Duma Ogórka nie mieści się w kieszeni…

 

    Od momentu nieukończenia studiów informatycznych, Ogórek pracuje w wielobranżowym sklepie  swojej matki – Cytryny. Pracuje tam odkąd pamiętam, czyli od dobrych kilku lat. W przeciwieństwie do Cytryny, która w sklepie czuje się jak ryba w wodzie, Ogórek nienawidzi  tej pracy. Zazwyczaj tylko siedzi za ladą i przerzuca kanały w telewizorku zawieszonym na ścianie. Kiedy wchodzi klient i o coś prosi, patrząc na wiecznie wkurzoną minę Ogórka, musi czuć się co najmniej niemile widziany.

      W ostatnim czasie,  Ogórek nie tylko wyprowadził się od Cytryny. Postanowił, że zmieni również zatrudnienie  i  będzie pracować  niezależnie,  zakładając swój własny interes.
       Jednym z towarów, na który zawsze znajdą się klienci jest chleb. Rozumując w ten dość prosty sposób, Ogórek pomyślał że  wynajmie w centrum miasta lokal i będzie sprzedawać w nim pieczywo, kupowane wcześniej od piekarza z sąsiedniej wioski, sprzedając towar rzecz jasna po znacznie zawyżonych cenach. Przyznacie, że jest to logiczne i całkiem ma  sens.
      Od planu Ogórek szybko przeszedł do akcji. Znalazł, a następnie wynajął mały lokal przy jednej z ruchliwych uliczek w samym  centrum, dokładnie naprzeciwko kawiarenki, gdzie obecnie pracuje Papryka –  wciąż jeszcze jego była dziewczyna. Lokal był w stanie złym, jeśli  nie opłakanym. W jego  renowacji pomagała cała rodzina, więc  po kilku tygodniach dość intensywnej  pracy, wszystko było gotowe. Ogórek zapłacił nawet okrągłe tysiąc euro, za dwa kolejne czynsze z góry.
     Jak to jednak w życiu… Pojawiło się jedno, małe „ale”…
     Zdaje się, że gdzieś w okolicach postów o Ogórkowym bieganiu chyba wspominałam, że  Ogórek jest  cukrzykiem. Ma cukrzycę wrodzoną. Jednak dzięki tej chorobie, kuzyn Janiego miał dostać spore dofinansowanie, które umożliwiało otworzenie własnego biznesu.
      Lokal był gotowy. Wszystko w nim odmalowane. Pieniądze zapłacone na dwa przyszłe miesiące. Nawet piekarz był już poinformowany, że tego a tego dnia, Ogórek przyjedzie po pierwszą porcję chleba. Trzeba było jeszcze tylko zgłosić się do urzędu, gdzie wydawane są dofinansowania dla osób, którym przysługują renty.  W tym właśnie urzędzie, Ogórek miał zapisać się do…
     -Ty chyba oszalałeś! Jak to… że się nie zapiszesz!!!??? Przecież wszystko jest już gotowe! – krzyczała  Cytryna.
     -Ogórek! Ty jesteś idiotą!!! Boże, jak ja z tobą tyle czasu wytrzymywałam!? – krzyczała i  Papryka, która  również pomagała przy renowacji lokalu  dla swojego ex.
     Do Ogórka dzwoniła sama Feta. Przekonać go starał się  również i Jani. Krzyczał na niego ojciec. Interweniował nawet dziadek. Tylko Oliwa z Oliwek załamała ręce, mówiąc że szkoda energii na pertraktowanie z Ogórkiem. A Olivka, jak to zwykle ona – turlała się ze śmiechu.
     Dlaczego jednak Ogórek zrobił to, co zrobił?
     Najbardziej charakterystyczną cechą Greków jest ich DUMA, a UPARTOŚĆ  stoi na drugim miejscu. Ogórek jest tego  idealnym przykładem.
     -Mogę sypiać  pod mostem…  Możecie mnie wydziedziczyć i przestać się do mnie przyznawać. Mogą mnie nawet spalić na stosie, ale nigdy! Przenigdy! Nie zapiszę się do czegoś co nazywa się „grupa wsparcia”!
      Ogórek powiedział to raz, acz wyraźnie i już nigdy więcej do tematu nie wracał. Uznał po prostu, że ze swoich decyzji nie musi się nikomu tłumaczyć. Następnego dnia oddał właścicielowi klucze do lokalu,  nie prosząc nawet o zwrot włożonych pieniędzy.
     O co jednak chodziło z ową „grupą wsparcia”? Żeby dostać pieniądze, Ogórek powinien zapisać się na listę  osób, które w jednej grupie zgłaszane są do takiego dofinansowania. Trzeba było pójść również na spotkanie z wszystkimi zapisanymi na liście. Ta  właśnie lista, niefortunnie dla Ogórka, nosiła nazwę –  „grupa wsparcia”.
     Nim jednak Ogórek zamknął, a właściwie  nie otworzył nawet  jednego interesu, już zaczął rozkręcać drugi. Nie mam pojęcia jak mu to idzie, ale bez dwóch zdań – bawi się świetnie! O tym już w następnym odcinku, w którym poznacie dwóch nowych bohaterów – współlokatorów Ogórka.  Pietruszka oraz Ocet…

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 2/3)

Zmiana warty

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

      O samych Atenach można by napisać oddzielną opowieść. To miasto niezwykłe, ogromne, ciągnące się po horyzont, dające schronienie nie tylko Grekom, ale i przybyszom z wielu innych krajów, poszukujących tu lepszego życia. Postaram się zatem nie rozpisywać o wielu zabytkach świata starożytnego, bo wszystkie są oczywiście warte odwiedzenia. Akropol, Narodowe Muzeum Archeologiczne, amfiteatry, świątynie, ruiny. Warto na pewno połazić ulicami Plaki u stóp Akropolu, wspiąć się w ciągu dnia i koniecznie wieczorem na ateńskie wzgórza wyrastające w wielu punktach miasta (szczególnie polecamwzgórze Likavitos – my nazwaliśmy je romantyczną górką) z zapierającą dech w piersiach panoramą Aten, odwiedzić Central Market (Dimotiki Agora Athinon), gdzie znaleźliśmy mnóstwo greckich ryb, ale i obdarte ze skóry głowy owiec czy rekinów, a także przejść się ulicą Ermou od Placu Monastiraki do Placu Syntagma, gdzie swoje sklepy mają tu światowe marki.

Parlament w Atenach

Targ rybny w Atenach

Na bazarze w Atenach

     Na trasie naszej wycieczki nie mogliśmy rzecz jasna pominąć Parlamentu. A z racji tego, że był to niezwykle napięty okres czasu, obfitujący w demonstracje przeciwko reformom rządowym i polityce oszczędności, przysiedliśmy się na Placu Syntagma przed samym parlamentem, żeby trochę poobserwować.Tak, kryzys czuć było w powietrzu, choć mieszkańcy starali się zachowywać jak na co dzień. Tego dnia na całe szczęście nie wybuchły żadne zamieszki. Udaliśmy się na spacer po Ogrodach Narodowych, a jest to miejsce naprawdę ciekawe. Ale zanim weszliśmy na ich teren zaopatrzyliśmy się w miejskim kiosku, w nasz ulubiony grecki napój, a chodzi tu o wino z dodatkiem żywicy sosnowej – Retsina. Nam szczególnie przypadła do gustu marka Malamatina. Na początku nieco ziemisty posmak wywołał na twarzy niemałe wykrzywienia, ale po paru łykach nie mogliśmy się bez niego obejść przez następne dni. Rozkosz dla podniebienia, a tylko około 3 euro za 0,5l kapslowaną butelkę.

       Ogrody narodowe przypominały dżunglę. Mnóstwo tu odmian różnorakich roślin, drzew, kwiatów. W centrum znajduje się mini zoo: kozy, gęsi, papugi. Są też psy wałęsające się po parku, ale każdy ma tu swoją budę. Są także stawy z niezliczoną ilością żółwi, część wyleguje się na skałach, część urządza sobie wodne wyścigi. Wielkim zdziwieniem był dla nas martwy żółw, pływający do góry brzuchem i pożerany przez stado swoich współtowarzyszy. Niecodzienny widok. Przyczyn śmierci nie odgadliśmy, choć pomysłów było wiele: nieudany skok ze skały, zachłyśnięcie się wodą, czy wreszcie samobójstwo. Kto wie…
      Późnym wieczorem postanowiliśmy wyskoczyć na mały clubbing. Trafiliśmy do dzielnicy Gazi, w której znajduje się park kulturalny „Technopolis”. Dojazd jest tu bardzo wygodny, wysiadka na stacji metra Keramikos. Są to tereny dawnych zakładów przemysłowych, już w 1857 roku otwarto tu stację gazową, będącą pierwszym w Grecji zakładem produkcji energii. Do dziś zachowała się większość XIX-wiecznych zabudowań zakładów. Ale jest to także popularne miejsce koncertów i innych wydarzeń kulturalnych. Wiele tu barów, restauracji i klubów, a przede wszystkim młodych ludzi. W klubach jest dość tłoczno, ale jest za to dużo greckiej muzyki, a życie tętni do samego rana.
Kanał Koryncki
     Dwa dni to zdecydowanie za mało na zwiedzenie Aten, ale należało ruszać w dalszą drogę, tym bardziej, że kolejnym etapem naszego tripu miał być Peloponez, najbardziej na południe wysunięta część Półwyspu Bałkańskiego i kontynentalnej Grecji. Połączony jest z lądem Przesmykiem Korynckim przeciętym Kanałem Korynckim. Trasa ze stolicy do Koryntu liczy około 75 km. Minęła godzina i byliśmy na miejscu – na moście, a w dole pod nami kanał. Jego ściany mają wysokość prawie 80 metrów od lustra wody, a dzięki niemu niektóre statki, głównie turystyczne mogą zaoszczędzić 400 km podróży, które musiałyby pokonać wokół Peloponezu. Po szybkim uzupełnieniu płynów, wpadliśmy parę kilometrów dalej do starożytnego Koryntu. Krótki spacer po ruinach świątyń i amfiteatrów i znowu wsiedliśmy do samochodów, tym razem już bez konkretnie określonych planów. Na Peloponezie daliśmy sobie większa swobodę czasową. Miał to być etap naszej podróży, w którym oprócz zwiedzania chcieliśmy oddać się błogiemu relaksowi na gorących plażach południa.
Starożytny Korynt
    Pierwszym większym przystankiem było Nafplio – pierwsza stolica nowożytnego państwa greckiego. Urocze, bardzo czyste miasteczko, z zamkiem na wzgórzu i zatokami u podnóża. Jak najszybciej chcieliśmy wskoczyć do morza, przejechaliśmy więc szybko przez miasto i tuż za wzgórzem trafiliśmy na plażę Karathona, otoczoną dokoła wzgórzami. W sezonie zapewne to miejsce tętni życiem, jest tu kilka nadmorskich barów, dyskoteka, mały port i sporo miejsca na rozbicie namiotów. Po drodze z Koryntu kupiliśmy kilka kilogramów słodkich pomarańczy od dziadka, który prowadził swój sad przy drodze i właśnie na plaży rozkoszowaliśmy się ich smakiem. Postanowiliśmy, że najbliższą noc spędzimy właśnie tutaj, przy plaży. Co się później okazało więcej niż jedną noc. Rozbiliśmy namioty, skoczyliśmy do miasta po zapasy i gdy nastała noc wylegiwaliśmy się na piasku obserwując gwiazdy i sącząc Retsinę.
Zachód słońca w Nafplio
Panorama Nafplio
Benek
     Nie można tu pominąć przyjaciela, którego spotkaliśmy na plaży Karathona. A był nim najwierniejszy pies na świecie. Dostał ksywkę Benek. Pierwszej nocy przypałętał się do nas, gdy jedliśmy kolację na plaży, poczęstowaliśmy go smacznymi kąskami i tak już został z nami przez kolejne dwie doby. Po naszym geście, Benek bardzo poczuł się do tego, żeby od teraz nas chronić. Nie odstępował nas na krok, obszczekiwał wszystkich obcych dookoła, nikt nie mógł się do nas zbliżyć, nocą spał przy naszych namiotach, odprowadzał nasze dziewczęta do strefy sanitarnej znajdującej się jakieś 700 metrów od naszego obozowiska, a gdy w ciągu dnia jechaliśmy do miasta pilnował namiotów, podczas naszej nieobecności. Aż żal było go tam zostawiać, trudno było nam się z nim rozstać, ale zostawiliśmy go pod opieką Niemców nocujących w swoich camperach przy plaży.
Widok z plaży Karathona
    Po dwóch dniach skwierczenia na słońcu, ruszyliśmy dalej na południe. Przejeżdżając przez przepiękne wzgórza na trasie do Trypolisu, kierowaliśmy się jeszcze dalej do stolicy prefektury Lakonia – Sparty. Na próżno szukać tu jednak starożytnych ruin (może poza kilkoma). Nowożytne miasto zamieszkuje ok. 18 tys. osób i dominują tu głównie białe kamienice i domy. O wiele ciekawsze jest średniowieczne miasto Mistra, jakieś 5 km od Sparty, położone na zboczach gór Tajget. Trzeba było wdrapać się na spore wzniesienie, żeby zobaczyć te bizantyjskie fortyfikacje i świątynie, ale było warto. Tym bardziej, że z zamku roztacza się przepiękna panorama doliny, z wieloma gajami oliwnymi w dole po jednej stronie i zboczami gór po przeciwnej.
Widok na Tajget
Port w Githio
     Z Mistry kierowaliśmy się dalej na południe, tym razem w poszukiwaniu noclegu. Dotarliśmy do portowego miasteczka Githio. Tuż za nim położone są nadmorskie ośrodki campingowe. Późnym wieczorem wylądowaliśmy na jednym z nich.W związku z tym, że był to październik, nie było problemu z noclegiem, udało nam się nawet dostać od właściciela dwa bardzo przyzwoicie wyposażone domki letniskowe, w bardzo przystępnej cenie. Wokół nocowali oprócz nas Niemcy w swoich camperach. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, a z samego rana pobiegliśmy na plażę. Okazało się, że jest cała tylko dla nas, no może oprócz jednego windsurfera, wyglądającego jak rozbitek z bezludnej wyspy i babci z reklamówką zbierającej kamyki. Od razu zanurzyliśmy się w niesamowitych falach. Morze było bardzo ciepłe, więc przez pół dnia prawie nie wychodziliśmy z wody. Piaszczyste, szerokie plaże zachęcały do spacerów.
Mistra
Mury Mistry
Wnętrze świątyni w Mistrze
C.d.n.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Zeibekiko Evdokii

      Jechaliśmy samochodem. W jednej z typowych, greckich  stacji radiowych, rozbrzmiała  melodia. Na dwie minuty  jej trwania,  zupełnie wyrwała mnie z rzeczywistości. Kilka rytmicznych dźwięków. Prosta melodia. Charakterystyczne dla greckiej muzyki instrumenty. Kiedy piosenka dobiegała prawie  końca, rozbrzmiał radosny, kobiecy śmiech, poczym padły dwa  słowa: Panaia  mou! (czyli „Matko Boska moja!”).
    Ta melodia chodziła za mną z uporem maniaka, przez cały czas przypominając  pytanie:  dlaczego  ta kobieta tak się śmieje? Jaką historie kryje w sobie ta melodia?
    Dopiero później dowiedziałam się, że piosenka nazywa się  To Zeibekiko tis Evdokias i po „Tańcu Zorby” jest jedną z najpiękniejszych i najbardziej rozpoznawalnych melodii Grecji. Mogłabym słuchać jej na okrągło.
      Zeibekiko jest rodzajem  tańca, opartym na greckiej tradycji ludowej. W dawnych czasach ten bardzo luźno interpretowany taniec wykonywano w parach. W wersji współczesnej, uznawany jest za typowo męski. Mężczyzna powinien tańczyć go sam. Często na pobitych butelkach. Na stole, czy też krześle. Ważne, że podczas tańca, wykonującemu zeibekiko, nie można przeszkadzać, bo może być to uznane  za zniewagę.
       To Zeibekiko tis Evdokias  to melodia skomponowana w 1971 roku przez Manosa Loizosa.  Towarzyszy filmowi o tytule „Evdokia”. I to właśnie w pierwszym kwadransie tego filmu, kryje się odpowiedź na pytanie kim jest owa kobieta i dlaczego  tak się śmieje.
      Film jest  poruszający. Nie polecam go jednak na  miłe wieczory z miską popcornu, kiedy macie ochotę  jedynie się zrelaksować. Pokazuje on Grecję daleką od tego co widać na folderach reklamowych. W takiej Elladzie  nikt raczej nie zechciałby zamieszkać. Nawet białe domki czy też piaszczyste plaże, przepełnione są handryczną melancholią.
Ale kim jest główna bohaterka filmu, czyli Evdokia i co ciekawego się z nią dzieje?
    Evdokia to młoda, szalenie sympatyczna i urocza Greczynka, która  jest prostytutką, co  w filmie sugerowane jest bardzo subtelnie. Poznajemy ją kiedy wraz ze swoim opiekunem siedzi w tawernie. Senną atmosferę na wpół przepicia ożywia żołnierz, który nagle wstaje i zaczyna tańczyć  zeibekiko, patrząc na Evdokię. Dziewczyna  jest zauroczona. Zaczyna klaskać w ręce. Nie może powstrzymać śmiechu, a w przypływie radości wypowiada słowa  Panaia mou! (czyli „Matko Boska moja!”).
      Tym właśnie tańcem rozpoczyna się cała historia. Ale w owej początkowej scenie tańca skondensowany jest niemalże cały film, którego streszczanie w konkretnych słowach, nie miałoby większego sensu. To jeden z tych filmów, którego atmosfera jest dalece ważniejsza niż sama fabuła.
     Evdokia  zakochuje się w pięknie  tańczącym żołnierzu, a widz ma szanse zobaczyć  pewien okres jej  życia. Codzienność Evdokii nie wygląda bynajmniej przyjemnie. Dlaczego jednak postać głównej bohaterki  jest tak ujmująca?  Evdokia, której imię wzięło się od greckich słów „dobry nastrój”, przepełniona jest dziecięcą radością życia. Kiedy tylko nadarza się okazja śmieje się, tańczy, biega czy też uwodzi mężczyzn. Kiedy dzieje się coś złego,  płacze na granicy skomlenia, dogłębnie przeżywając wszelkie istniejące emocje.
     Cokolwiek jednak by się stało, cokolwiek przyniosłoby jej życie, Evdokia  podsumowuje wszystko swoim niepohamowanym śmiechem, śmiejąc się do wszystkiego co przynosi  jej los.
To Zeibekiko tis Evdokias (scena z filmu):
Tutaj znajduje się cały film:
Przeczytaj więcej…

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek oraz z cyklu – BIGOS PO POLSKU – Co słychać u naszego szewca?

      Ostatni post z cyklu „Bigos po polsku” był zatrważająco dawno.  Na szczęście  moja obecna wizyta w Polsce jest doskonałym momentem, żeby uzupełnić ten brak.
       Co prawda w wielu produktach ceny w Grecji pokrywają się z tymi w Polsce. Wciąż jednak wszystko co dotyczy usług w ojczyźnie jest znacznie tańsze. Dlatego też mając w perspektywie przyjazd do domu, zazwyczaj mam coś do naprawienia, podszycia czy wyleczenia. Wizyta u szewca nie była nadzwyczaj konieczna, ale przyznam – nie mogłam się powstrzymać! Dla przypomnienia –  historia naszych szewców znajduje się pod tekstem  tego posta.
~~~~
      W moim prawym bucie ciężko chodził zamek. Nic wielkiego, ale był to doskonały pretekst by odwiedzić nasz zakład szewski. Podobno istnieje stare polskie powiedzenie, że w poniedziałki szewc jest nieczynny, bo w niedziele jest jeszcze pijany. Nie dotyczy to jednak tego przypadku. W zakładzie byłam w poniedziałek z samego rana.
     Otworzyłam drzwi i zapachniało kawą. W zakładzie panowała cisza, a dwaj szewcy skoncentrowani byli na  pracy.
     -Dzień dobry!
     -Witam!
   -Mam jednego buta do naprawy. Ciężko chodzi w nim zamek. Ale sama nie wiem… Jak pan myśli: wymieniać cały, czy może jeszcze nie?
      Szewc podrapał się po głowie i poprawił swoje grube  okulary.
     -Powiem pani tak… Widzę tutaj dwie opcje…
     Chwila ciszy. Znów krótkie drapanie  po głowie i ponowne poprawienie okularów.
     -Pierwsza jest taka, że wymieniamy. A druga – że nie! – powiedział zdecydowanie  i spojrzał czekając na reakcje.
      -Aha… Hmmm… – cóż za pomocna odpowiedź… – Jest zimno i będzie pewnie jeszcze gorzej… Tak więc  –  wymieniamy!
      -Dobrze. Będzie na jutro z rana!
     Szewc schował buta i już chciał wrócić do pracy. Wiedziałam, że o czymś ważnym zapomniał, więc upomniałam się sama:
     -A nie dostanę karteczki?!
     -Nie!
     -Jak to?! U pana w zakładzie zawsze był taki porządek… Kiedy oddawało się buty, zawsze była  karteczka, żeby nikt niczego  nie ukradł. A jeśli komuś spodobałyby się moje buty?
     -Jakie buty? Pani dała mi jednego buta! My tu wszystko mamy pomyślane   jak trza! A kto by chciał ukraść jednego?! Nie słyszałem jeszcze o takim! Jeden to się nikomu nie nada. Co innego dwa! Wtedy rzecz jasna – wydawana jest karteczka! O taka jak ta! – szewc pokazał mi przygotowany notesik z pomarańczowymi kartkami. –Niech pani śpi spokojnie! Pani but jest tu bezpieczny!
     Spałam spokojnie, a następnego dnia nowy suwak chodził bez żadnych zastrzeżeń. Jeszcze tego samego  dnia spadł pierwszy tej zimy śnieg. Dużo śniegu! Moje buty przygotowane były na najgorsze. A ja do listy  ulubionych rzeczy, które robić można w Polsce, dopisałam kolejny punkt… Chodzenie po świeżym śniegu!
https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/03/04/dlaczego-swoje-buty-warto-naprawiac-w-polsce-niedziela-4-marca-2012/

Sałatka po grecku TV – odc. 6: ZUPA SZPINAKOWA – w odsłonie greckiej

      Wiem, wiem… Zupa szpinakowa – brzmi niekoniecznie ciekawie. Sama również długo głowiłam się na tym, dlaczego Jani tak bardzo uparł się, żeby przygotować o niej filmik. Jednak kiedy prawdziwy Grek się na coś uprze, to nie ma siły żeby nie postawił na swoim.  Swoją drogą zaciekawiło mnie, jaki smak może mieć zupa szpinakowa w wersji greckiej. Spróbowałam raz. I bez cienia wątpliwości przyznałam, że będzie to doskonały materiał na nasz kolejny filmik.
     Ta zupa jest idealną propozycją dla wszystkich, którzy są wegetarianami lub weganami, ponieważ nie ma tam mięsa, ani żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego . Oto i składniki: szpinak, szczypior, koperek, czosnek, ryż, oliwa z oliwek, sól oraz pieprz.Zazwyczaj podaje się ją z ćwiartkami cytryny, których sokiem należy skropić zupę, oraz fetą polaną oliwą z oliwek.
      Tym razem filmik mieliśmy przyjemność nagrywać w domu Sałatki, w czasie naszego pobytu jeszcze przed Świętami. Nie da się ukryć – było to zadanie wyjątkowo trudne, ponieważ wszyscy  wchodzili w kadr, jakby zapominając o tym, że mają pozostać anonimowi. Zapraszamy na filmik! Ale najpierw, zajrzyjmy na typowy grecki targ. Ten dzień był prześliczny – było tak słonecznie…
ZUPA SZPINAKOWA:

Ogórek i jego metoda na pobijanie rekordów w bieganiu…

      W niemalże każdej  sferze życia  Ogórka,  nastąpiła poważna zmiana. Pomimo usilnych prób reaktywacji związku, wracania do siebie oraz zrywania, Ogórek  rozstał się z Papryką. Oboje mówią, że jest to decyzja  ostateczna, ale jak powszechnie wiadomo, życia przewidzieć się nie da. Na szczęście  mimo wszystko udaje się im pozostać w przyjaznych (i to bardzo!) stosunkach, co wszystkim ułatwia życie, bo Ogórek z Papryką mają grono wspólnych znajomych.  W czasie ostatnich  kilku miesięcy kuzyn Janiego zdołał również już prawie założyć firmę. Wynajął lokal, znalazł ludzi do współpracy. Jednak słowo „prawie” robi ogromną różnicę, bo jeszcze przed otwarciem, Ogórek ostatecznie zwinął interes. Temat na oddzielny post, tym bardziej, że w międzyczasie kuzyn wpadł na inny pomysł na intratny jak i bardzo przyjemny biznes.  Jak potoczą się sprawy Ogórka? Zobaczymy co czas przyniesie. Wśród wszystkich tych zmian, jedynym właściwie konkretem jest fakt, że Ogórek wyprowadził się z domu! Myśl o usamodzielnieniu się nadeszła w wieku lat 32 i tym samym Ogórek wyfrunął ze swojego gniazda. Z kim obecnie mieszka? Kto mu gotuje? Kto o niego dba? Uff… Tematów nazbierało się sporo. Pora przedstawić również nowych bohaterów. Już wkrótce pojawi się Ocet wraz z Pietruszką…
      Zacznijmy jednak od tematu biegania. Do palenia papierosów Ogórek ostatecznie powrócił. Każdy palacz wie, że rzucenie nałogu to niełatwa sprawa, więc nie ma co silić się na krytykę. Ogórek  nadal jednak biega. I to jak! Do biegania mobilizuje również  wszystkich najbliższych znajomych.
     Mniej więcej dwa razy w tygodniu,  Ogórek i kilku jego przyjaciół,  zostawiają konsole do gier, by w sportowym ubraniu spotkać się na świeżym powietrzu. Za każdym razem stawiają sobie za cel pobić kolejny rekord w bieganiu i co najważniejsze… Za każdym razem im się to udaje! Wstają z wygodnych kanap sprzed  telewizora, wyłączają  komputery, po  czym wkładają sportowe buty i… Kolejny rekord już pobity! Ale jak wygląda to w praktyce…
     Na przedmieściach miasta jest czteropasmowa droga, która biegnie aż do samego  centrum. Tuż przy lekkim zakręcie, gdzie robi się nieco bardziej niebezpiecznie znajduje się licznik prędkości.  Prócz pomiarów „rekordów w bieganiu Ogórka i jego świty”, urządzenie mierzy  również prędkość wjeżdżających do miasta samochodów, tak by ostrzec kierowców  przed nadmierną szybkością. Pomiędzy licznikiem, a drogą jest chodnik. Tam właśnie Ogórek organizuje biegi. Sceneria do biegania jest wspaniała, bo z przodu jest urokliwy widok na miasto, a po prawej stronie widać mieniące się w słońcu  morze. Prócz Ogórka i jego przyjaciół ćwiczy tam  wielu biegaczy, jednak nikt inny nie wpadł na to, żeby na tej właśnie drodze pobijać swoje rekordy.
        Żeby ustanowić nowy rekord, trzeba ustawić  się  kilka metrów przed owym licznikiem, nad którym po grecku jak i angielsku jest  napisane „TWOJA PRĘDKOŚĆ…”. Następnie sprawa jest już prosta, bo trzeba biec ile tchu w piersiach! Sama byłam świadkiem, jak podczas biegu Ogórka licznik pokazał 75 km na godzinę, dzięki czemu  niepozorny z wyglądu Ogórek pobił nowy rekord! Trzeba tylko na starcie mocno się skoncentrować by  pamiętać, żeby   wystartować dokładnie w momencie,  kiedy z tyłu słychać nadjeżdżający samochód. Prawda, że  genialne! ;DDD  Rekordy w tym miejscu bite są  nagminnie, czemu zawsze towarzyszą brawa i okrzyki Ogórkowych przyjaciół. Wszystko kończy się podaniem wody i typowo greckim poklepywaniem po ramieniu. Dzięki takiemu dopingowi rzadko kiedy ktoś biegnie poniżej  40, 50 km  na godzinę.
      Nie byłabym sobą, gdybym  nie spróbowała sama… Pomimo, że do kondycji maratończyka jest mi naprawdę daleko, dzięki tej nowej metodzie i rzecz jasna fenomenalnemu dopingowi, ustanowiłam mój własny rekord – 65 km na godzinę! Szkoda, że nie mam zdjęcia, bo mogłabym to nawet i udokumentować.  Ale tak jest  zawsze! W naprawdę ważnych momentach – zazwyczaj wysiada bateria w aparacie…

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 1/3)

     Czasami wydaje mi się, że byłam  już w tylu  ciekawych miejscach Grecji.  Ale uświadamiam sobie, jak wiele jest jeszcze do zobaczenia, kiedy czytam teksty  takie jak ten. Dziś kolejny post z cyklu „Inny punkt widzenia”. Tym razem mam wielką przyjemność zaprosić do przeczytania relacji z podróży wzdłuż prawie całej Grecji – od Salonik, aż po Monemwazje  na Peloponezie, autorstwa Łukasza Hartmana. Mam nadzieję, że  materiał  Wam się spodoba. Mnie osobiście szalenie zainspirował, by podróżować jeszcze i jeszcze więcej. Oto pierwsza z trzech części!


***

        13 słonecznych dni, 7 żądnych relaksu osób, 2 superszybkie samochody, 2200 km drogi oraz bezcenne wspomnienia – to właśnie Grecja roku 2012. Nasza wyprawa zaczęła się wczesnym październikowym, nieco chłodnym wieczorem na warszawskim Okęciu.Obładowani torbami i namiotami, w promieniach zachodzącego słońca, ruszyliśmy w stronę check-in’u. Poszło całkiem sprawnie i po kilku chwilach znaleźliśmy się na pokładzie samolotu do Salonik, a właściwie to najpierw do Zurichu, gdyż konieczna była przesiadka. Po kilku godzinach, a dokładnie koło drugiej w nocy wylądowaliśmy w Grecji. Po wyjściu z terminala w Salonikach okazało się, że możemy zapomnieć o polskim jesiennym chłodzie. Co się w dalszej części naszego tripu okazało, trafiliśmy na niezwykle ciepły od kilku lat początek października. Przez całe dwa tygodnie temperatura wahała się w przedziale od 25 do 30˚C.
        Po godzinie drugiej w nocy wsiedliśmy do miejskiego autobusu i ruszyliśmy przez miasto do wcześniej zarezerwowanego hotelu w centrum Salonik.Zameldowanie zajęło parę chwil. Miły dziadek z recepcji i jego kłopoty ze wzrokiem, a może i lekkie zaspanie, bo to w końcu środek nocy, nie pozwoliły nam na szybkie ruszenie w stronę łóżek. Na szczęście udało się wypełnić wszystkie, skrupulatnie prowadzone recepcyjne księgi i wylądowaliśmy w pokojach. Z czego jeden był naprawdę „niezwykły”. Otrzymał miano „kiblopokoju”, a to za sprawą stojącej po środku drewnianej zasuwanej kabiny, skrywającej prysznic i właśnie „kibel”.
      Wczesnym rankiem obudził nas straszliwy uliczny gwar. Za oknem ruchliwe, lekko zakorkowane skrzyżowanie, ludzie spieszący do pracy, co chwilę odjeżdżające autobusy z przystanku pod samym hotelem. Na szczęście oprócz tego hałasu obudziły nas także gorące słoneczne promienie. Wzięliśmy szybki prysznic i pod hotelem zjawiły się wcześniej wynajęte samochody, w których spędzić mieliśmy kolejne dwa tygodnie.Zapakowanie się do nich sprawiło niemałe problemy, a to z tego powodu, że dookoła hotelu i w promieniu najbliższych 500 metrów nie było gdzie zaparkować. Jednokierunkowe uliczki zastawione do granic możliwości. Biegaliśmy w tę i z powrotem z kilogramami bagaży. Jakieś cztery przecznice dalej udało się! Wstrzymaliśmy na chwilę ruch na ulicy, bo inaczej się nie dało, ale przynajmniej mogliśmy nareszcie wyjechać w trasę.
Saloniki – Łuk Galeriusza
Saloniki – Plac  Arystotelesa
    Z Salonik skierowaliśmy się na południe, nadmorską trasą w stronę Larisy. Bezchmurne, słoneczne niebo i z godziny na godzinę rosnąca temperatura zachęcały do kąpieli w morzu. Nie mogliśmy sobie odmówić i po kilkudziesięciu kilometrach znaleźliśmy się na plaży. A tam ani żywego ducha. Cała plaża tylko dla nas. Niewiele się zastanawiając wskoczyliśmy do morza. W tle masyw Olimpu, przy plaży kapliczka, a tuż za nią stado pasących się owiec. Pierwszy przystanek zaliczony. Ale z racji, że zbliżała się pora obiadowa, za niedługą chwilę wylądowaliśmy w Litochoro na pierwszym greckim obiedzie. Życie płynie tu powolnym rytmem. Z centrum miasta rozpościera się przepiękny widok na masyw Olimpu, a dokładnie na Wąwóz Enipea. Po drodze wstępujemy, żeby zobaczyć monaster św. Dionizego. W jednej z knajpek w Litochoro zdecydowaliśmy się na souvlaki z bułką zapieczoną na ruszcie, a do tego chyba najbardziej znane greckie piwo Mythos.
Widok na masyw Olimpu
      Chciałoby się zrelaksować nieco dłużej w tej przepięknej krainie, ale przed nami do zrealizowania ważny cel jeszcze tego samego wieczoru, a mianowicie Delfy. Do pokonania 300 km, a godzina jest już mocno popołudniowa. Zatankowaliśmy do pełna i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie to, że nasz GPS lekko zwariował i zamiast pokierować nas w Larisie prosto na południe w stronę miasta Lamia, kazał nam skręcić na zachód w kierunku Trikali. Trasa wydłużyła się o jakieś 40 km. Postanowiliśmy, że od tej pory korzystamy już tylko z mapy papierowej. Tak właśnie zostałem pilotem. Przy okazji była to znakomita okazja do nauczenia się greckiego alfabetu. Co prawda znaki drogowe w Grecji są zarówno w alfabecie greckim jak i łacińskim, jednak greckie tablice ustawione są na drogach zazwyczaj o kilkanaście metrów wcześniej niż te łacińskie.
      O ile droga z Trikali, przez Karditsę i Lamię, do wjazdu w góry, w okolicach Termopil była gładka i przebiegała w większości przez tereny płaskie, o tyle po wjeździe na tereny górskie okazała się o wiele trudniejsza. Tym bardziej, że nastał zmierzch, a na drogach górskich o jakimkolwiek oświetleniu można tylko pomarzyć. Niekończące się niebezpieczne zakręty, urwiska, wąwozy, wąskie drogi i stale zwiększająca się wysokość (do ponad 1000 m, a w masywie Parnasu ponad 2000 m), sprawiły że ten odcinek pokonywaliśmy z duszą na ramieniu. Po kilku godzinach dojechaliśmy do Delf. Było już w okolicach północy. Po drodze na zewnątrz nie było widać nic. Totalna ciemność. Miasteczko na szczęście było oświetlone. Szybko znaleźliśmy nasz hotel i prawie od razu wskoczyliśmy pod kołdry. Dopiero rano naszym oczom ukazało się coś niesamowitego. Po otwarciu drewnianych balkonowych okiennic okazało się, że nocowaliśmy nad ogromnym górskim wąwozem. Widok zapierał dech w piersiach. Pod nami kilkuset metrowa dolina, przed nami monumentalne wzgórza, a w oddali Zatoka Iteas. Z takim widokiem można by budzić się codziennie.
Delfy – poranny widok z balkonu
     Współczesne Delfy leżą na zachód od stanowiska archeologicznego i są często odwiedzane przez  turystów. Miasteczko nie jest duże, zamieszkuje tam ok. 2300 mieszkańców. Sporo tam hoteli, hosteli, tawern i barów. Jest niezwykle zadbane. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy do wyroczni.  Na miejscu odwiedziliśmy cały starożytny kompleks ze świątynią Apollina, skarbcem ateńskim, amfiteatrem i stadionem rzymskim. Warto także odwiedzić tu Muzeum Archeologiczne, chroniące kolekcję zabytków związanych ze starożytnymi Delfami (m.in. bliźniacy z Argos, Sfinks z Naksos). Po powrocie do miasteczka przyszedł czas na obiad. Wyprawy po sezonie mają m.in. tę zaletę, że w tawernach czy restauracjach wolnych miejsc jest cała masa. Tym razem trafiliśmy do Tawerny Dion. Przemiły właściciel był nieco zaskoczony bodajże pierwszymi klientami tego dnia, ale dzięki temu potraktowani zostaliśmy niezwykle gościnnie. Z Delf wyjechaliśmy kolejnego dnia z bardzo dobrymi wspomnieniami.
Starożytne Delfy – skarbiec
Delfy – starożytny teatr
     Przed nami otworem stała droga do Aten. Około 160 km przez Arachovę, Livadię, Teby, Elefsinę. Poszło całkiem sprawnie i chwilę po zmierzchu dotarliśmy do greckiej stolicy. Wjeżdżając do miasta naszym oczom ukazał się bajkowy widok rozświetlonego Akropolu. Można by podziwiać bez końca, ale najpierw należało znaleźć nasz hostel, w którym mieliśmy nocować przez najbliższe doby. Znajdował się on niedaleko stacji metra Metaxourgio, przy ul. Victora Ougo. Zatrzymaliśmy się przy Placu Karaiskaki i ruszyliśmy na piechotę w poszukiwaniu naszego noclegu. Okolica okazała się niezbyt zachęcająca do wieczornych spacerów. Na chodnikach i ulicach sporo śmieci, dziwny unoszący się w powietrzu zapach zmęczonego upałem miasta, co kilkanaście metrów grupki obserwujących okolicę i coś knujących greckich chłopaków, a na jednym z krawężników spora grupa Cyganów, otaczających siedzącego w samym centrum na stołku „Don Wasyla”. Nie wyglądało to tak bajkowo, jak wcześniej dostrzeżony z oddali Akropol. Na szczęście po kilku chwilach znaleźliśmy nasz cel i wdrapaliśmy się na piąte piętro. Pokoje okazały się całkiem przyjemne, piętrowe łóżka, czyste łazienki i balkony wychodzące na ulicę. Za oknami, po drugiej stronie ulicy, po części zamieszkałe, a po części opuszczone kamienice. Jedna między innymi z walącym się dachem. Nie przeszkadzało nam jednak to wszystko. Przyjechaliśmy przecież zobaczyć prawdziwą Grecję, więc wszystko dookoła tworzyło specyficzny, naturalny klimat.
Akropol
     Było już koło północy, ale nie chcieliśmy przecież tak wcześnie kłaść się spać. Włączyliśmy więc greckie hity, otworzyliśmy Mythosy, Fixy i Amstele (chyba trzy najbardziej rozpoznawalne greckie piwa) i urządziliśmy sobie małe party na balkonie. Miasto pod nami też jeszcze nie spało, więc nie obawialiśmy się, że jakoś bardzo przeszkadzamy sąsiadom. Zabawa trwała w najlepsze, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy wystrzały. Spojrzeliśmy w dół przez balkon i zobaczyliśmy niezłą rozróbę przy sklepie na rogu. Jakieś przepychanki, a potem nadjeżdżająca zza winkla policja z karabinem wycelowanym w powietrze. Padł kolejny strzał i zobaczyliśmy uciekających w dole pod naszymi balkonami młodych mężczyzn. Mieliśmy nadzieję, że obeszło się bez ofiar, bo wyglądało to co najmniej niebezpiecznie. Tak właśnie minęła nam pierwsza noc w stolicy Grecji.
Ateńskie koty
C.d.n.

Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Pogłaskaj swój kaloryfer

      Jest środek stycznia, a ja rozkoszuje się  pobytem w Polsce, mając w głowie przyjemną perspektywę, że dni które spędzę w ojczyźnie jest sporo.

       W międzyczasie rodzinnych i przyjacielskich spotkań, bardzo często słyszę podobne  stwierdzenie: „Ale ci zazdroszczę tej Grecji! Tam jest tak pięknie i przez cały czas świeci słońce”.
      Racja. Trudno się nie zgodzić. Grecja jest doprawdy przepiękna i cieszę się, że mogę w niej  mieszkać. Jednak obiema rękami podpisuje się pod stwierdzeniem, że:
wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma.
 
      Prawda jest taka, że idealne państwo, miasto, miejsce do życia nie istnieje! Trzeba więc naprawdę nauczyć się doceniać to, co mamy. Dajmy na to… ot! taki najzwyklejszy kaloryfer! Czy wiecie, że nie każdy ma go w swoim posiadaniu…
~~~~
 
     Pierwszego ranka po moim przyjeździe do Polski, obudziłam się z poczuciem, że otacza mnie najprawdziwszy luksus. Było mi ciepło! Poczucie ciepła to coś wspaniałego. Niestety, ale zimując na greckiej ziemi, musiałam się od niego odzwyczaić.

      Jednym z większych mitów dotyczących Grecji jest to, że przez 12 miesięcy w roku jest w niej  ciepło. To prawda, że lato jest długie i upalne, a ciepła wiosna przychodzi bardzo szybko. Jednak późna jesień oraz zima, to prawdziwa katorga. Co prawda, temperatury na zewnątrz mogą wskazywać nawet i 10, 15 stopni, a słońce nadal świeci,  ale większość domów jest… niedogrzanych!
     System ogrzewania typowego mieszkania w Grecji to jedyne 6 godzin dziennie. 3 rano i 3 pod wieczór,  w momentach dnia kiedy robi się najzimniej. Tak dla przełamania największego chodu. Dlaczego tak jest? W Grecji w przeważającej większości mieszkań i domów nie ma centralnego ogrzewania. Pomieszczenia ogrzewane są olejem opałowym, którego ceny, dodatkowo  w związku z kryzysem, bardzo wzrosły.
     10 – 15 stopni nie brzmi jeszcze tak groźnie. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że w miejscach położonych nad morzem  (tak jak jest w naszym przypadku) jest bardzo wysoka wilgoć, co sprawia, że odczuwalna temperatura jest znacznie, znacznie niższa.
     Takie zimowe zimno w wydaniu greckim, to tragedia. Dotyka samego szpiku kości. Jest przy tym przeraźliwie wilgotne. Pranie za nic nie chce samo schnąć, podobne jak wymyte naczynia. Wszystko spowite jest wilgocią. Na wielu ścianach pojawiają się grzyby, z którymi po każdej zimie trzeba się rozprawiać.
     Kiedy przez tych kilka godzin dom jest ogrzewany, działa to jak dodatkowa tortura. Każdy ma bowiem świadomość,  że owe ciepło jest tylko chwilowe. Tak jakby dać dziecku lizaka i odbierać, kiedy nie zjadło go nawet do połowy.
      Kiedy teraz jestem w Polsce i patrzę na mój działający przez 24 godziny na dobę kaloryfer, mam nieodpartą ochotę, żeby go pogłaskać. Przyznam się… Czasem to robię! Na noc wcale nie muszę go wyłączać, a czasem nawet i go podkręcam uchylając jednocześnie okno. Prawdziwe szaleństwo! Taki rodzaj luksusu w Grecji jest nie do pomyślenia.   Po domu chodzę w jednym swetrze i nie mam już rozterek, czy by nie założyć puchowej kurtki… Na noc nie muszę nawet szykować gorących butelek. A herbatę pijam dla przyjemności, a nie dla samego  rozgrzania. Czyż nie jest to cudowne?
Taki widok, to w Grecji najprawdziwszy luksus…
     Jeśli więc kiedyś najdą Was myśli, że w Polsce żyje się bardzo źle, a  w innych państwach jest cudownie… Pamiętajcie, że co by nie powiedzieć, my mamy centralne ogrzewanie!  A poza tym… wszędzie dobrze gdzie nas nie ma!

Czym jest RAKOMELO i jak je zrobić?

      W okresie jesienno – zimowym, kiedy w Polsce pije się grzane wino, czy też miód pitny, Grecy raczą się trunkiem nazywanym RAKOMELO.
      O jego istnieniu, dowiedziałam się od jednej z czytelniczek. Była wtedy pełnia lata, tak więc  z degustacją powstrzymać musiałam się aż do zimy, ponieważ to właśnie w tym okresie rakomelo  smakuje odpowiednio. Żeby je pić – powinno być zimno!
       Zimy doczekałam i jeszcze przed wyjazdem do Polski, żeby spróbować jak ten trunek smakuje wybraliśmy się do Arachowy, jednego z najsłynniejszych greckich kurortów narciarskich. Ale do rzeczy!
Czym jest rakomelo?
        RAKI, to rodzaj wysokoprocentowego alkoholu pochodzącego z Krety. Natomiast MELI,  w języku greckim oznacza „miód”. Rakomelo jest to więc raki, które pija się na gorąco w połączeniu z miodem. Smakuje słodkawo  i naprawdę może zakręcić się od niego w głowie. Trunek ten oryginalnie pochodzi z Krety, ale szczególnie w okresie zimowym popularny jest w całej Grecji.
    Jak zrobić rakomelo?
      Do wykonania potrzebne będzie oczywiście raki (można je ewentualnie zastąpić tsipouro, ale bez dodatku anyżu  – na temat tego trunku oddzielny post będzie w lutym). 1 filiżankę raki podgrzewamy, uważając aby nie zagotować i dodajemy 2 łyżki miodu. Podczas podgrzewania dodajemy  cynamon  oraz 5 goździków.  Można również dodać  kardamonu. Rakomelo powinno być bardzo ciepłe, prawie gorące. Z temperaturą nie można jednak przesadzić, bo wtedy wyparuje sam alkohol. Jeśli tylko będziecie mieć pod ręką raki, koniecznie wypróbujcie rakomelo w długie, zimowe wieczory!

Co słychać u Olivki? I o co chodzi z tym Dubajem?…

      O tym, że wkroczenie w dorosłe życie nie jest  łatwym doświadczeniem, nikt nie musi mi przypominać. Zwłaszcza w kraju, o którym mówi się że pogrążony jest w kryzysie. Dylematy tworzenia  życiowej stabilizacji, przeżywa obecnie również i Olivka.

     Olivka z wykształcenia jest logopedą. W te wakacje pracowała  na jednej z greckich wysp. Jak sama wspomina, było bajecznie. Greckie wyspy to przecież sam urok! Jednak rok pracy się skończył i umowy Olivce niestety nie przedłużono. Bynajmniej, nie jest to powód do zmartwienia. Olivka robi przecież  swoje. Rozsyła CV, aktywnie działa, tymczasem…
      -Życie jest zbyt piękne, żeby się aż tak przejmować. Dorota, obie zdążymy się jeszcze  napracować! – powiedziała podczas wakacyjnej wizyty.
      Pracą być może nie warto się przejmować, bo w życiu mojej szwagierki jest większy problem na tapecie. I to właśnie on spędza sen z jej oczu czarnych, jak najczarniejsze  oliwki.
Olivka i Pieprz  ;D
      Pieprz, czyli jej druga połówka, obecnie kończy właśnie służbę w wojsku. Ta w Grecji jest obowiązkowa! Tak, panowie – dobrze przeczytaliście ;)))  Bez względu na to czy się studiuje, pracuje, ma żonę czy też małe dzieci, każdy Grek, bez żadnego wyjątku ma obowiązek odbyć roczną służbę w wojsku. Nie ma mowy o zamienieniu jej na społeczną formę pracy na rzecz biblioteki publicznej, okolicznego domu społecznego czy też przedszkola. Chodzi o służbę wojskową z prawdziwego zdarzenia. Czyli: strzelania z karabinu, chowania się w okopach, noszenia ubrań moro, wstawania o 5 i  maszerowaniu w deszczu.

     Niemalże każdy Grek jest zagorzałym  przeciwnikiem tego nakazu.  Po skończeniu służby, każdy jednak równie zagorzale  wspomina czasy wojska. Mimo sprzeciwu Greków, myślę że taki wojskowy rok, jest całkiem niezłym rozwiązaniem. Każdemu mężczyźnie przydaje się odrobina musztry.
     Przechodząc do meritum… Pieprz skończył studia na greckiej politechnice (ta w Elladzie jest ceniona wyżej niż uniwersytet), a pod koniec tegorocznych wakacji kończy również swoją  służbę. I tu pojawia się pytanie: co z życiem dalej?
      Olivka i Pieprz chcą zamieszkać razem, ale do tego potrzebna jest przecież praca. A znalezienie jej nie jest teraz takie proste.
     Olivka początkowo nie mogła dopuścić do siebie myśli o zamieszkaniu w Atenach. Teraz powoli rozważa pomysł o przeprowadzce do… no właśnie, Dubaju! Pieprz ma tam kuzyna, który pracuje w świetnie prosperującej firmie. A gdzie wysłać jednego Greka, tam wkrótce zjawi się jego rodzina. Praca dla Pieprza w Dubaju już właściwie czeka… Stabilna, świetnie płatna. Z dodatkami w postaci mieszkania i samochodu. Jest tylko jeden problem… To przecież Dubaj! Poza tym… Feta nigdzie nie jest tak  dobra, jak w Elladzie.
     Jak Olivka z Pieprzem poradzą sobie z tym problemem? Dyskusje, przepychanki i pertraktacje  wciąż trwają.
***
     Letnia wizyta Sałatki skończyła się nadzwyczaj pokojowo i przyjemnie. Dawne waśnie chyba każdemu wydały się już przeterminowane. Feta, Pomidor oraz  Olivka wyjechali.
     Wezwanie na rozprawę sądową Janiego przyszło jakby zsynchronizowane z pożegnaniem  całej Sałatki. Jani przeciwko szefowi, który pięć lat temu nie wypłacił mu pensji. Tak… wszystko  toczy się już od pięciu lat!
    Z owej rozprawy już wróciliśmy i powiązaliśmy ją z  wizytą w sałatkowym domu. Bite dwa tygodnie! Wszyscy  w pełnym  składzie. Olivka, choć bezrobotna to w najlepszym wydaniu. Feta, zwierzająca się z  problemów z jej teściową. Owa  teściowa, czyli Oliwa z Oliwek, która kategorycznie zabroniła mi wyjechać do Polski na Święta… Pomidor i jego uzależnienie  od komputera.  Oraz tajemnicza historia mojego zaręczynowego pierścionka. I… wiele, wiele więcej… Do poczytania już w styczniu!