakularne aresztowanie, z perspektywy czasu wydaje się być medialną zagrywką. Co prawda lider partii – Nikos Mihaloliakos,  wciąż jest w więzieniu. Ale ulotka, którą zerwałam z miejskiej latarni, nawoływała do „uwolnienia patrioty”.

       To co jest najbardziej zatrważające to fakt, że jeden z członków partii, słynny w Grecji Ilias Kasidiaris, który dwa lata temu uderzył na wizji kobietę, obecnie startuje w wyborach na burmistrza  (dimarhos) Aten. Jeszcze dwa lata temu, ta bójka na wizji wydawała mi się dość zabawna (post na ten temat przeczytacie TUTAJ!). Jednak przez pryzmat tego, co dzieje się obecnie, patrzę na to zupełnie inaczej.

    Kasidiaris, jako przedstawiciel Złotego Świtu, startuje w wyborach do objęcia władzy nad Atenami… Najgorsze jest jednak to, że ma dość silne poparcie. Według sondaży jest bowiem na 4 miejscu (16,12% poparcia). Przy czym w czterech regionach Aten, uzyskał miejsce pierwsze. Tylko dla podkreślenia  piszę, że Złoty Świt coraz częściej określana jest jako partia faszystowska, a Ateny to przecież miasto, gdzie narodziła się demokracja.

    Aresztowanie między innymi Kasidiarisa wyglądało naprawdę groźnie. I co z tego, jeśli już kilka miesięcy później ten sam Kasidiaris startuje do objęcia władzy nad Atenami…

Napisy „Złoty Świt” na ulicach  pojawiają się coraz częściej. Tutaj ten sam napis został poprawiony na Hrisa Awha, czyli „Złote Jaja”. Korekta wykonana przez anarchistów.

Napisy „Złoty Świt” na ulicach pojawiają się coraz częściej. Tutaj ten sam napis został poprawiony na Hrisa Awha, czyli „Złote Jaja”. Korekta wykonana przez anarchistów.

Ilias Kasidiaris podczas głosowania:

Do przygotowania tekstu korzystałam z wiadomości na stronach:

http://www.newsbomb.gr/ekloges-2014/story/447808/apotelesmata-eklogon-2014-proto-komma-i-hrysi-aygi-se-kolono-kai-sepolia

http://www.newsbomb.gr/politikh/story/449249/ha-i-paradikastiki-klika-athanasioy-apagoreyse-tin-synenteyxi-toy-mihaloliakoy

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co widać za Twoim kuchennym oknem?… poniedziałek, 19 maja 2014

    Dlaczego rano czas leci tak strasznie szybko? A może ktoś tam na górze jeszcze specjalnie go przyśpiesza? Umyć się. Ubrać. Spakować. Uczesać. A jeszcze make-up! I śniadanie… 5 minut, to jak 5 sekund. Ach! Jeszcze post na poniedziałek!  Ojej…  już prawie dziewiąta… A odpisać na smsa?  Dzwoni telefon, ale tego to już chyba nie  odbiorę. Ten to już niestety, ale musi poczekać. Może akurat nic ważnego.  Co ja tak w ogóle mam dziś na siebie włożyć?!?! Przecież to wygląda okropnie… A ta bluzka  nadaje się już  tylko do prania! Pranie… No właśnie. Dzisiaj to już koniecznie – muszę je  zrobić! Ale białe, czy kolorowe? A może by tak…  jutro? Nie, jutro może przecież padać… Już wpół do dziesiątej, a przed jedenastą  musimy być w mieście. Trzeba jeszcze zatankować… Ciekawe? Jak rano organizują się mamy, które mają małe dzieci?! Pewnie mają jakieś swoje tajemne sposoby… Bardzo mnie to zastanawia! Największy szacunek, bo ja rankami nie daje rady jedynie ze sobą. A co jeśli miałabym małego szkraba?! Kolejny telefon… Ale ktoś uparty. Uff… Na całe szczęście to do Janiego. Jani zawsze tak głośno odpowiada,  słychać go po całym domu.  Szczęście chyba się do mnie uśmiechnęło, bo dzwoni Feta. Więc  nie będzie to rozmowa z serii  „na szybko!”. Dzięki Feta! 10 minut gratis od teściowej, czy też może od losu. Ale co teraz z nimi zrobić? Za co mam się złapać?

    Kawa… Kawa… Kawa…

    Wyjmuje mój czerwony młynek. To nasz ślubny prezent. Czerwony jest ostatnio moim ulubionym. Podoba mi się wszystko im bardziej jest czerwone. Ciekawe skąd wie o tym moja siostra, bo przecież wcale jej nie mówiłam. Otwieram nową paczkę. Ledwo słyszalne „pyk”! I jestem innym świecie! Zdaje się, że mam minę, zupełnie jak z reklamy. Kawa mieli się na drobno, a w międzyczasie szykuje moją  Bialetti. Tę z kolei podarował mi największy kawosz świata, czyli mój tata, bo dla niego jest stanowczo za mała. Tej prostej kawiarki, nie jest w stanie zastąpić nawet najnowocześniejszy ekspres do kawy na świecie. Trzy minuty i już jest. Zapach rozpływa  się po kuchni. Kto go tak zaprojektował? Czy do kawy dosypują  również proszki na uspokojenie?

    Jani w pokoju obok się śmieje. Nie wiem co mówi, ale chyba jest  dobra wiadomość. Za moim kuchennym oknem, widzę jak  Katerina  polewa swój chodnik (TU przeczytasz  więcej!). Ja też już kiedyś próbowałam. Ale nadal nie widzę w tym  sensu, więc tej porannej praktyki zaprzestałam. Bycie ksenia (ksenia, czyli greckie określenie na osobę, która nie pochodzi z Grecji), ma swoje dobre strony – fakt, że wyłamuje się z niepisanej reguły „polewaj chodnik przed swoim domem” wszyscy jakoś  zrozumieją. Nawet nasza sąsiadka Katerina, która czasem polewa dwa razy dziennie! Wczoraj wieczorem pokłóciła się z mężem. Krzyczeli tak głośno, że nawet nie trzeba było podsłuchiwać. Jani w pracy, więc tłumaczyłam sobie ze słownikiem. Zaraz chwilkę… Jak było po grecku „rozwód”? Już zapomniałam… Ale dziś już się nie rozwodzą… Taksiarhis  wraca ze sklepu lekko uśmiechnięty. Coś tam kryje w zawiniątku. Wczoraj rozwód, dziś już prezent. Czyli grecka norma.  O! Przyjechał też sąsiad co mieszka z lewej. Kilka dni temu kupił nowy motor. W dzień na całe szczęście parkuje przed domem. Ale na noc, wjeżdża do swojego mieszkania. Tak jak wczoraj wieczorem. Już myślałam, że to kolejne trzęsienie ziemi. Ale to tylko nasz sąsiad i jego nowy  motor.

    Katerina  kończy polewanie. Równiutko zwija węża ogrodowego. Idzie do domu, bo płacze jej mała córka.

    -Już idę! Już! – zawsze kiedy  tak krzyczy, to brzmi dokładnie jak kwoka na grzędzie. Weszła do środka. Córce mówi, że nic się nie stało. Że nic jej nie będzie.  Na chwilę zapanowuje cisza. Dziadek, który mieszka  kilka ulic dalej właśnie idzie na ryby. Pędzi, jakby był z nimi umówiony na konkretną godzinę. Albo jakby wiedział, że za 5 minut już ich nie będzie. Zazwyczaj łowi tylko takie małe, ale widać, że ma przy tym wiele radochy. Znika za drzewem i ulica pustoszeje. Woda z domieszką jakiegoś płynu, pieniąc się śpiesznie wpada do studzienki. Cisza. Taka, która trwa tylko chwilę. Kiedy zupełnie nic się nie dzieje.

    Dopijam moją  kawę.

    Teraz już wiem, że cokolwiek się dziś stanie, to prędzej czy później wszystko się jednak uda.  A może jutro wstanę te 10 minut wcześniej? Idealnie na spokojną kawę. Czyżby to właśnie moja poranna recepta?

    Jestem bardzo ciekawa – jak wyglądają Wasze poniedziałkowe poranki? Czy macie jakieś tajemne  triki, żeby rano zachować równowagę? Piszcie w komentarzach! Poniedziałkowo pozdrawiam i uciekam do  dalszej pracy!

 

Korfu – spotkanie pierwsze… piątek, 16 maja 2014

KORFU - Stara Forteca

KORFU – Stara Forteca

     Istnieją  rzeczy, które zdaje się  nigdy nie będą mogły być  zastąpione, tylko dlatego że powstało coś szybszego, nowocześniejszego czy  bardziej modnego.  Wciąż wolę prawdziwą książkę, od jej e-bookowego odpowiednika, mimo że ta pierwsza  ciąży w mojej torbie. Czy też papierową gazetę, którą otworzę  w wolne sobotnie popołudnie. Tak samo jest ze statkami. Im wolniej  płyną, tym właściwie lepiej.

   Dobiliśmy do portu stolicy Korfu. Stwierdzenie, że już od pierwszego spojrzenia, wyspa prezentuje się zupełnie niepowtarzalnie, byłoby czystym banałem. Bo przecież każda wyspa Grecji, nawet w stosunku do swoich archipelagowych  sąsiadek, to zupełnie inny świat. Korfu  jednak wyróżnia się  wrodzoną  elegancją, posmakiem szykowności, który niemalże wisi w powietrzu. Potwierdzenie takiego odczucia można znaleźć w jej historii, bowiem od dawien dawna,  Korfu uwielbiana była przez europejską arystokrację.

   Jak  tylko rozpakowaliśmy walizki, to znaczy – dokładnie – położyliśmy je na podłodze, stałam w drzwiach gotowa na zwiedzanie miasta. Przyznaje, typowe ze mnie zwierze miejskie. Tam gdzie jest tłoczno, głośno, wiele się dzieje – zawsze czuje się najlepiej. Czasowo wybraliśmy się  idealnie, bo dochodziło właśnie południe. Był jeden z   typowych, pracujących dni. Wszędzie pełno ludzi. A w co drugiej z wąskich uliczek, tworzył się kilkusekundowy korek. Sznury samochodów, pomiędzy którymi  zwinnie przemykały  głośne skutery. Słynne, włoskie Vespy. Są naprawdę urocze!

   To niestety prawda, że wielu starym weneckim kamienicom przydałby się generalny remont. Na szczęście znaczna część z nich  jest już odnowiona. Jednak  tak naprawdę włoskie wyczucie  proporcji kamienic i kamieniczek, wąziutkie kantounia (uliczki), idealnie dobrane dekoracje i dumnie górujące nad miastem fortece; świeżo  odmalowane czy też nie, zachwycać będą zawsze.

   Miasto przeszliśmy wzdłuż i wszerz. Wchodziliśmy w jego najwęższe zakamarki, najbardziej niepozorne ulice. Kościół św. Spirydona. Stara i Nowa Forteca. Pałac św. Michała i św. Jerzego. Oraz Ratusz Miasta. Stare Miasto. Nowsza jego część i targ przy fortecy. Każdy dzień kończyliśmy tak samo. Grecka kawa i małe słodkie loukumades, w jednej z kawiarenek  na ulicy Liston. Nie można znaleźć  lepszego miejsca, by zobaczyć jak miasto tu żyje, na 10 minut przed otwarciem turystycznego sezonu. Jak po zajęciach spotykają się tu studenci. Jak starsze Greczynki obmawiają, co ugotować jutro na obiad. Z jaką ekscytacją przekazywana jest każda nawet najbardziej błaha plotka. Tak dyskutować potrafią jedynie Grecy.

   Kilka kilometrów za miastem, jedno z najsłynniejszych miejsc na Korfu, czyli Kanoni i Mysia Wyspa. Żeby tam dotrzeć trzeba się trochę natrudzić. Bo niby blisko, niby tuż obok, ale która tak naprawdę wiedzie tam ulica? Na szczęście ukazał się niewielki, biały monastyr Vlacherna, który jest na okładce chyba każdego przewodnika po wyspie.  Właśnie sprzątała w nim starsza Greczynka. Dziadek obok łowił ryby. Ktoś przyjechał czerwonym skuterem. Ale zdaje się, że tylko na chwilę, bo w stacyjce są jeszcze  kluczyki, a silnik na „chodzie”. 5. 10 minut. Nikt nie wraca… Klimat na wyspach ma to do siebie, że nikt tu restrykcyjnie czasu nie liczy.

KANONI - monastyr Vlacherna

KANONI – monastyr Vlacherna

   Jadąc na południe, odwiedziliśmy Achillion. Miejsce, które trzeba zobaczyć będąc tu na Korfu. Ogród w stylu francuskim. Rzeźby z mitologicznymi bóstwami. Cesarski wystrój wnętrza budynku. Wszystko prezentuje się naprawdę wspaniale, ale całość jest kolejnym dowodem na to, że władza, pieniądze… Te wcale szczęścia nie dają. Biografia mieszkającej tu cesarzowej Sissi, wcale nie ma przecież happy endu.

   Żeby dotrzeć do Paleokastritsy, przejechaliśmy  przez typowe wyspiarskie drogi, skręcone jak serpentyny. To właśnie na nich, pomiędzy oliwnymi gajami, nagrywane  były sceny do  Jamesa Bonda (For Your Eyes Only KLIKNIJ TU!). Kiedy sezonu jeszcze nie ma, trochę trudno sobie wyobrazić, że latem może być tu tłoczno. Wszystkie kawiarnie, tawerny pozamykane. Na plaży nie ma żywej duszy. Cisza, spokój, słychać tylko fale i szum  wiatru pomiędzy drzewami. Widać lazurowe morze, którego błękit zlewa się z  niebem.

   Odnajdujemy kościół z muzeum ikon. Tam również prawie nikogo nie ma. Można obejrzeć wszystko dokładnie. Dotknąć, powąchać. Ale  chwilkę! Jesteśmy też po to by się dowiedzieć, gdzie jest słynna Bella Vista i ile kosztuje wstęp do muzeum. Napotkany kot mówi, że „nie wie” i nie wygląda na takiego, którego by to obchodziło. Podobnie odmrukuje jego  rudy przyjaciel, z którym razem wylegują się na słońcu, obok drzewka cytryny.

   Żeby wejść do muzeum nie trzeba mieć żadnego  biletu. A Bella Visty nie da się przeoczyć! Ale wcześniej punk widokowy, o którym nie było w żadnym przewodniku. Prawdziwy balkon na Morze Jońskie. Wielki, niekończący się błękit, który muska delikatnie pobłyskujące na nim słońce. To właśnie gdzieś tam znajduje się zamieniona w kamień łódź Odyseusza. Czy jest to tylko mit? W takich miejscach,  we wszystko jest się w stanie uwierzyć.

PALEOKASTRITSA

PALEOKASTRITSA

   Po drodze od zakrętów kręci mi się w głowie. Mimo to dojeżdżamy do  zamku  Angelokastro, który  tonie w zieleni. Gubimy się w oliwkowych gajach, ale tylko  po to by odnaleźć ruiny starej świątyni. Można do niej wejść i dotknąć jej fresków. Nie ma żadnej odgradzającej barierki.  W drodze do Palies Sinies,  znów gubimy drogę. Kolejny raz prawie tracimy oponę. Ale przy każdej przymusowej zmianie planów, odkrywamy coś nowego. Dojeżdżamy do sadów drzew kumkwat. Stary dziadek patrząc na nas jak na istoty nie z tej ziemi, pokarbowaną laską pokazuje nam dobrą drogę i przez cały czas się śmieje.

   Żeby dotrzeć do Canal  D’Amour czyli Kanału Miłości, przejechaliśmy prawie całą wyspę. Część północna o tej porze roku jest prawie wymarła. Jakby dzień wcześniej wszyscy dosłownie się wynieśli. Tak właśnie nie w sezonie wyglądają miasteczka typowo turystyczne, bo funkcjonują one jedynie przez kilka letnich miesięcy.  A w wakacje  będzie tu naprawdę tłoczno. Szkoda tylko, że na kąpiel było jeszcze  stanowczo za zimno. Bo być na takich plażach i nie popływać, to prawdziwa   tortura. Niesamowite formacje skalne, wyglądają tu tak, jakby ktoś specjalnie zbudował tu fantazyjne   plaże. Tu uskok  do kąpieli. Tam swoisty balkonik, gdzie można się opalać. Tu idealne miejsce na kilka leżaków. W restauracjach, hotelach i kawiarniach, pojawiają się pojedyncze osoby. Zdaje się, że to właściciele, którzy już planują jakby tu zabrać się za sprzątanie. Koniec marca oznacza, że sezon zbliża się wielkimi krokami.

SIDARI

SIDARI

   Kiedy żegnaliśmy się z wyspą, jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że odpłynąć wcale nie będzie tak łatwo. Strajki mają to do siebie, że nikt przecież ich nie zapowiada. W ostatnią noc, kolejny raz poszliśmy do centrum miasta.  Udaliśmy się na koncert  muzyki klasycznej, młodzieży z tutejszej szkoły. Korfu jest  niesłychanie muzykalna. Chwilę po ostatnim utworze, krótki spacer po mieście. Sam środek ciepłej, wiosennej nocy. Ulice nadal zapełnione. Sklepy otwarte. W kawiarenkach nie widać pustych krzeseł. Ostatnie spojrzenie na rozświetlone miasto. Starą Fortecę górującą nad morzem. Odwracam się by raz jeszcze spojrzeć… Do zobaczenia już w czerwcu, prześliczna Korfu!

ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

salatkapogreckuwpodrozy.pl

salatkapogreckuwpodrozy.pl

 

Dlaczego Grecy noszą tylko typowo greckie imiona?… wtorek, 13 maja 2014

    Jeszcze nigdy nie spotkałam Greka czy też Greczynkę, której imię nie byłoby typowo greckie. Od tej reguły raczej nie ma wyjątku, bo wszyscy obywatele Ellady noszą tylko i wyłącznie greckie imiona. Nie ma mowy, żeby nowo narodzone dziecko zostało nazwane imieniem pochodzenia francuskiego, włoskiego, czy też (bój się Boga!) amerykańskiego. Dlaczego tak właśnie jest?

     W Grecji istnieje jedna (z wielu… wielu…) Tradycji  (przypominam, że ta w Elladzie musi być pisana przez wielkie „T”;))) ), że dziecko powinno nosić imię po swoich dziadkach. Tak jest między innymi w naszej Sałatkowej rodzinie. Jani – nosi imię swojego zmarłego już dziadka. Oliwka natomiast imię odziedziczyła po Oliwie z Oliwek. W taką zasadę nie może więc „wbić się” imię, które nie jest greckie, oczywiście z  wyjątkiem jeśli jeden z rodziców nie jest Grekiem.

    Wszystko brzmi bardzo sympatycznie. Problem jednak w tym, że w jednej rodzinie powtarzają się nie tylko imiona, ale imiona i nazwiska w tym samym zestawieniu. Doskonałym przykładem jest przypadek Janiego. W naszej Sałatce jest już 4 Janich z tym samym nazwiskiem. I jak rozróżnić jednego od drugiego?

 

    Tradycja, jak to zwykle ona. Czasem może  być trochę jednak uciążliwa. W każdym razie, greckie imiona potrafią być naprawdę niesamowicie ciekawe. Wśród nich wszystkich odznaczają się dwie grupy. Po pierwsze są to imiona, które żywcem wyjęte są z greckiej mitologii. Tak, funkcjonują tu zupełnie zwyczajnie. Choć po czasie człowiek całkowicie  się do nich przyzwyczaja, to  do dziś pamiętam jak nie mogłam się nadziwić, kiedy pierwszy raz spotkałam  Atenę, Afrodytę lub Despinę. Czy też kiedy przedstawiano mi Odyseusza, Achillesa i Adonisa. Prawda, że brzmi bajecznie?

    Drugą grupą imion, które są niezwykle urokliwe, są  imiona które funkcjonują bardzo podobnie do imion indiańskich. Te imiona, to po prostu konkretne słowa. I tak dla przykładu: Elpida, to inaczej Nadzieja; Sofija czyli Mądrość; Argiro to Srebrna; a popularna nawet na zachodzie Zoi, znaczy po grecku Życie. Ach! Jest jeszcze Agapi, czyli po prostu Miłość. I kilka męskich przykładów: Thimios, czyli Wesoły; Argiris to inaczej Srebrny; Fotis to Świetlny;  a Nikiforos   to Przynoszący zwycięstwo.  Nie ukrywam, że bardzo cieszę się z faktu, że moje imię tak naprawdę pochodzi z Grecji. Imię Dorothea tłumaczy się jako Dar Boga.

Dorothea...........5/6

Dorothea………..5/6

     Wiele z greckich imion jest czasem trudnych do zapamiętania dla osób, które nie mówią po grecku. Dlatego nie zdziwcie się, kiedy Grek przedstawi się Wam  angielskim  odpowiednikiem  swojego imienia. I tak dla przykładu Jani (czyli Ioannis), często przedstawi się jako John. Czy też Jorgos, jako George.

     Nigdy  nie zapomnę, kiedy będąc w Grecji jeszcze na stypendium Sokratesa, na jednej z typowych studenckich imprez zaprzyjaźniliśmy się z sympatycznym Grekiem, który przedstawił  się nam właśnie jako George. I tak też mówiliśmy do niego przez całą noc.

   -George, ale  jak tak naprawdę masz na imię? Bo jak rozumiem George  to angielski odpowiednik twojego greckiego imienia. – spytał ktoś. Owy George uśmiechnął się od ucha do ucha i odpowiedział:

    -Tak naprawdę, to  mam na imię Ksenofon!

  Chyba nigdy w życiu nie zapomnę wybuchu śmiechu chwilę potem, ale przede wszystkim tego unikatowego imienia – Ksenofon…

salatkapogreckuwpodrozy.pl

salatkapogreckuwpodrozy.pl

 

Co potrzebne jest do zawarcia ślubu cywilnego w Grecji? Po pierwsze… tabletki na uspokojenie!… czwartek, 8 maja 2014

 

     Zaczęło się od tego, że Jani wydrukował z internetu informacje na temat wszystkich potrzebnych dokumentów niezbędnych do zawarcia w Grecji ślubu cywilnego. Kartka nie była długa. Punktów i podpunktów w zasadzie tylko kilka. Wszystko jasne. Proste. Oczywiste.

       Znając grecką biurokracje, całość  postanowiliśmy  załatwić jak najwcześniej, tak by przed samą uroczystością tylko doprasować  ubranie i przeczyścić buty. O naiwności! Jak zwykle zaczęło się zupełnie niepozornie…

      Chwilę po naszym wyjeździe z Korfu, mieliśmy w planach wybrać się do domu Sałatki, bo właśnie tam planowaliśmy wziąć ślub. Na Korfu byliśmy dobrych kilka dni i kiedy już pakowaliśmy walizki by wracać, okazało się, że… promy w całej Grecji nie kursują z powodu generalnego strajku!

      Strajki wyglądają całkiem wesoło. Kiedy jest się na przykład studentem i ma się odwołane egzaminy. Albo kiedy ogląda się wszystko w telewizji. Ale kiedy utknęło się na wyspie… W planach ma się organizowanie ślubu… A fundusze na hotel i jedzenie są dość ograniczone… Wtedy przestaje być już tak wesoło.

     Przez tych kilka dni codziennie udawaliśmy się do portu, by dowiedzieć się kiedy możemy spodziewać się statku powrotnego. Całkiem miły policjant, zawsze dokładnie ten sam i zawsze z  kawą frappe (kliknij TU!)  w ręku, bezradnie, acz sympatycznie rozkładał ręce.

     Żeby nie tracić czasu, udaliśmy się więc do urzędu stanu cywilnego na Korfu, by jeszcze dla pewności potwierdzić, jakie dokumenty będą nam potrzebne. Mieliśmy szczęście. Śluby z osobami spoza Grecji są na Korfu bardzo częste, więc urzędnik był we wszystkim świetnie zorientowany.  Wyglądało na to, że jeśli uda nam się odpłynąć z wyspy, wszystko miało już iść gładko.

     Strajku jednak nie było końca. A nasze fundusze na pobyt topniały przerażająco. Na myśl o  następnym obiedzie pt. souvlaki (kliknij TU!), przewracało mi się w żołądku.

    Jedynym pewnikiem greckich strajków jest to, że każdy z nich prędzej, czy później, ale zawsze kiedyś się kończy. Na całe szczęście tak było i w tym przypadku. Po kilku dniach opuściliśmy Korfu. Co prawda z przyjemnością zostalibyśmy dłużej, ale… sami rozumiecie…

    Niestety, pieniądze które mieliśmy przeznaczone na podróż do Sałatkowego domu przeznaczyliśmy na hotel, plus niekończące się souvlaki. No i mamy problem! Nie możemy za bardzo jechać, a jak załatwić dokumenty?

    Telefon do bazy, czyli urzędu stanu cywilnego, gdzie mieliśmy brać ślub.  Jeden, drugi.  I trzeci! Ufff… W naszym  urzędzie nie ma kolejek, a  większość papierologii  możemy załatwić u siebie. Całe szczęście!  Można więc ruszyć z papierami, zostając jednocześnie na miejscu.

      Na wizytę w urzędzie w naszej wiosce, byliśmy perfekcyjnie przygotowani. Wielka, twarda teczka, a w niej wszystkie potrzebne dokumenty, pokserowane  po trzy razy, tak dla pewności. Dowody osobiste. Akty urodzenia. Paszporty.

      Urzędniczka, która  zajmowała się naszą sprawą, ze ślubem gdzie  jedna osoba jest spoza Grecji, miała do czynienia pierwszy raz. Niestety.

     „Hmmm… A to ciekawe? Możesz dać mi tę karteczkę, to sobie też skopiuje?  Ale fajna… A skąd ją  masz?” – odpowiedziała, kiedy pytaliśmy jakie dokumenty potrzebne są do ślubu. Jani przypadkowo pomiędzy stosem papierów miał również ową kartkę. Ku zadowoleniu pani, również skopiowaną trzy razy. Z ową urzędniczką nawet  chyba się zaprzyjaźniliśmy, bo przez kilka dni  przychodziliśmy prawie codziennie. Mozolnymi krokami wszystko szło do przodu. Co prawda, przyznaje że nie bardzo wiedziałam co się dzieje, ale twarz Janiego jak otwarta książka mówiła, czy jest dobrze, czy czeka nas kolejny papierologiczny problem. Na sam prawie koniec, jeszcze tylko jakiś świstek, wpłata 20 euro i prawie gotowe. Jak to dobrze, że zaczęliśmy ze wszystkim tak wcześnie, bo naprawdę trwało to trochę.

       Kolejny telefon do bazy i pytanie  czy na pewno nie będzie kolejek i wystarczy przyjechać 3 dni wcześniej. Urzędnik zapewniając już czwarty raz, po drugiej stronie słuchawki znów pokiwał głową.  I już wszystko prawie gotowe! Tylko…  „Sprawdźmy dokumenty panny młodej…” – powiedziała nasza urzędniczka.  „O! Na tłumaczeniu od tłumacza przysięgłego nie ma dowodu, że tłumacz przysięgły jest rzeczywiście przysięgłym!”. Tak więc nieplanowana wycieczka do Aten do owego tłumacza, na następny  dzień… I teraz wiemy już na 200%   że  nasz tłumacz, jest jak najbardziej przysięgły!

     Kolejne dni mijają. I kolejna życiowa lekcja. Teraz już wiem, że słowo „prawie”, robi ogromną różnicę w porównaniu do słowa „załatwione”! Końca nadal nie widać.  A z kilku dni sporego zapasu czasowego, zaczęło robić się naprawdę nieciekawie. Dodam, że w międzyczasie musieliśmy wykupić w gazecie miejsce na ogłoszenie, że zamierzamy wziąć ślub i przynieść egzemplarz do urzędu. Tak jest! Dobrze czytacie – przed zawarciem ślubu w Grecji, należy ogłosić się w gazecie, tak by nikt nie miał co do małżeństwa  sprzeciwu.

       I znów wszystko już „prawie” gotowe! Jeszcze tylko, cytuje „pisemny dowód, że obywatelka Polski – Dorota Kamińska, jest również obywatelką Unii Europejskiej”. Śmiać się czy płakać? No cóż, od momentu wstąpienia Polski do Unii mija już 10 lat, ale przeciętny urzędnik w Grecji, Polskę z Unią niekoniecznie kojarzy. I co gorsze – na naszą przynależność żąda dowodu…

     Mały, ale kolejny krok do przodu. Na szczęście wyszło na jaw! Polska jednak  należy do Unii Europejskiej! I już naprawdę „prawie”, „prawie” gotowe! Jeszcze tylko wpłata 20 euro i możemy szykować obrączki.  „Obok jest  biuro KEP. Tam wpłacicie pieniądze   i możecie  jechać”. – powiedziała zadowolona urzędniczka, która całej  sprawy również miała chyba serdecznie dość. Niestety, w owym KEPie (jest to rodzaj urzędu, gdzie załatwia się najróżniejsze sprawy formalne)  nie było druków do wpłat. Kilka dni temu właśnie się skończyły…  Ale i tak,  jak się chwilę później okazało, były tam  nielegalnie, bo owy  urząd nie ma uprawnień do pobierania żadnych  pieniężnych wpłat. Jego pracownik niestety też dopiero teraz się o tym dowiedział.       Gdzie można wpłacić owe cholerne 20 euro? Nikt oczywiście nie wie… Co urzędnik – to  inny pomysł.  „Chyba  35  km stąd, w mieście!”  „W banku, albo… na poczcie… albo urzędzie podatkowym.” Czekam, aż padnie odpowiedź, że może jeszcze w kinie… Mniejsza już o to, bo następnego dnia była Wielkanoc i w najbliższych dniach i tak wszystko będzie nieczynne.  A owy, ustalony o dziwo   urząd, niestety – już zamknięty, bo jest za pięć druga, a tam czynne jakoś do południa. Nawet wcześniej uśmiechnięta urzędniczka, przełknęła ślinę i nerwowo zaczęła stukać w telefon. Chwilę później, usłyszeliśmy  zdecydowanym tonem: „Maryja!… Tym razem naprawdę jest problem…!”

      Przyszła Wielkanoc. Papierów jak nie było, tak nie ma. Co prawda już „prawie” gotowe, ale nadal nie ma z czym jechać.

     Nie przedłużając… Jak to w Grecji. „Za pięć dwunasta”, czyli dokładnie na jeden dzień przed samym ślubem mieliśmy gotowe dokumenty. Urzędnik, który zapewniał nas, że w naszym  urzędzie nigdy nie mają  kolejek,  poinformował iż  tego dnia jesteśmy  siódmi, czyli ostatni, ale na całe szczęście „jeszcze się załapiemy!”.

     Ufff… Ostatnia urzędniczka (poznaliśmy ich w sumie ze 30) wręczając Janiemu ostatni już świstek, pytała  trzy razy: „Czy na pewno jesteś na to gotowy?!”. Co prawda był to żart, ale po tym co przeszliśmy, Jani dosłownie wyrwał jej papier z ręki.

         Podobno liczba  rozwodów w Grecji, jest najmniejsza w całej Europie. Jeśli tak wygląda proces załatwiania papierów na ślub,  na małżeństwo trzeba być na 100% zdecydowanym, więc w zdanie wyżej jestem w stanie uwierzyć.  Z resztą, chyba  nikt nie ma siły, żeby przez cały ten proces przechodzić więcej niż jeden raz!

          Tymczasem, po wszystkich tych przeżyciach, nasz ślub przeszedłby bez komplikacji, gdyby nie… kilka przygód po drodze… Ale o tym, jak zwykle  – w swoim czasie…

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Kochać, albo nienawidzić. Czyli co to jest RETSINA?… poniedziałek, 5 maja 2014

Retsina Malamatina

Retsina Malamatina

     -A czy w Polsce macie retsinę? – spytał mnie Malamatinos,  napełniając mi szklankę prawie do pełna złoto – żółtym płynem. Malamatinos, jest starszym bratem  Pomidora. W całej rodzinie znany jest  z tego, że uwielbia Malamatinę, czyli jedną z najpopularniejszych marek retsin.  To właśnie za  sprawą wuja, w czasie jednego z  obiadów, poznałam czym jest owa Malamatina. Z wujkiem polubiliśmy się od razu, tak samo  jak z  Malamatiną. To szalenie dla mnie sympatyczne, bo odkąd dla żartu zawołałam  do wuja „Malamatinos”, mówi do niego tak cała rodzina. Malamatinę pijamy wspólnie przy każdym rodzinnym spotkaniu. Niestety, przeważnie tylko wujek i ja, bo nikt inny przy stole, poza nami   za  retsiną nie przepada.

     -Nie, w  Polsce nie ma  retsiny – odpowiedziałam.

     -O Jezu… Naprawdę?! – Malamatinos nie udawał ani trochę –  on naprawdę nie mógł w to uwierzyć.  –W takim razie koniecznie muszę wybrać się do Polski, żeby  pokazać wszystkim Polakom, czym jest nasza Malamatina. Zresztą, gdziekolwiek się udaje, zawsze i tak mam przy sobie co najmniej jedną butelkę! – dokończył, poczym ze śmiechu prawie spadł z krzesła.

 

     

      Podobnie jak z ouzo, tsipouro, czy też  mastihą (o tym, czym jest mastiha – będzie w przyszłym miesiącu), tak samo jest z retsiną – albo się ją kocha, albo nienawidzi. Retsina (lub też retzina)  jest rodzajem lekkiego wina, najczęściej białego, którego cechą charakterystyczną jest posmak żywicy sosny. Powszechnie uważa się, że retsina jest winem gorszego gatunku. Jedna  butelka kosztuje średnio od 1 euro, w porywach do półtora. I być może dlatego właśnie ma aż tylu przeciwników.

     Retsinę zaczęto pić już ponad 2 tysiące lat temu! Starożytni Grecy nie znali szkła, tak więc nie używali szklanych butelek.  Wino trzymane było w glinianych amforach. Żeby do środka nie dostawał się psujący je  tlen, glinę nasączano  żywicą z sosny. Dzięki temu właśnie powstał  specyficzny smak retsiny.  Jeśli retsinę pija się już  ponad 2 tysiące  lat, to jednak coś niezwykłego musi kryć się w jej smaku.

    Pomimo, że nie jest to wino wysoko cenione,  poza wujem Malamatinosem i mną, w Grecji  jak i poza nią,  ma naprawdę wielu zwolenników. Smakuje szczególnie, kiedy jest gorące lato… Siedzi się nad brzegiem morza… W typowej greckiej tawernie… Na stole czeka świeża  sałatka… Nasączony zieleniącą się oliwą chleb… Ryby… Owoce morza… Tzatziki czy tirosalata… Czy można wtedy wymarzyć sobie lepszy dodatek, niż najzwyklejsza, bezpretensjonalna retsina? Nie potrzeba do niej nawet kieliszka. Wystarczy najzwyklejsza szklanka.