Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 8 – Pocztówka z Ekso Chora… niedziela, 9 marca 2014

         Niewielka wioska Ekso Chora, znajduje się w środkowo – zachodniej części wyspy. Kilka kilometrów na wschód od niej, jest najwyższy szczyt Zakinthos – Vrahionas  (756 m n.p.m.). Do Ekso Chora warto zajrzeć  choć na chwilę przynajmniej  z dwóch powodów.

       Po pierwsze jest to jedna z niewielu wiosek  z typową dla wyspy zabudową. To przyjeżdżając właśnie tutaj można zobaczyć obraz tradycyjnej wioski Zakinthos. Domy, które się tu znajdują, dokładnie w ten sam sposób budowane były na wyspie od wieków.

       Większość osób przybywa do Ekso Chora by zobaczyć najstarsze drzewo oliwne wyspy. Rzeczywiście, robi ono ogromne wrażenie. Nikt dokładnie nie potrafi ustalić wieku tego pokarbowanego czasem drzewa, ale najprawdopodobniej pamięta ono wieki  jeszcze starożytne.

 

       Stojąc obok najstarszego drzewa oliwnego Zante, warto rozejrzeć się wokoło. Tuż naprzeciwko  rośnie gigantyczny platan. Ten również jest bardzo stary i należy do dwóch najstarszych platanów Zakinthos – ma ponad półtora wieku. Za platanem znajduje się  kościół pod wezwaniem św. Mikołaja. Niestety, prawie zawsze jest zamknięty. Wielka szkoda, bo jego wnętrze podobno również jest przepiękne.  Kościół św. Mikołaja  należy do niewielkiej grupy zabytków na Zante, która  przetrwała liczne trzęsienia ziemi.

 

 

      Prawie za każdym razem, kiedy odwiedzałam Ekso Chora, widziałam ten sam obraz. Jakbym trzymała w dłoni pocztówkę. Pod gigantycznym platanem, na niewielkiej ławeczce, siedział papas (odpowiednik księdza w Greckim Kościele Prawosławnym), jeśli nie ze swoją żoną, to z przyjacielem. Papas siedział zawsze spokojnie, patrząc przed siebie lub z kimś rozmawiając. Ubrany był w skromne, wysłużone już ubranie, a w dłoni zdaje się, trzymał drewnianą laskę. Widząc go każdy  odruchowo wyciągał aparat, by zrobić zdjęcie. Na twarzy papas  nigdy z tego powodu nie widać było zdenerwowania – widocznie był już  przyzwyczajony.

      Patrząc na niego miało się wrażenie, jakby na chwilę stanął czas. Każdy, kto nawet mimochodem spojrzał na siedzącego pod wielkim platanem duchownego,  podświadomie spowalniał.  A on po prostu siedział, jakby czas nie istniał, albo jakby nie miał najmniejszego znaczenia. Nawet pisząc to, mimo że jest chłodny, deszczowy wieczór, mam wrażenie że w Ekso Chora nadal trwa   upalne  popołudnie. A  papas wciąż siedzi, pod wielkim, wiekowym platanem.

 

 

 

 

Ocet. Grek z głową do interesów… czwartek, 6 marca 2014

  

Ocet

Ocet

       Przyznam, że drugiego  kuzyna Janiego, młodszego  brata Ogórka, czyli Octu, nigdy nie darzyłam szczególną sympatią. Zadziera nosa. Jest zbyt pewny siebie i ma męczącą skłonność  do za daleko idących żartów.  Ale to właśnie Ocet, stał się moją inspiracją, która wciąż pcha do przodu. Dlaczego? O tym za chwilę. Zacznę od samego początku.

      Odkąd pamiętam,  Cytryna, czyli matka Octu i Ogórka,  zawsze wspomina, że od małego Ocet wszystkim powtarzał:  a) kiedyś będę bardzo bogaty  b) pracując, będę się świetnie bawił  c) wcześnie się ożenię, a moja żona poza dbaniem o mnie nie będzie musiała pracować.

     Chwilę po skończeniu liceum, Ocet postanowił, że chce zobaczyć świat. Im więcej, dalej, ciekawiej – tym lepiej. Zapisał się do szkoły marynarskiej i zaczął się przyuczać  do zawodu mechanika statków. Dalej, potoczyło się dokładnie, jak mówił. W przeciągu kilku lat,  w ramach praktyk, odwiedził każdy kontynent. Dodatkowo podczas swoich  podróży, zaczął naprawdę dobrze zarabiać, tak że po powrocie, pomógł rodzicom wyremontować cały dom.

     Ocet skończył szkołę i odebrał dyplom mechanika statków, jednocześnie zdobywając świetnie płatny fach. Jednak jeszcze w czasie nauki stwierdził, że ta praca nie jest dla niego, bo nie idzie w parze z życiem rodzinnym. „I na co komu wtedy żona? O kogo ma dbać, jeśli cały czas byłbym w podróży?” – cytuje za Octem.  Ocet stwierdził, że zajmie się czymś zupełnie innym. Długo nie musiał szukać. Dobrze wiedział, co dokładnie chce w życiu robić, bo od zawsze uwielbiał grać.

        Jeśli chodzi o wszelakiego typu gry w karty, gry planszowe, czy jakiekolwiek  inne gry – jest to dla mnie temat zupełnie zagadkowy. Ocet wielokrotnie próbował mi wytłumaczyć, o co chodzi w grze, którą się zajmuję, ale na przyswajanie sobie tego typu informacji, jestem wyjątkowo oporna. Zrozumiałam jedynie, że chodzi o jakieś kolorowe karty… Na każdej z nich znajduje się potwór czy też inna dziwaczna maszkara, a tuż pod nią jest jej opis. Grając, jak zrozumiałam, układa się historię, gdzie ktoś wygrywa, czy też przegrywa. Z góry przepraszam za ten enigmatyczny opis. Podobno gra jest na świecie bardzo znana – więc być może ktoś  bardziej kompetentny uzupełni ten fragment w komentarzach. Będę bardzo wdzięczna!

      Octowi trzeba przyznać, że jeśli już za coś się zabiera – robi to na całego. Dlatego też na całego gra! Podczas gdy ja (przyznaje się bez bicia)  i wiele innych osób, uważaliśmy ową grę za zwykłe marnowanie cennego czasu, Ocet zaczął jeździć na turnieje po Europie. Pamiętam, jak jakieś dwa lata temu  jechał do Mediolanu, zabierając ze sobą dopiero co poznaną Pietruszkę.  Podczas gdy inni uśmiechali się z lekkim politowaniem machając na chłopaka ręką, Ocet wygrywał, wykupywał, czy też wymieniał się na kolejne karty. Dziś wartość całej  kolekcji, to  kilka dumnie wyglądających zer. Uśmiech politowania u innych, zamienia się w aprobatę. Następny w kolejce będzie pewnie podziw, a miarą kolejnych sukcesów – zazdrość, o ile nie zwykła zawiść.

       Po dwóch latach spędzonych na bardzo intensywnym graniu, Ocet zatrudnił się w sklepie, gdzie sprzedawano owe gry i różnego rodzaju karty, w których już wtedy był prawdziwym mistrzem.  Ocet jest przy tym duszą towarzystwa.  Wszędzie gdzie się zjawia, znakomicie  się bawi. Dlatego też jest bardzo lubiany. Taki swoisty król życia. I ponieważ zawsze w miejscu, gdzie się pojawi, zna dosłownie każdego, po krótkim czasie, do sklepu w którym pracował, zaczęły przychodzić tłumy. Tylko Ocet potrafił  wytłumaczyć reguły każdej, nawet najbardziej skomplikowanej gry. Dochody sklepu znacznie wzrosły, co więc logiczne jego szef, szybko wyczuł, że trzyma w rękach prawdziwą  żyłę złota. Szef nie miał jednak w sobie tyle sprytu, żeby chłopaka zatrzymać. Zaproponował Octowi,  żeby razem otworzyć nowy sklep i zyski dzielić dokładnie pół na pół. „Po co?” – odpowiedział Ocet. „Jeśli  mogę mieć sto procent dla siebie.” – pomyślał szybko i za współpracę sam podziękował. Doszedł do tego, że jedyną osobą, dla której może pracować, jest tylko  on sam. Kilka miesięcy później założył własny interes. Byłam. Widziałam. Potwierdzam.

     Znalezieniem lokalu i sprawami formalnymi zajęła się Cytryna. Wystrój wnętrza i dbanie o nie, przypadło na barki Pietruszki. Ocet znalazł zaufanego współzałożyciela, który zainwestował pierwsze pieniądze. A sam zajął się wszystkim innym.

     Trudno dokładnie określić  czym jest owe miejsce, w którym Ocet obecnie pracuje.  Tuż po szkole i w weekendy, przychodzą tam głównie nastoletni chłopcy, z pierwszym zarostem pod nosem.  Patrząc  na niego  jak na swoje guru, wypożyczają jedną grę, płacą od 1 do 3 euro i urządzają sobie zawody. Jeden, trzy euro, nie brzmi na zbyt wiele, ale takich chłopaków przychodzą tłumy. W dobie kryzysu, mało kto ma pieniądze na droższe rozrywki, a ubytek w postaci kilku monet – można przeżyć.

      Ocet pracuje 7 dni w tygodniu, po 10 – 12 godzin dziennie. Domowej roboty obiad przynosi mu Pietruszka. Ocet bynajmniej nie wygląda jednak na zmęczonego, bo gra to jego prawdziwe hobby. Często kiedy przychodzi po pracy do domu, organizuje  gry dla najbliższych przyjaciół, albo szuka w internecie co może dokupić nowego.

     Naprzeciwko jego lokalu, jest jeszcze taka mała kawiarenka. Kawa na wynos. Kilka kanapek i ciastek. Nic wielkiego. Jeszcze jakiś czas temu chyliła się ku upadkowi, a właściciel myślał, żeby zwijać  cały interes. Szczęście ma jednak to do siebie, że nigdy nie zapowiada swojej wizyty.  Jest gościem raczej niespodziewanym.  Ocet nie ma pozwolenia na sprzedaż napojów czy też  kawy. Tak więc każdy kto wpada pograć, najpierw biegnie do pobliskiej kawiarenki. Zabiera kawę na wynos, a później idzie do lokalu należącego do Octu. Właściciel owej chylącej się ku upadkowi kawiarni, zaczął całkiem nieźle zarabiać. I pewnie modli się po nocach, żeby tylko Ocet nie wpadł na pomysł, by serwować również i kawę.

       Przy ostatniej wizycie u Sałatki, pewnego wieczoru wpadliśmy zobaczyć, jak ma się  Octowy  interes. Za skromnym blatem, małą kasą fiskalną i piętrzącym się  stosem najróżniejszych gier, zobaczyłam młodego chłopaka. Problem z nadwagą i cerą, a  mimo to zawsze – wysoko i dumnie zadarty nos. Całe sedno Octu, kryje się w jego oczach. Nieustannie aktywne, niemal węszące. Widać, że myślą prosto, szybko i bardzo logicznie. Mają w sobie taki rodzaj błysku, jaki czasem pojawia się u ludzi z  pierwszych stron gazet.

      Pogadaliśmy chwilę, poczym z lokalu wyszliśmy wszyscy razem. Ocet zgasił światła. Poprawił wystawkę na oknie, tak żeby wszystkie prezentowane na niej gry, stały równo.  Do poszarpanej  siatki foliowej, włożył  jedną z nich, by rozgryźć ją w domu.

     I właśnie kiedy brzdęknął zamek w drzwiach, kiedy Ocet zamykał  je na klucz, niemalże fizycznie poczułam jedno, małe „pyk” w mojej głowie.  Bardzo ciche, acz znaczące. Coś wyraźnie przestawiło się w moich mózgowych zwojach. W tym krótkim  ułamku sekundy, postanowiłam że zakładam  swój własny interes. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moim marzeniem,  pierwszy krok zawdzięczać będę Octowi. Być może kiedyś mu za to podziękuję. A póki co… Jani nadal poprawia naszą stronę, a ja wciąż zakopana w przewodnikach.  Nasza pierwsza wyprawa na Korfu już na dniach. A mi aż serce bije na myśl, że wkrótce dopłynę  na moją wyspę. Kilka razy już nawet mi się śniła…

        Tymczasem na naszej stronie – coraz ładniej. Dorobiliśmy się już nawet stałego adresu:

www.salatkapogreckuwpodrozy.pl

 

Marcowy numer „Poznaj Świat”… wtorek, 4 marca 2014

      Plamy na ubraniach po bitwie na mąkę z Galaksidi, mimo że  było to dokładnie rok temu, do dziś się nie wyprały.  Jednak  uczestnictwo w tym niezwykłym wydarzeniu, kończącym w Galaksidi okres karnawału, a rozpoczynającym Wielki Post, warte było ubraniowych poświęceń!

      Serdecznie zapraszam do przeczytania  artykułu pt.”Chmura mąki nad Helladą”, z tekstem i  zdjęciami mojego autorstwa, w marcowym wydaniu miesięcznika „Poznaj Świat”. Numer marcowy dostępny do końca miesiąca w każdym Empiku!

 

Sałatka po grecku TV – odc. 7: DACOS! Czyli sałatka prosto z Krety… czwartek, 27 lutego 2014

         

       

         Dacos jest tradycyjną sałatką pochodzącą z Krety. Może stanowić całkiem sycącą przystawkę lub też swoisty zamiennik typowej sałatki po grecku. Jest to jedno z tych dań, które mimo, że jest naprawdę  proste, robi  duże wrażenie.

       Jedynym składnikiem na dacos, którego nie znajdziecie w Polsce, są specjalne sucharki. Te można jednak łatwo wykonać samodzielnie. Wystarczą dwie, trzy ciemne bułki, które należy podpiec, tak żeby stały się  twarde. Resztę składników z łatwością dostaniecie wszędzie. Jest nimi feta, pomidor, czarne oliwki, oliwa z oliwek, oregano, sól, pieprz  i kilka kropli wody. A jak całość zrobić? Jani i ja zapraszamy na kolejny filmik. Ponownie z Sałatkowego domu! Tym razem kręciliśmy na balkonie. Mimo, że w pewnym momencie zaczął padać deszcz i prawie wywiałoby wszystkie składniki, dzielnie wytrwaliśmy do końca! A oto i filmik… Miłego oglądania!

http://www.youtube.com/watch?v=sCDp1bKUgho

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co takiego można tylko w Polsce? Rzeczy niematerialne… poniedziałek, 24 lutego 2014

     Moja zimowa wizyta w Polsce jest już wspomnieniem. Ale jak miło jest sobie powspominać! Podczas każdego  przyjazdu  do kraju odkrywam coś nowego, do czego zawsze chcę wracać i uświadamiam sobie ile jest rzeczy, do których tęsknie. Czasami zupełnie zapomina się o tym, co mamy na co dzień. Ale tęsknota skutecznie o tym przypomina. TUTAJ  i  TU  znajdziecie wcześniejsze wpisy o tym, „co takiego można tylko w Polsce”. W tym wydaniu pojawią się  rzeczy zdaje się  najważniejsze, czyli te niematerialne. Takie, do których zawsze chce wracać.   A jakie są Wasze? Czy pokrywają się z moimi? Koniecznie piszcie w komentarzach!

 

1. RODZINA – tu zdaje się nikogo zbytnio nie zaskoczę! Najbliższą rodzinę docenia się szczególnie, kiedy mieszka się od niej daleko. Żadna wcześniejsza Wigilia nie była dla mnie tak uroczysta i ważna. Nigdy też nie przejmowałam się tak bardzo każdym rodzinnym spotkaniem. Od momentu, kiedy nie mieszkam już w Polsce na stałe, typowe „imieniny u cioci” to dla mnie sama radość!

2. PRZYJACIELE – tych można mieć wszędzie! Ale rzadko kto rozumie nas tak dobrze, jak starzy, dobrzy przyjaciele. Na całe szczęście żyjemy w XXI wieku i współczesna technologia niesamowicie  ułatwia nam kontakty, z każdym kto jest nawet na drugim końcu świata. Dziś nie wyobrażam sobie, żeby raz na kilka dni nie uciąć sobie z przyjaciółką z Polski dwugodzinnej  rozmowy. Nic prostszego… Wystarczy jedno małe klik! I już łączymy się przez Skype.  Nie ma jednak co się oszukiwać – zawsze najlepiej jest umówić się na kawę w realu!

3. NARZEKANIE – publicznie muszę się do czegoś przyznać… Od czasu do czasu napada mnie chęć, żeby tak po prostu sobie ponarzekać! Na co? Na wszystko! Od pogody i niskiego ciśnienia, aż po fakt że znów nie mam się w co ubrać! Zdaje się, że ta nieodparta chęć zakorzeniona jest w mojej mentalności. A tego już nic nie jest w stanie zmienić;)  Taką nieodpartą  potrzebę narzekania  zrozumieć może jedynie drugi rodak!

4. JĘZYK OJCZYSTY – za każdym razem, kiedy wchodzę do polskiego sklepu, urzędu czy każdej innej instytucji, przypominam sobie o jednej fantastycznej rzeczy… Każdy mnie  rozumie!!! Nie muszę główkować, czy dobrze skonstruowałam zdanie, czy nie popełniłam rażącego błędu, czy może znów zdradza mnie mój akcent. I nawet na najzwyklejszej poczcie nie zapada nagle  krępująca  cisza, kiedy wymawiam swoje imię i nazwisko… Czyż rozmawianie w swoim ojczystym  języku, nie jest przecudowne?!

5. RADIO W SAMOCHODZIE – kolejna mała rzecz, która cieszy! Najzwyklejsze radio, które słychać w samochodzie, w którym leci polska muzyka i słychać polskie audycje.

6. ZAŁATWIANIE RÓŻNYCH SPRAW – przy każdej mojej wizycie w Polsce, utwierdzam się w przekonaniu, że  czy chodzi o urzędy, lekarzy czy też najróżniejsze inne  naprawy – w Polsce wszystko zawsze udaje się załatwić! Choćby nie wiem jak skomplikowana wydawała się sprawa, zazwyczaj każdy jest bardziej człowiekiem, niż przedstawicielem danego zawodu. Nie chodzi o łamanie prawa, ale zwyczajną codzienną elastyczność życiową. Wystarczy tylko przyjaźnie się uśmiechnąć i zawsze o wiele łatwiej się rozmawia. Choć wiem, że do tego punktu łatwo jest znaleźć kilka wyjątków…

7. ZŁOTÓWKI – zawsze chwilę po wylądowaniu mojego samolotu w Polsce, biegnę  kupić ulubioną wodę mineralną i świeżą gazetę. Podczas gdy  sprzedawca wydaje resztę, przypominam sobie jak ładnie wyglądają nasze pieniądze. Kiedy pokazuje je komuś w Grecji, każdy zachwyca się, że są tak kształtne i  ładnie zaprojektowana. Wiem  że ten moment kiedyś będzie musiał nastąpić, ale mam nadzieję że przejście  na euro jeszcze trochę się odwlecze.

8. POLSKA SŁUŻBA ZDROWIA – w tym momencie pewnie jesteście bardzo zaskoczeni, o ile nie spadacie z krzesła. Pewnie jednak nie pomyśleliście, że w temacie służby zdrowia może być jeszcze gorzej! Tak na przykład jest niestety w Grecji. Mimo tego że i Grecy odprowadzają dość konkretne podatki na służbę zdrowia, a na wizytę do specjalisty nawet nie trzeba skierowania, mało kto wybiera państwową służbę zdrowia. Większość zazwyczaj udaje się do lekarzy prywatnych, mimo tego, że za każdą taką  wizytę trzeba słono płacić.

9. RYTUAŁ JEDZENIA ŚNIADANIA – jak zdaje się większość polskiego społeczeństwa, nie wyobrażam sobie dnia bez śniadania. Im większe tym lepsze! Mam swój mały przesąd, który mówi, że to jak zjem śniadanie  wpływa na mój cały dzień. W Grecji przeważnie  nikt takiej potrzeby nie potrafi zrozumieć. A mój śniadaniowy przesąd jest dla Greków  zupełną abstrakcją!

10. ŻYCIOWA ZARADNOŚĆ –  Allegro, lumpeksy, sprzedawanie używanych rzeczy, czy  dorabianie sobie po pracy. Wszystkie te pojęcia w Grecji brzmią dość enigmatycznie. Im dłużej mieszkam za granicą, tym bardziej dostrzegam jakim niesamowicie zaradnym narodem jesteśmy. Lata złej sytuacji ekonomicznej, wykształciły w nas fantastyczną cechę zaradności życiowej. Każdy przecież musi sobie jakoś radzić! Myślę, że jest to jedna z najlepszych  cech jaką posiadamy i sama z dużym umiłowaniem uwielbiam ją w sobie rozwijać. No cóż… wiele prawdy jest w powiedzeniu, że  Polak potrafi!

„Kronika pewnego miasta”, czyli najbardziej inspirujący przewodnik po Rethymno na Krecie… sobota, 22 lutego 2014

         „(…) pozwól, że złożę ci życzenie, by twój okręt stanął na kotwicy u brzegów Rethimno w jakiś letni wieczór, o godzinie, gdy morze ma zapach arbuza, a kobiety z włosami namaszczonymi olejkiem jaśminowym wychodzą przejść się po molo. Oprzyj wtedy łokcie o balustradę i przyglądaj się z dala baśniowemu miastu. Ono też będzie na ciebie spozierać tysiącem oczu, uczyni swe wody zwierciadłem dla obfitej strugi blasku, spływającej z twojego statku, i będzie dawać ci znak swymi niezliczonymi światłami… A jeśli tak dobrze wypadnie, że się zbudzisz tam jeszcze o świcie – wstań i nie bez łzy w oku popatrz ostatni raz na miasto, kiedy ozłaca je gwiazda dnia. Przywołaj wówczas na pamięć wszystko, co ci opowiadam, aby nacieszyć źrenice niezapomnianym widokiem”.

 

 

         Jakiś czas temu natrafiłam na książkę Pandelisa Prevelakisa „Kronika pewnego miasta”. To lekkie niczym piórko wydanie, towarzyszyło mi wszędzie, mieszcząc  się w mojej torebce. Czytałam przy każdej nadarzającej się okazji, bo jest to jedna z tych książek, od których nie można się oderwać.

      Prevelakis to jeden z największych  greckich pisarzy pokolenia 1930,  a „Kronika pewnego miasta” jest jedną z najważniejszych jego książek. Owe „pewne miasto”, to Rethymno, które znajduje się na Krecie. Książka od pierwszego, aż po ostatnie zdanie jest jego opisem.

      „Kronika…”  pozbawiona jest typowej fabuły. Opowiada o Rethymno, które Prevelakis pamięta z czasów swojej młodości. Swoje wspomnienia konfrontuje z tym jak miasto wygląda w czasie, kiedy odwiedza je po latach.  Przyznacie, że opis akcji niekoniecznie brzmi emocjonująco. Bo jak przez ponad 150 stron można porywająco  opisywać jedno miasto!?

       Można. Jeśli  po pierwsze opisywane miejsce  prawdziwie się  kocha, a po drugie jest się mistrzem prozy, która niepostrzeżenie miesza się z poezją. Książkę czyta się bowiem fragmentami jak wiersz, przepełniony melodyjnymi opisami kreteńskiego miasta.  Na białych kartkach pokrytych  czarnym drukiem, widać całe miasto. Wąskie uliczki, stare budynki i kościoły, mieniące się w słońcu morze, ruch statków, które nieustannie przypływają i odpływają. Opisy przeplatają opowieści o ludziach, którzy miasto tworzą. Są wśród nich Grecy, Żydzi, Turcy, co jest dowodem zawiłej przeszłości Krety.

       Za czasów młodości pisarza, miasto kwitło przeżywając swoje najlepsze lata. Rethymno było wtedy bardzo ważnym portem, miastem bogatym o kosmopolitycznej atmosferze. Kiedy Prevelakis powrócił do niego po latach, wszystko się zmieniło. Miasto podupadło. Przestało się rozwijać. W luksusowym sklepiku, gdzie niegdyś sprzedawano najlepszej jakości jedwabie, zaczęto sprzedawać gwoździe.  Nawet mimo, iż jest to tylko opis miasta, łezka czasem kręci się w oku. Doskonałym przykładem takiego fragmentu, jest opis rozbierania  na części statku, który osiadł  w porcie na mieliźnie i umiera jakby był żywą istotą. 

      Czy miasto zdołało wydźwignąć się z pogrążenia w biedzie i letargu? Odpowiedź znajduje się  w posłowiu napisanym przez Bartosza Barszczewskiego, który kilkadziesiąt lat później odwiedził  miasto. Gdyby ten sam obraz mógł zobaczyć Prevelakis, z pewnością bardzo by się ucieszył – miasto stanęło  na nogi. Odbudowano najważniejsze kościoły i budynki.  W porcie znów zaczęły cumować statki, a turystów nie brakuje. Rethymno znów żyje.

     Jeszcze podczas czytania tej książki, wpadł  mi w ręce katalog z ofertami wakacji na najbliższe lato. Szybko przewertowałam strony, by znaleźć rozdział o Krecie. Ku  mojej radości, znalazłam informacje o  Rethymno.  Na zdjęciu urocze, stare  domki  stały w równym szeregu nad niewielkim portem, gdzie cumowały statki. Kilka stron zajmowały oferty różnych kurortów i hoteli.  Kiedy znajdę się na Krecie, jednym z pierwszych miast, jakie odwiedzę będzie właśnie Rethymno.

     Niezwykłe walory językowe książki, zostały w pełni oddane w przekładzie polskim, czego zasługą  jest mistrzowskie tłumaczenie Janusza Strasburgera. Przekład znakomicie oddaje specyficzną melodię języka greckiego, zachowując poetycki charakter tekstu Prevelakisa.  Żeby tak przełożyć książkę w bardzo trudnym języku jakim jest grecki, o tym kraju trzeba wiedzieć wszystko.

     Jeżeli więc macie w planach podróż na Kretę, koniecznie zaopatrzcie się w „Kronikę pewnego miasta” Pandelisa Prevelakisa. O Rethymno  opowie Wam więcej niż niejeden przewodnik.

“Kronika pewnego miasta”

Pandelis Prevelakis

Tłumaczenie:Janusz Strasburger

Wrocław 2013

Wydawnictwo: GRECKIE KLIMATY

 

Cytat użyty w tekście, pochodzi z wyżej wymienionego  wydania, strona 99 – 100.  

Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 7 – Caretta caretta i Narodowy Park Morski Zakinthos… czwartek, 20 lutego 2014

     

     Poza wspaniałymi widokami i prześlicznymi plażami, Zakinthos jest miejscem, które umiłowały sobie żółwie Caretta caretta. To między innymi te właśnie gady rozsławiły wyspę stając się jednocześnie jej symbolem. Dlaczego  zdobyły taką sławę?

     Caretta caretta oraz foka mniszka – Monachus monachus (która jest  najbardziej zagrożonym wyginięciem gatunkiem  ssaka w Europie, a  szóstym na liście w skali światowej!) to występujące na Zakinthos gatunki, podlegające ścisłej ochronie. Obecnie owe żółwie spotkać można już tylko w nielicznych miejscach na świecie. Jeszcze kilkanaście lat temu, te spektakularne gady pływały również  w innych częściach Grecji, między innymi na Krecie. Obecnie przypływają jedynie do wybrzeży Zante.

     Caretta caretta  jest żółwiem o ogromnych rozmiarach. Przeciętny osobnik ma około metra długości i waży 80 kg. Prócz charakterystycznej wielkości, takiego żółwia rozpoznać można również po kończynach, które przypominają  płetwy.  Gady te posiadają płuca,  więc co chwilę wypływają by zaczerpnąć powietrza.

Caretta caretta

     Żółwie Caretta caretta  pokochały południowe wybrzeże Zakinthos, ponieważ znajdują się tam plaże, których piasek jest niezwykle drobny, jedwabisty w dotyku, a wybrzeża są płytkie  (plaże  Laganas, Kalamaki, Sekania, Dafni, Gerakas i wyspa Marathonisi). Takie właśnie miejsca idealnie nadają się do składania jaj.  Żółwie pojawiają się na wyspie od marca do końca sierpnia, co na ich nieszczęście prawie pokrywa się z sezonem turystycznym.  Składanie jaj zaczyna się od maja. Wtedy  po zapadnięciu zmroku, gigantyczne samice czołgają się po piasku, by w wykopanych przez siebie zagłębieniach złożyć jaja, które następnie zagrzebują. Skorupa  jaj jest bardzo miękka, dlatego część z nich nie może przetrwać do  momentu wykluwania się młodych, który następuje po 40 –  60 dniach od złożenia.  Małe żółwie, którym uda się wykluć, udają się w kierunku najjaśniejszego punktu, czyli do morza. W tej niezwykle ważnej dla nich drodze, pod żadnym pozorem nie można im pomagać! Udając się  do morza, żółwie wykształcają sobie  mięśnie, które służyć im będą do końca życia. Jeśli samodzielnie nie przebędą tej drogi – nie przeżyją w wodzie. Najczęściej jednak zanim odpłyną od plaży, niestety  umierają   stając się pokarmem dla ptaków lub  też innych morskich stworzeń. Na 1000 z urodzonych żółwi – przeżywa tylko jeden lub dwa!  Z tego właśnie względu ten gatunek jest tak bardzo delikatny. Niestety, dziś zostało niewiele jego przedstawicieli.

     Jeśli słuchacie opowieści, że podczas kąpieli w morzu można spotkać te gigantyczne żółwie, wbrew pozorom – jest to prawda! Przydarza się to dość często. Czy więc  trzeba się  ich bać? Jak najbardziej nie, bo łatwo takiego żółwia wypłoszyć. Nigdy nie odnotowano  ataków ze strony tych gigantycznych żółwi na człowieka.

       Młode żółwie, które dostają się do morza, dorastają i  odpływają na morza i oceany świata. Co jest jednak ciekawe, samice które przyszły na świat na Zante, są prawdziwymi patriotkami, bo swoje jaja składają na tych samych plażach, na których się urodziły.

      Południowe wybrzeże Zakinthos, jest terenem Narodowego Parku Morskiego, który został utworzony przede wszystkim  by opiekować się tym ginącym gatunkiem.  Na wyspie pełno jest wolontariuszy, który przybywają na Zante z całego świata uczestnicząc w programie ochrony Caretta caretta.

     

       Jak jednak w praktyce wygląda przestrzeganie zasad ochrony żółwi? 

       Z  przykrością muszę stwierdzić, że na wiele reguł  patrzy się ze znacznym  przymrużeniem oka.  Władze wyspy nie wydają się robić zbyt wiele, żeby owe zasady były naprawdę przestrzegane. Jedym z przykładów  bierności jest fakt, że słynny szpital dla żółwi, który mieści się przy plaży Gerakas, jest wbrew pozorom inicjatywą całkowicie prywatną.

     Na określonych  plażach na południu,  nie można chodzić po zmroku i podobno wyznaczone są pokaźne kary, dla osób które łamią zakaz. Nigdy jednak nie spotkałam ani jednej osoby, która wyglądała by na strażnika lub która plażę by pilnowała. Najgorzej prezentuje się sytuacja w Laganas.  Brytyjski nastolatek, który  nocą biega  po plaży  nago, a później wrzeszcząc wskakuje do wody – to niestety, nic nadzwyczajnego.  Pomimo tego, że na plaży powinna być cisza, głośne bity z pobliskich klubów i dyskotek dochodzą  od  zmroku, aż po blady świt. A przecież to jedno z ważniejszych miejsc, gdzie Caretta caretta uwielbiaja składać swoje jaja!

       Zasady chyba najczęściej łamane są podczas rejsów na południe, gdzie główną atrakcją jest oglądanie żółwi. Reguły  mówią: nie podpływać zbyt blisko, nie mieć włączonego silnika, zachować ciszę i nie dotykać żółwi. Przeważnie łamana jest każda z nich. Kapitan zrobi wszystko żeby podpłynąć jak najbliżej żółwia, tak żeby  turysta mógł pochwalić się zdjęciem, na którym żółwia najlepiej dotyka.  Jeśli nie zrobi tego jeden kapitan, konkurent będzie zacierał ręce. Problem polega bowiem na tym, że nie ma nikogo kto tego prawa by pilnował. Zasady parku w części wydają się być martwe. Tymczasem turystyka prężnie się rozwija.

 

Co więc Wy możecie zrobić dla tego ginącego gatunku, jeśli znajdziecie się na Zante?

        Przede wszystkim nie przebywajcie po zmroku  na plażach, które  mieszczą się na południowym wybrzeżu.  Za dnia, zachowajcie na nich czystość. Uważajcie w szczególności, by nie zostawiać opakowań foliowych. Głównym przysmakiem żółwi są meduzy. A pływające w morzu siatki foliowe bardzo je przypominają.  Jeśli  będziecie uczestniczyć w rejsie na południu, nawet jeśli brzmi to nieco idealistycznie – poproście kapitana, by z włączonym silnikiem nie podpływał zbyt blisko żółwia.

 

     Ku przestrodze! Film, do którego link znajduje się niżej, przysłał mi jeden z turystów, który nakręcił go sam, podczas nurkowania na południu:

http://www.youtube.com/watch?v=LAG_grbFrU0 

      Czyżby więc kwestia żółwi Caretta caretta, była na Zakinthos bardziej promocją gadżetu, niż prawdziwą ochroną ginącego gatunku? O tym niestety przekonamy się za kilkanaście lat. Ale najprawdopodobniej o tych przepięknych, morskich stworzeniach, naszym wnukom będziemy już tylko opowiadać.

Do przygotowania tego tekstu korzystałam między innymi z przewodnika „Zakinthos. Kwiat Wschodu”, Atena Dousaki, Wyd. Braci Marmatakis, Chania oraz informacji ze strony:  http://www.archelon.gr/eng/habitat_zak.php?row=row3

Serdeczne podziękowania dla PROJEKTFILM  za przesłanie nagrania oraz za garść cennych  informacji.  

 

Co to jest tsipouro? I czym różni się od ouzo?… sobota, 15 lutego 2014

Na zdjęciach -  Panajotis podczas robienia  tsipouro.

Na zdjęciach – Panajotis podczas robienia tsipouro.

      Mamy naprawdę niezwykłego sąsiada. Panajotis, który mieszka kilka metrów dalej, systematycznie zaopatruje naszą spiżarkę w tsipouro, które sam robi. Ponieważ tsipouro nie da się wypić zbyt szybko, obecnie mamy go już ponad  4 litry. A kolejne butelki systematycznie przybywają… Panajotis robi również wyśmienite nalewki, zajmuje się produkcją miodu oraz oliwy z oliwek. Wytwarza również kremy na bazie wosku pszczelego i oliwy.

      Ale… ale… Tsipouro? Co kryje się pod  tą dźwięcznie brzmiącą nazwą? Tsipouro to jeden z najbardziej znanych greckich alkoholi, który często  mylony jest z ouzo. Dlaczego?

     Tsipouro (nazywany na Krecie – tsikoudia) to rodzaj wysokoprocentowego alkoholu (około 40%). Robi się go z tego co zostaje po produkcji wina, czyli skórek, pestek i domieszki soku z winogron.

      Produkcje tsipouro [czytane – cipuro] podobno rozpoczęli w XIV wieku mnisi na górze Athos. Dziś jest jednym z najpopularniejszych  greckich alkoholi. Tsipouro nie ma żadnego koloru, występuje w postaci przejrzystej cieczy. Często rozcieńcza się je wodą lub pije z kostkami lodu.  Podaje się je  razem z małymi przystawkami: oliwkami, fetą czy też innymi przekąskami.

      Smak tego trunku  często mylony jest ze smakiem ouzo, ponieważ również do tsipouro dodaje się  anyżu, choć nie powinno! Anyż dodawany jest tylko w przypadku, jeśli tsipouro nie jest wystarczająco dobrej jakości. W takiej właśnie wersji trunek ten jest najczęściej spotykany. Do najlepszego rodzaju  – anyżu się jednak nie dodaje.

  

     Czym jednak różni się tsipouro od ouzo, jeśli ich smak potrafi być tak podobny? Cytując za Panajotisem: „najlepsze ouzo jest najgorszym tsipouro”, ponieważ tsipouro znacznie przewyższa jakością ouzo, mimo tego że to ouzo jest tak popularne. Wszelkie różnice wypływają ze sposobu wytwarzania obu alkoholi. Prawdziwy Grek, jeśli  będzie miał  wybierać między tymi dwoma trunkami – wybierze tsipouro.  Podobno dawniej  ouzo nie było w Grecji aż tak popularne. Specyficzny anyżowy posmak podbił jednak kubki smakowe wielu cudzoziemców.

         Skąd wzięła się nazwa ouzo? Istnieje jedna ciekawa teoria, która jednak nie jest do końca potwierdzona.   Ouzo zaczęto transportować do Ameryki. Skrzynki, którymi je transportowano podpisane były „USA”. Podobno ktoś w którymś momencie się pomyli, przekształcił nazwę USA, źle jednocześnie ją wymawiając i tak w wyniku pomyłki ze skrótu  USA, powstała nazwa ouzo.

      W tym miejscu również ja przyznaje się do błędu… W jednym z wakacyjnych postów pisałam, że jedną z rzeczy, którą powinniście przywieźć sobie z Grecji do Polski jest ouzo. Nieprawda! Podczas waszych wypraw do Ellady, szukajcie butelek tsipouro i to najlepiej bez anyżowych dodatków.

      Nasz sąsiad Panajotis organizuje również pokazy  jak wytwarza się  tsipouro. Kiedy nie robi swoich pysznych trunków, nie produkuje miodu, oliwy z oliwek czy też kremów, śpiewa w zespole muzycznym o nazwie  Vomvi,  którego jest liderem. Zespół koncentruje po całej Elladzie, grając muzykę nawiązującą do tradycyjnego, greckiego folku.  Panajotis zajmuje się też całą oprawą artystyczną Vomvi, ponieważ fantastycznie maluje.      Tutaj znajduje się link do jednej z piosenek, gdzie posłuchać można  Panajotisa. Zapraszam do słuchania, najlepiej ze szklaneczką tsipouro w dłoni…

http://www.youtube.com/watch?v=sgBG-OA-GcE

Panajotis podczas nagrania

Panajotis podczas nagrania

VOMVI

VOMVI

 

 

SAŁATKA PO GRECKU – ostateczna przeprowadzka!… piątek, 14 lutego 2014

                Kochani Czytelnicy!

      Od ponad roku blog SAŁATKA PO GRECKU prowadzony był pod dwoma adresami. Ponieważ od dłuższego czasu blog promowany jest przez Onet, zdecydowałam się przenieść tu na stałe. Dziś nastąpiła ostateczna przeprowadzka i każdy nowy post będzie zamieszczany pod tym właśnie adresem.

       Wersja bloga pod adresem, który znajduję się niżej, choć nie będzie kontynuowana – wciąż zostaje,  ze względu na komentarze, które często są szalenie istotnym uzupełnieniem postów. Jedynie komentarzy nie udało się przenieść.

Tu odnaleźć można wszystkie wcześniejsze komentarze:

http://salatkapogrecku.blogspot.com/

       Zapraszam do czytania!   A już jutro nowy post, z którego dowiecie się czym jest tsipouro? Dlaczego najlepsze ouzo jest najgorszym tsipouro? I od kogo się o tym wszystkim dowiedziałam…

Założyliśmy firmę! SAŁATKA PO GRECKU W PODRÓŻY – wyspa CORFU

  

       Usłyszałam kiedyś pewną złotą zasadę dotyczącą życia. Zapamiętałam ją dobrze, bo pewnie przeczuwałam, że kiedyś się przyda. Jeśli przez długi czas robisz coś, co nie przynosi rezultatu, musisz zrobić  coś innego – cokolwiek nawet miałoby to być!
      W myśl tej rady, już jakiś  czas temu przestałam rozsyłać CV i szukać pracy, bo nie przynosiło to żadnych pozytywnych rezultatów.  Postanowiłam  pracę dać sobie sama!
      Kilka miesięcy temu, w mojej głowie zakiełkowała myśl o założeniu własnej firmy – prowadzenie  własnych jednodniowych wycieczek po wybranej greckiej wyspie, gdzie mogłabym wykorzystać doświadczenia z pracy na Zakinthos. Powiem szczerze… Taki pomysł  podsuwali mi wszyscy wokoło, dziwiąc się że jeszcze tego nie zrobiłam. Kochani Przyjaciele!  Dziękuję za mądre rady  i  pokazanie  możliwości, jaką niesie życie, której ja wcześniej nie dostrzegłam.
        Ale do rzeczy! O co w tym wszystkim chodzi…
    Już od czerwca, prawdopodobnie do samego października stacjonować będę na wyspie Corfu. Tam też prowadzić będę organizowane przeze mnie jednodniowe wycieczki fakultatywne  po tej bajecznej wyspie. Każdą trasę opracowuje sama. Każdą wycieczkę prowadzę osobiście. I każda charakteryzuje się tym, że jest kameralnie, niekomercyjnie i przede wszystkim prawdziwie. Mam nadzieję rozkochać w Elladzie każdego, kto zdecyduje się ze mną zwiedzać wyspę.
     Wszelkie szczegóły możecie znaleźć  na naszej stronie internetowej, której twórcą jest Jani.  W dziale “Wycieczki” gotowy jest również wstępny plan tras.  Po prawej stronie na blogu, znajdować się będzie zawsze aktywny link do strony. A oto i nasz adres:
Tak jest! Firma nosi nazwę:  SAŁATKA  PO  GRECKU  W  PODRÓŻY , jako że narodziła się przez prowadzenie tego bloga.
    Obecnie, nieustannie od dwóch już miesięcy jestem zakopana w przewodnikach po Corfu. I absolutnie uwielbiam  w nich buszować! Tę właśnie wyspę, jako miejsce do pracy, po długiej analizie wybrałam sama. Poza rozwiniętą bazą turystyczną, to właśnie między innymi Corfu, jest jednym z tych miejsc, gdzie gubiąc się w zakamarkach wąskich uliczek, można poczuć jak wygląda, brzmi, pachnie i smakuje najprawdziwsza Grecja.  Poza lazurowym morzem i przepięknymi widokami, Corfu to prawdziwy raj dla historyka sztuki, którym jestem.
     Na pierwszą wizytę  na wyspie,  wybieramy się  w marcu. Nie mogę  doczekać się tego momentu,  kiedy po rejsie na Morzu Jońskim,  wielki statek dobije do małego zapewne portu. Wiem, że tego pierwszego  momentu nigdy nie zapomnę i jestem przekonana, że Corfu będzie jednym z moich ukochanych miejsc. Czytając  przewodniki  i oglądając zdjęcia, trudno jest się  w tej wyspie nie zakochać…
       Ten post jest jednocześnie pierwszym z tekstów nowego cyklu związanego z naszą działalnością i wyspą Corfu. Nasza Sałatkowa rodzinka nie byłaby sobą, gdyby nie zaangażowała się w tworzenie firmy… O szczegółach – w swoim czasie! Mam wielką nadzieję, że będziecie nam kibicować i mocno trzymać kciuki, bo  całe przedsięwzięcie kosztuje wiele obaw i stresu. Mimo wszystko, zamykam oczy, zaciskam pięści  i  za marzeniem biegnę do przodu! A może… Do zobaczenia na wyspie Corfu!