Co się dzieje, kiedy spotykają się dwa zupełnie różne światy? Czyli – nasz mały, uroczy, grecki ślub (część 2/2)… niedziela, 22 czerwca 2014

     Do pierwszego spotkania mojej rodziny z rodzinką Sałatki, doszło na naszym ślubie. Nasi rodzice nie widzieli się jeszcze nigdy wcześniej. Ślub był więc dla nas okresem podwójnie szczególnym. Dla mnie było to jak zetknięcie się dwóch różnych światów, w których na co dzień  symultanicznie funkcjonuje.

       Na kilka dni przed ślubem udaliśmy się z moimi rodzicami do słynnych Meteor. Jak można się domyślić, było fantastycznie. Wspomnienia po takich podróżach mogą być jednak naprawdę różne. I tak dla przykładu, największą ciekawostką która zafrapowała mojego tatę, był fakt, że w Meteorach kręcony był James Bond.

     -Tato, to jest kuzyn Janiego – Ogórek. – Ogórek, który na ślubie był świadkiem, stał jakiś nieswój, lekko zestresowany. Jak okazało się później przyczyną stresu było rozporządzenie Cytryny, że ma mieć na sobie białą koszulę i na dodatek krawat.

    -A ja jestem… James… James Bond! – nie mam pojęcia dlaczego, ale tak właśnie zafascynowany Meteorami, przedstawił się mój tata. Widok zbitej z tropu miny Ogórka, wart był miliony.

    Chwilę później wszyscy, wraz z Jamesem Bondem, weszliśmy do tawerny.

       Jak różne są nasze kultury, pomimo że żyjemy przecież  w jednej, tej samej Europie odzwierciedla to, że nawet przy pomocy gestów nikt nie mógł się dogadać. Dla przypomnienia dodam, że w Grecji ruchy głowy na „tak” i „nie” są inne niż w Polsce. Post na ten temat jest  TUTAJ! Tak więc nie dość, że nikt nie mówił w swoim języku, nie można było się dogadać z najprostszym „tak” i „nie”, bo kiedy ktoś z mojej rodziny odpowiadał „tak”, wszyscy Grecy odbierali to jako „nie”. Z kolei nikt z Polaków nie mógł zrozumieć, dlaczego ciągle ktoś „cmoka” czy wytrzeszcza oczy podnosząc jednocześnie brwi.

    -Naprawdę… Trudno się w tym połapać. Ach! Wy Grecy! – powiedziała moja mama.

    -Jak to… Przecież to z wami nie można dojść do ładu… – zaczęła Feta. – Jak już coś uzgodnimy i na coś się zgodzicie, to po chwili znów zmiana zdania i mówicie „noo, noo”! A tak na marginesie, to jak to się stało, że wszyscy przyjechaliście chorzy?

    -Chorzy? – podrapałam się po głowie.

    -No, tak. Twoi rodzice są przeziębieni, prawda?

    -Nie! Dlaczego?

   -Bo ciągle ktoś pije herbatę z cytryną! Aaa! To może ot tak, na wzmocnienie! Ach, wy Polacy…

     No i jak tu dojść do porozumienia? Dopiero wtedy, siedząc przy tym  stole, przypomniało mi się, jakie trudne były moje greckie początki. Jak dosłownie wszystko mnie dziwiło i jak zupełnie nie potrafiłam się z nikim dogadać nawet na płaszczyźnie gestów. Rzeczywiście, tyle się od tego czasu nauczyłam i tyle się we mnie pozmieniało. Czasem było ciężko, ale życie w innej kulturze  niesamowicie poszerza horyzonty.

      Po obiedzie udaliśmy się do Oliwy. Ponieważ babcia niedomaga i lekarz pozwolił wychodzić jej najdalej do ogródka, Oliwa nie mogła przyjść na ślub, ani na obiad. Stała w drzwiach kiedy wchodziliśmy. Wycałowała nasz wszystkich, co chwilę składając ręce do Boga i żegnając się, by nikogo przypadkiem nie zauroczyć.

    -Ależ wy wszyscy młodzi i piękni! No! Chodźcie dzieci do środka!

     Kiedy usiedliśmy już wygodnie, Oliwa spytała:

     -Ale Jani… To ty jesteś taki… komunista!

     Hmmm??? Tym razem Jani został zbity z tropu. Po chwili babcia dodała:

    -Nie wiesz? Śluby cywilne, to przecież biorą komuniści!

     Babcia uwielbia rozmawiać. I jej akurat bynajmniej nie przeszkadza ani bariera językowa ani nawet różnice w gestach. Wystarczyło tylko, że moja mama zadała pytanie:

    -A ile babcia miała dzieci?

    Oliwa zeskoczyła  z łóżka. Jedną ręką chwyciła laskę, a drugą rękę mojej mamy:

     -Chodź moje dziecko! Wszystko ci opowiem!

     Jak w każdym typowym, greckim domu na jednej ze ścian domu Oliwy znajdują się fotografie wszystkich członków rodziny. Babcia,  niczym zafascynowany swoim przedmiotem nauczyciel, zupełnie jak na lekcji, najpierw pokazywała postać laską, poczym tłumaczyła kto kim jest, czym się w życiu zajmował, jaki był i kiedy ewentualnie zmarł. Wykład babci trwał dobre dwadzieścia minut. Żaden członek rodziny nie mógł zostać pominięty.

    A jakie pytania zadawała babcia, by dowiedzieć się czegoś o Polsce? Ku zaskoczeniu wszystkich, chciała wiedzieć ja ma się ekonomia, czy u nas też jest  kryzys i czy dzieje się coś ciekawego w życiu publicznym.

 

      Mimo, że  głowa nieraz bolała mnie od tłumaczeń, było  wspaniale i wszyscy przez tych kilka dni bawili się świetnie. Obecnie stanowimy już  jedną wielką i bardzo kolorową rodzinę.

Dlaczego zestawienie feta + oliwa, nie zawsze sprawdza się w życiu?… sobota, 7 czerwca 2014

     Jechaliśmy do urzędu stanu cywilnego, który był  od nas nieco oddalony. Feta siedziała z tyłu, a ja z przodu. Ta kwestia nurtowała mnie od dłuższego czasu, ale jakoś nigdy o to sama nie zapytałam. Rozmowa nie pamiętam już jak – nawiązała się sama. A kiedy Feta zaczęła mówić, nie mogła skończyć. Chyba potrzebowała się trochę wygadać…

       To, że  miałam  przejścia z moją grecką teściową, z perspektywy czasu wydaje mi się zupełnie normalne. Zastanawiało mnie jednak, jak ze swoimi zaborczymi teściowymi radzą sobie same Greczynki? Czy mają swoje sposoby?

      -Czy miałam kiedyś problemy z Oliwą… – Feta zaczęła retorycznie  –Paaa… Dorota! Co ja z Oliwą  przeszłam!

        Oliwa z Oliwek (która dla przypomnienia – tego lata będzie obchodzić swoje setne urodziny!) wygląda jak anioł w ludzkiej skórze i zupełnie nie mogę sobie wyobrazić, jak  z Oliwą można się pokłócić. Co prawda, co jakiś czas słyszę, że babcię nazywają  „komando”… ale… zawsze brałam to za taki żart.

     -Kiedy ja wychodziłam za mąż, miałam tylko 18 lat. Przecież byłam jeszcze prawie dzieckiem… Co ja wtedy mogłam wiedzieć o tym świecie? Teraz nie dałabym się już tak traktować. No, ale to było kiedyś! Zaczęło się od tego, że Oliwa wyznaczyła  miejsce, gdzie miał  odbyć się nasz ślub. Bo w tym właśnie kościele, śluby brała cała rodzina, od trzech pokoleń wstecz! Zgodziłam się, nie mrugnęłam okiem. Chciałam być miła. Następnie przyszedł na świat Jani. Co prawda byłam już  trochę starsza, ale nie mogłam sprzeciwić się tradycji i wybrać imię inne niż wybrała babcia. Jani musiał zostać nazwany dokładnie tak jak mąż Oliwy. Dobra, ok.! Tradycja, tradycją więc tak  musiało  zostać. Ale kiedy Oliwa wyznaczyła kościół, gdzie Jani miał być ochrzczony, oczywiście w tym samym kościele gdzie odbył się nasz ślub (przypomnę: „w tym kościele chrzczeni byli od nas wszyscy i to od trzech pokoleń wstecz!”) już nie było mi tak wesoło. Oliwa naciskała tak mocno, że nie było innego wyjścia. Zgodziłam się, ale przysięgłam sobie, że był to ostatni raz! Kiedy przyszła na świat moja Olivka, babcia kazała nazwać ją swoim imieniem! Jak to usłyszałam, myślałam że albo sama padnę, albo ją zabiję! Kłótnia trwała kilka miesięcy, właściwie od narodzenia Olivki, aż do jej chrztu. Chociaż wg tradycji drugie dziecko powinno być nazwane imieniem rodzica matki, Oliwa była tak wściekła, że jej się sprzeciwiłam, że po chrzcie nie odzywała się do mnie przez rok! Przez rok! Rozumiesz co to znaczy…?  Na szczęście, po czasie wszystko się zmienia i tak jakoś po roku, czy też trochę dłużej, wróciliśmy do względnie normalnych stosunków. Teraz jest już ok, ale wejdź na ten temat, spytaj się jej o imię  mojej Olivki… Zobaczysz jak znów się zacietrzewi. A przecież od tego czasu minęło już prawie trzydzieści lat! Ta kobieta jest naprawdę kochana, ale niech no coś stanie się nie po jej myśli… Taki nasz rodzinny komando.

       Tego bym nie przypuszczała… Oliwa z Oliwek zawsze wydawała mi się łagodna jak baranek. Chwilę po ślubie, podjechaliśmy po babcię, bo ta ze względu na swój  wiek, nie może wychodzić i w samej uroczystości nie mogła uczestniczyć. Co działo się, kiedy tylko otworzyliśmy drzwi i do Oliwnego domu weszła moja rodzina… Jak pewnie już się domyślacie, temat greckiego ślubu nie skończy się zbyt szybko…

    W każdym razie, podróż do urzędu była szalenie interesująca. Takich kilka kwadransów, podczas których dowiedzieć można się naprawdę wiele… Feta skończyła temat swojej teściowej, chwilę odsapnęła, poczym zaczęła…

    -Jednego wam bardzo zazdroszczę…

    -Czego? – spytałam.

    -Tego, że żyjecie w XXI wieku. Ja i Pomidor należymy do takiego pokolenia, które przełamało  restrykcyjne przestrzeganie tradycji, jakie panowało kiedyś.

    -Aaaa… – nie wiedziałam co powiedzieć  – Teraz to nie jest restrykcyjne?

    -Dziecko! Co ty opowiadasz! Ty wiesz jak  było w Grecji kiedyś?…

    -Nie mam pojęcia… – zapowiadało się naprawdę ciekawie.

    -Siedzisz wygodnie? – spytała Feta.

    -Siedzę! I mało tego! Już zdążyłam zamienić się w słuch!

    -Według naprawdę restrykcyjnej tradycji był wyprawiany ślub mojej matki… A wyglądało to tak…

     „Jak dawniej  wyglądał tradycyjny grecki ślub?” –  o tym już w przyszłym tygodniu!

 

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Kto posolił mi herbatę?!… poniedziałek, 2 czerwca 2014

    Od kilku dobrych dni jesteśmy już na Korfu, a „Sałatka po grecku w podróży” działa już oficjalnie. Ostatnie dni spędziliśmy  kursując pomiędzy firmami wynajmującymi busy oraz najróżniejsze samochody, a mieszkaniami do wynajęcia. Zupełnie nie spodziewaliśmy się, że na pierwszą oficjalną wyprawę po wyspie będziemy musieli być gotowi wczesnym rankiem,   już  pierwszego czerwca. Tego dnia powitał nas nieziemski wschód słońca w nadmorskim miasteczku Ipsos. Kiedy słońce uniosło się nieco  wyżej, byliśmy już w trasie. Wszystko udało się znakomicie. Teraz  krótki odpoczynek, przed kolejną wycieczką po Korfu.

     Kiedy dziś, jeszcze przed południem Kiria Elpida (Pani Nadzieja) dała nam klucze do mieszkania, niemalże namacalnie poczułam, że otwierając drzwi otwieram zupełnie nowy rozdział życia. Przez dobrych dwadzieścia minut pokazywała, gdzie co jest i pytała czego jeszcze nam potrzeba, poczym zaprosiła  na kawę. Bardziej greckiego miejsca nie można sobie wyobrazić. Cały dom, gdzie wynajmujemy swoją garsonierę, świeci nadprzyrodzoną wręcz czystością. Tuż pod moim największym oknem, jest wybudowana kapliczka, a przy niej powiewają dwie wielkie flagi: Grecji i Greckiego Kościoła Prawosławnego.  Okolica jest naprawdę bajeczna. Wszędzie drzewka oliwkowe, a wśród nich strzeliste cyprysy.

     Pomiędzy rozpakowywaniem rzeczy, przygotowywaniem się do następnej wycieczki, a odpowiadaniem  na meile, zrobiłam herbatę by spokojnie usiąść i napisać poniedziałkowy post, który przez całe zamieszanie, pojawia się rekordowo późno. Tak nie lubię nie być na czas… Otwierając komputer, w  międzyczasie jeden łyk… drugi… Ale dlaczego ta herbata jest tak słona?  Pewnie ze zmęczenia pomyliłam cukier, z solą. Ale… Ale… Ja przecież nigdy nie słodzę! Ach! Na wyspach woda z kranu jest  słona! Do listy jutrzejszych zakupów koniecznie trzeba dopisać butelkowaną wodę…

 

      

     Na okres wakacji, czyli aż do września,  w miejsce poniedziałkowego cyklu, w co drugi poniedziałek pojawiać się będą  posty z cyklu „Jadę do Grecji na wakacje”. Tam znajdziecie najróżniejsze informacje, które pozwolą Wam zorganizować, ubarwić i jak najlepiej spędzić wakacje w Grecji. Na pierwszy post z tego cyklu zapraszam, już za 2 tygodnie!

 

Nasz mały, uroczy, grecki ślub (część ½)… piątek, 30 maja 2014

    O zasadzie, że w Grecji żaden   plan ostatecznie nie wypala, myślałam że już dobrze wiem. Teoria i  praktyka – to jednak dwie zupełnie różne sprawy. A o powyższej regule, przekonuje się chyba za każdym razem, kiedy w moim życiu dzieje się coś naprawdę ważnego.

    Do naszego ślubu przygotowani byliśmy, jak miałam wrażenie – perfekcyjnie. Dzięki czemu  biorąc w nawias sprawy formalne, na kilka dni przed uroczystością wystarczyło odprasować suknie i doczyścić  buty. Ostatecznie jednak  nic nie poszło zgodnie z planem i wydarzyło się chyba wszystko, czego nie zdołaliśmy przewidzieć.

    Dosłownie na kilka dni przed ślubem, dosyć poważnie zachorował tata Janiego, czyli Pomidor, u którego odezwała się choroba wrzodowa. Mój formalny obecnie już teść, znalazł się w szpitalu, a za nim rzecz jasna pojechała Feta, z Olivką by wspierać męża i ojca. Sałatkowy dom opustoszał. A to właśnie  blisko niego miał odbyć się ślub i to właśnie w nim znajdowało się nasze centrum dowodzenia w czasie uroczystości. Sytuacja była naprawdę nieciekawa. To jednak nie koniec… Przygód był ciąg dalszy…  Moja rodzina która leciała do Aten z Polski, na prawie całą dobę utknęła na lotnisku. Co prawda lotnisko nie strajkowało, ale robiły to greckie koleje. Jani tego dnia musiał być  w pracy, a ja nie byłam w stanie odebrać nikogo, bo nieczynne było również metro. Ponieważ lotnisko od miasta jest dość oddalone, metro które do niego jedzie, traktowane jest jako pociąg. Tak więc moja rodzinka ateńskie lotnisko (więcej o ateńskim lotnisku – TUTAJ!)  miała szansę poznać  aż nazbyt dobrze. Spędzili tam dokładnie całą noc i część dnia, czekając na nas jadących po pracy Janiego, samochodem.

    Sałatkowa rodzina w szpitalu, a moja na lotnisku. Jedno wielkie zamieszanie, czyli  grecka norma…  Na dosłownie dwa dni przed samym ślubem, Pomidor na szczęście wyzdrowiał i bardzo szybko wrócił do siebie. Tymczasem w ateńskim lotnisku, podobno mają świetną  kawę! I to we wszystkich dostępnych miejscach;)))

    Feta kolejny już raz udowodniła, że w temacie dbania o dom, nie ma sobie równych. Organizowanie gruntownego sprzątania domu przed przybyciem gości, zaczęła jeszcze w szpitalu. Telefon do niezastąpionej Irii (więcej na ten temat przeczytasz TUTAJ!), krótka i bardzo konkretna rozmowa, dzięki czemu dom już w czasie drogi powrotnej, świecił czystością.  Małgorzata Rozenek przy Fecie, wpędziłaby się  w naprawdę poważne kompleksy. Cała lodówka zaopatrzona została również jeszcze w czasie powrotnej drogi. Za tę sprawę odpowiedzialna była Cytryna, w której niewielkim sklepie jest wszystko co potrzebne do przygotowania typowego, greckiego obiadu.

    Tak więc, na przyjazd mojej polskiej rodzinki, dokładnie w momencie kiedy zapukaliśmy do drzwi, wszystko wyglądało tak, jakby Feta przygotowywała się od co najmniej tygodnia.

   Następnego dnia, w bardzo dobrych nastrojach pojechaliśmy do urzędu stanu cywilnego. Tym razem z zupełnym spokojem. Nie musieliśmy spieszyć się, ani trochę bo byliśmy ostatni, a przed nami sześć innych par. Usiedliśmy, zamówiliśmy po kawie. Jednak… co za niespodzianka, bo sześć ślubów które były przed nami, zostało udzielonych  niemalże   ekspresowo! I dopiero kiedy zawołano nas na salę, zorientowałam się, że… tak… obrączki zostały w samochodzie! Bieganie  po parkingu, w poszukiwaniu właściwego auta, nie jest ani trochę śmieszne, kiedy wszyscy czekają już na sali. Dodatkowo, jeśli pada deszcz!  Tak się zastanawiam, czy nie jest to jakaś kolejna, żelazna  reguła, że zawsze kiedy moje włosy są misternie wyprostowane, zawsze wtedy spada deszcz! Moje idealnie wymodelowane na proste włosy, samoczynnie zmieniły się na zupełnie nieplanowane loki, a fragmenty maskary znalazły się na nosie. Ta ostatnia chyba jednak nie była wodoodporna.

   Koniec końców, pokonując wszystkie okolicznościowe przygody, staliśmy się małżeństwem! Kamień z serca! Jednak wszystko się udało ;))) Chwilę po tym, czym prędzej dwoma rodzinami popędziliśmy do tawerny. Kiedy emocje związane ze ślubem już zupełnie opadły, bawiliśmy się naprawdę świetnie.

   Co działo się potem? Jest o czym opowiadać, bo przygody  zaczęły się już przy dwóch najprostszych słowach „tak” i „nie”(więcej przeczytasz TUTAJ!). Jednak  jeśli w towarzystwie siedzi  najprawdziwszy James Bond, to każdy jest się w stanie dogadać… Ale o tym, już w części następnej!

 

 

 

 

 

 

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co widać za Twoim kuchennym oknem?… poniedziałek, 19 maja 2014

    Dlaczego rano czas leci tak strasznie szybko? A może ktoś tam na górze jeszcze specjalnie go przyśpiesza? Umyć się. Ubrać. Spakować. Uczesać. A jeszcze make-up! I śniadanie… 5 minut, to jak 5 sekund. Ach! Jeszcze post na poniedziałek!  Ojej…  już prawie dziewiąta… A odpisać na smsa?  Dzwoni telefon, ale tego to już chyba nie  odbiorę. Ten to już niestety, ale musi poczekać. Może akurat nic ważnego.  Co ja tak w ogóle mam dziś na siebie włożyć?!?! Przecież to wygląda okropnie… A ta bluzka  nadaje się już  tylko do prania! Pranie… No właśnie. Dzisiaj to już koniecznie – muszę je  zrobić! Ale białe, czy kolorowe? A może by tak…  jutro? Nie, jutro może przecież padać… Już wpół do dziesiątej, a przed jedenastą  musimy być w mieście. Trzeba jeszcze zatankować… Ciekawe? Jak rano organizują się mamy, które mają małe dzieci?! Pewnie mają jakieś swoje tajemne sposoby… Bardzo mnie to zastanawia! Największy szacunek, bo ja rankami nie daje rady jedynie ze sobą. A co jeśli miałabym małego szkraba?! Kolejny telefon… Ale ktoś uparty. Uff… Na całe szczęście to do Janiego. Jani zawsze tak głośno odpowiada,  słychać go po całym domu.  Szczęście chyba się do mnie uśmiechnęło, bo dzwoni Feta. Więc  nie będzie to rozmowa z serii  „na szybko!”. Dzięki Feta! 10 minut gratis od teściowej, czy też może od losu. Ale co teraz z nimi zrobić? Za co mam się złapać?

    Kawa… Kawa… Kawa…

    Wyjmuje mój czerwony młynek. To nasz ślubny prezent. Czerwony jest ostatnio moim ulubionym. Podoba mi się wszystko im bardziej jest czerwone. Ciekawe skąd wie o tym moja siostra, bo przecież wcale jej nie mówiłam. Otwieram nową paczkę. Ledwo słyszalne „pyk”! I jestem innym świecie! Zdaje się, że mam minę, zupełnie jak z reklamy. Kawa mieli się na drobno, a w międzyczasie szykuje moją  Bialetti. Tę z kolei podarował mi największy kawosz świata, czyli mój tata, bo dla niego jest stanowczo za mała. Tej prostej kawiarki, nie jest w stanie zastąpić nawet najnowocześniejszy ekspres do kawy na świecie. Trzy minuty i już jest. Zapach rozpływa  się po kuchni. Kto go tak zaprojektował? Czy do kawy dosypują  również proszki na uspokojenie?

    Jani w pokoju obok się śmieje. Nie wiem co mówi, ale chyba jest  dobra wiadomość. Za moim kuchennym oknem, widzę jak  Katerina  polewa swój chodnik (TU przeczytasz  więcej!). Ja też już kiedyś próbowałam. Ale nadal nie widzę w tym  sensu, więc tej porannej praktyki zaprzestałam. Bycie ksenia (ksenia, czyli greckie określenie na osobę, która nie pochodzi z Grecji), ma swoje dobre strony – fakt, że wyłamuje się z niepisanej reguły „polewaj chodnik przed swoim domem” wszyscy jakoś  zrozumieją. Nawet nasza sąsiadka Katerina, która czasem polewa dwa razy dziennie! Wczoraj wieczorem pokłóciła się z mężem. Krzyczeli tak głośno, że nawet nie trzeba było podsłuchiwać. Jani w pracy, więc tłumaczyłam sobie ze słownikiem. Zaraz chwilkę… Jak było po grecku „rozwód”? Już zapomniałam… Ale dziś już się nie rozwodzą… Taksiarhis  wraca ze sklepu lekko uśmiechnięty. Coś tam kryje w zawiniątku. Wczoraj rozwód, dziś już prezent. Czyli grecka norma.  O! Przyjechał też sąsiad co mieszka z lewej. Kilka dni temu kupił nowy motor. W dzień na całe szczęście parkuje przed domem. Ale na noc, wjeżdża do swojego mieszkania. Tak jak wczoraj wieczorem. Już myślałam, że to kolejne trzęsienie ziemi. Ale to tylko nasz sąsiad i jego nowy  motor.

    Katerina  kończy polewanie. Równiutko zwija węża ogrodowego. Idzie do domu, bo płacze jej mała córka.

    -Już idę! Już! – zawsze kiedy  tak krzyczy, to brzmi dokładnie jak kwoka na grzędzie. Weszła do środka. Córce mówi, że nic się nie stało. Że nic jej nie będzie.  Na chwilę zapanowuje cisza. Dziadek, który mieszka  kilka ulic dalej właśnie idzie na ryby. Pędzi, jakby był z nimi umówiony na konkretną godzinę. Albo jakby wiedział, że za 5 minut już ich nie będzie. Zazwyczaj łowi tylko takie małe, ale widać, że ma przy tym wiele radochy. Znika za drzewem i ulica pustoszeje. Woda z domieszką jakiegoś płynu, pieniąc się śpiesznie wpada do studzienki. Cisza. Taka, która trwa tylko chwilę. Kiedy zupełnie nic się nie dzieje.

    Dopijam moją  kawę.

    Teraz już wiem, że cokolwiek się dziś stanie, to prędzej czy później wszystko się jednak uda.  A może jutro wstanę te 10 minut wcześniej? Idealnie na spokojną kawę. Czyżby to właśnie moja poranna recepta?

    Jestem bardzo ciekawa – jak wyglądają Wasze poniedziałkowe poranki? Czy macie jakieś tajemne  triki, żeby rano zachować równowagę? Piszcie w komentarzach! Poniedziałkowo pozdrawiam i uciekam do  dalszej pracy!

 

Co potrzebne jest do zawarcia ślubu cywilnego w Grecji? Po pierwsze… tabletki na uspokojenie!… czwartek, 8 maja 2014

 

     Zaczęło się od tego, że Jani wydrukował z internetu informacje na temat wszystkich potrzebnych dokumentów niezbędnych do zawarcia w Grecji ślubu cywilnego. Kartka nie była długa. Punktów i podpunktów w zasadzie tylko kilka. Wszystko jasne. Proste. Oczywiste.

       Znając grecką biurokracje, całość  postanowiliśmy  załatwić jak najwcześniej, tak by przed samą uroczystością tylko doprasować  ubranie i przeczyścić buty. O naiwności! Jak zwykle zaczęło się zupełnie niepozornie…

      Chwilę po naszym wyjeździe z Korfu, mieliśmy w planach wybrać się do domu Sałatki, bo właśnie tam planowaliśmy wziąć ślub. Na Korfu byliśmy dobrych kilka dni i kiedy już pakowaliśmy walizki by wracać, okazało się, że… promy w całej Grecji nie kursują z powodu generalnego strajku!

      Strajki wyglądają całkiem wesoło. Kiedy jest się na przykład studentem i ma się odwołane egzaminy. Albo kiedy ogląda się wszystko w telewizji. Ale kiedy utknęło się na wyspie… W planach ma się organizowanie ślubu… A fundusze na hotel i jedzenie są dość ograniczone… Wtedy przestaje być już tak wesoło.

     Przez tych kilka dni codziennie udawaliśmy się do portu, by dowiedzieć się kiedy możemy spodziewać się statku powrotnego. Całkiem miły policjant, zawsze dokładnie ten sam i zawsze z  kawą frappe (kliknij TU!)  w ręku, bezradnie, acz sympatycznie rozkładał ręce.

     Żeby nie tracić czasu, udaliśmy się więc do urzędu stanu cywilnego na Korfu, by jeszcze dla pewności potwierdzić, jakie dokumenty będą nam potrzebne. Mieliśmy szczęście. Śluby z osobami spoza Grecji są na Korfu bardzo częste, więc urzędnik był we wszystkim świetnie zorientowany.  Wyglądało na to, że jeśli uda nam się odpłynąć z wyspy, wszystko miało już iść gładko.

     Strajku jednak nie było końca. A nasze fundusze na pobyt topniały przerażająco. Na myśl o  następnym obiedzie pt. souvlaki (kliknij TU!), przewracało mi się w żołądku.

    Jedynym pewnikiem greckich strajków jest to, że każdy z nich prędzej, czy później, ale zawsze kiedyś się kończy. Na całe szczęście tak było i w tym przypadku. Po kilku dniach opuściliśmy Korfu. Co prawda z przyjemnością zostalibyśmy dłużej, ale… sami rozumiecie…

    Niestety, pieniądze które mieliśmy przeznaczone na podróż do Sałatkowego domu przeznaczyliśmy na hotel, plus niekończące się souvlaki. No i mamy problem! Nie możemy za bardzo jechać, a jak załatwić dokumenty?

    Telefon do bazy, czyli urzędu stanu cywilnego, gdzie mieliśmy brać ślub.  Jeden, drugi.  I trzeci! Ufff… W naszym  urzędzie nie ma kolejek, a  większość papierologii  możemy załatwić u siebie. Całe szczęście!  Można więc ruszyć z papierami, zostając jednocześnie na miejscu.

      Na wizytę w urzędzie w naszej wiosce, byliśmy perfekcyjnie przygotowani. Wielka, twarda teczka, a w niej wszystkie potrzebne dokumenty, pokserowane  po trzy razy, tak dla pewności. Dowody osobiste. Akty urodzenia. Paszporty.

      Urzędniczka, która  zajmowała się naszą sprawą, ze ślubem gdzie  jedna osoba jest spoza Grecji, miała do czynienia pierwszy raz. Niestety.

     „Hmmm… A to ciekawe? Możesz dać mi tę karteczkę, to sobie też skopiuje?  Ale fajna… A skąd ją  masz?” – odpowiedziała, kiedy pytaliśmy jakie dokumenty potrzebne są do ślubu. Jani przypadkowo pomiędzy stosem papierów miał również ową kartkę. Ku zadowoleniu pani, również skopiowaną trzy razy. Z ową urzędniczką nawet  chyba się zaprzyjaźniliśmy, bo przez kilka dni  przychodziliśmy prawie codziennie. Mozolnymi krokami wszystko szło do przodu. Co prawda, przyznaje że nie bardzo wiedziałam co się dzieje, ale twarz Janiego jak otwarta książka mówiła, czy jest dobrze, czy czeka nas kolejny papierologiczny problem. Na sam prawie koniec, jeszcze tylko jakiś świstek, wpłata 20 euro i prawie gotowe. Jak to dobrze, że zaczęliśmy ze wszystkim tak wcześnie, bo naprawdę trwało to trochę.

       Kolejny telefon do bazy i pytanie  czy na pewno nie będzie kolejek i wystarczy przyjechać 3 dni wcześniej. Urzędnik zapewniając już czwarty raz, po drugiej stronie słuchawki znów pokiwał głową.  I już wszystko prawie gotowe! Tylko…  „Sprawdźmy dokumenty panny młodej…” – powiedziała nasza urzędniczka.  „O! Na tłumaczeniu od tłumacza przysięgłego nie ma dowodu, że tłumacz przysięgły jest rzeczywiście przysięgłym!”. Tak więc nieplanowana wycieczka do Aten do owego tłumacza, na następny  dzień… I teraz wiemy już na 200%   że  nasz tłumacz, jest jak najbardziej przysięgły!

     Kolejne dni mijają. I kolejna życiowa lekcja. Teraz już wiem, że słowo „prawie”, robi ogromną różnicę w porównaniu do słowa „załatwione”! Końca nadal nie widać.  A z kilku dni sporego zapasu czasowego, zaczęło robić się naprawdę nieciekawie. Dodam, że w międzyczasie musieliśmy wykupić w gazecie miejsce na ogłoszenie, że zamierzamy wziąć ślub i przynieść egzemplarz do urzędu. Tak jest! Dobrze czytacie – przed zawarciem ślubu w Grecji, należy ogłosić się w gazecie, tak by nikt nie miał co do małżeństwa  sprzeciwu.

       I znów wszystko już „prawie” gotowe! Jeszcze tylko, cytuje „pisemny dowód, że obywatelka Polski – Dorota Kamińska, jest również obywatelką Unii Europejskiej”. Śmiać się czy płakać? No cóż, od momentu wstąpienia Polski do Unii mija już 10 lat, ale przeciętny urzędnik w Grecji, Polskę z Unią niekoniecznie kojarzy. I co gorsze – na naszą przynależność żąda dowodu…

     Mały, ale kolejny krok do przodu. Na szczęście wyszło na jaw! Polska jednak  należy do Unii Europejskiej! I już naprawdę „prawie”, „prawie” gotowe! Jeszcze tylko wpłata 20 euro i możemy szykować obrączki.  „Obok jest  biuro KEP. Tam wpłacicie pieniądze   i możecie  jechać”. – powiedziała zadowolona urzędniczka, która całej  sprawy również miała chyba serdecznie dość. Niestety, w owym KEPie (jest to rodzaj urzędu, gdzie załatwia się najróżniejsze sprawy formalne)  nie było druków do wpłat. Kilka dni temu właśnie się skończyły…  Ale i tak,  jak się chwilę później okazało, były tam  nielegalnie, bo owy  urząd nie ma uprawnień do pobierania żadnych  pieniężnych wpłat. Jego pracownik niestety też dopiero teraz się o tym dowiedział.       Gdzie można wpłacić owe cholerne 20 euro? Nikt oczywiście nie wie… Co urzędnik – to  inny pomysł.  „Chyba  35  km stąd, w mieście!”  „W banku, albo… na poczcie… albo urzędzie podatkowym.” Czekam, aż padnie odpowiedź, że może jeszcze w kinie… Mniejsza już o to, bo następnego dnia była Wielkanoc i w najbliższych dniach i tak wszystko będzie nieczynne.  A owy, ustalony o dziwo   urząd, niestety – już zamknięty, bo jest za pięć druga, a tam czynne jakoś do południa. Nawet wcześniej uśmiechnięta urzędniczka, przełknęła ślinę i nerwowo zaczęła stukać w telefon. Chwilę później, usłyszeliśmy  zdecydowanym tonem: „Maryja!… Tym razem naprawdę jest problem…!”

      Przyszła Wielkanoc. Papierów jak nie było, tak nie ma. Co prawda już „prawie” gotowe, ale nadal nie ma z czym jechać.

     Nie przedłużając… Jak to w Grecji. „Za pięć dwunasta”, czyli dokładnie na jeden dzień przed samym ślubem mieliśmy gotowe dokumenty. Urzędnik, który zapewniał nas, że w naszym  urzędzie nigdy nie mają  kolejek,  poinformował iż  tego dnia jesteśmy  siódmi, czyli ostatni, ale na całe szczęście „jeszcze się załapiemy!”.

     Ufff… Ostatnia urzędniczka (poznaliśmy ich w sumie ze 30) wręczając Janiemu ostatni już świstek, pytała  trzy razy: „Czy na pewno jesteś na to gotowy?!”. Co prawda był to żart, ale po tym co przeszliśmy, Jani dosłownie wyrwał jej papier z ręki.

         Podobno liczba  rozwodów w Grecji, jest najmniejsza w całej Europie. Jeśli tak wygląda proces załatwiania papierów na ślub,  na małżeństwo trzeba być na 100% zdecydowanym, więc w zdanie wyżej jestem w stanie uwierzyć.  Z resztą, chyba  nikt nie ma siły, żeby przez cały ten proces przechodzić więcej niż jeden raz!

          Tymczasem, po wszystkich tych przeżyciach, nasz ślub przeszedłby bez komplikacji, gdyby nie… kilka przygód po drodze… Ale o tym, jak zwykle  – w swoim czasie…

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Ale… Ale… Jak dokładnie ma na nazwisko mój przyszły mąż, czyli Jani?… środa, 23 kwietnia 2014

     Co prawda przygód, które miały miejsce przy naszej ostatniej wizycie u Sałatki, jeszcze nie koniec. Jednak  temat który obecnie jest na tapecie jest na tyle zajmujący, że nie sposób nie podjąć go na gorąco. O tym, jak świętowaliśmy urodziny Olivki oraz o modowych poglądach Oliwy z Oliwek będzie po drodze. Teraz zupełnie na gorąco – czas przejść do tematu naszego ślubu;)))

       Ha! Tak łatwo jednak nie będzie…  Ślub nawet jeśli jedynie cywilny, to w Grecji sprawa dość skomplikowana. Zwłaszcza jeśli jeden z partnerów nie jest Grekiem. Poprzedza go dość długi i pomotany  proces załatwiania spraw urzędowych. Nasze papiery zaczęliśmy załatwiać właściwie już na początku roku… Jak się jednak okazuje, wcale nie było na to zbyt wcześnie…

     Moją wizytę w Polsce przedłużyłam po to, żeby ze spokojem załatwić wszystkie formalności związane ze ślubem w Grecji. Żeby wszystko załatwić – dobrze jest przyjechać do kraju. Jednym z kilku dokumentów, jaki był mi potrzebny było „pozwolenie do zawarcia małżeństwa za granicą”. Niby prosta rzecz. Najpierw należy udać się do Urzędu Stanu Cywilnego w miejscu zameldowania. Poprosić o wydanie takiego dokumentu. Podać swoje dane oraz imię i nazwisko partnera. No właśnie… Nazwisko swojego partnera…

     Jak ma na nazwisko Jani…? Nic trudnego! Rzecz jasna o tym wiedziałam. Ale zaraz… Chwilkę… Jak dokładnie się je pisze, tak żeby na bank nie popełnić żadnej literówki… Ach! Proszę jaka jestem sprytna! W torebce miałam dopiero co wydrukowane zaproszenia na ślub. Przepisałam nazwisko Janiego, podałam sympatycznej urzędniczce i po sprawie.

     Dokument miał być gotowy następnego dnia. Kiedy tylko miałam mieć go w rękach, czekał mnie wyjazd do Warszawy. Tam  moje dokumenty należało zaopatrzyć  w tzw. „apostille”. Do stolicy dość mi się śpieszyło, bo krótko po tym czekał mnie  lot do Grecji, a jeszcze przed tym cała  lista spraw do załatwienia.

     Wróciłam do domu i coś mnie tknęło. A. E. I. O. U. O. E.  I tym podobne… Jak właściwie piszę się nazwisko Janiego? Czy na pewno tak jak jest na zaproszeniach?

      Wieczorem zadzwoniłam do Janiego,  ot tak dla pewności. Jak się okazało w wersji łacińskiej nazwiska, które wpisałam w dokumentach były WSZYSTKIE możliwe błędy…  Dlaczego? W greckich dowodach osobistych dane zapisane są po grecku jak i w wersji łacińskiej. A greckie  nazwisko Janiego w łacińskim alfabecie można napisać co najmniej(!) w dwóch wersjach! Dlaczego? W przeciwnym razie życie byłoby stanowczo za nudne…

    -Dlaczego do zaproszeń podałeś mi inne nazwisko niż to, które jest na twoim dowodzie???!!!

    -Bo… Tego… No… Jakbym napisał tak jak jest w dowodzie, to nikt by poprawnie nie przeczytał.

    -No, ale przecież zawsze powinno się podawać, to które jest w dowodzie!

    -Moim zdaniem,  w dowodzie  nazwisko w wersji łacińskiej mam napisane błędnie.  – w Janim odezwał się najprawdziwszy Grek, który wie wszystko lepiej.

    -Jak to masz „błędnie”?

    -No tak… Jak przeczytasz tę łacińską wersję dokładnie tak jak jest w dowodzie, to zabrzmi  inaczej niż tak jak się wymawia. Więc ja podaje zawsze tę „lepszą”, czyli „moją”  wersje!

    -Acha… To ciekawe… Ale jak to „lepsza” wersja? To ile ich, tak z ciekawości – jest?

    -Och! Co najmniej ze dwie, albo i  trzy… Bo  takie „e” dla przykładu można w łacińskim  alfabecie napisać na kilka sposobów. Tak samo jest z „i”. – Jani zaczął drążyć temat, ale to biorę już w nawias.

    -Dobra. Dajmy już z tym spokój! Nie mam teraz na to siły! W takim razie jutro nie jadę do tej Wawy. Wszystko trzeba będzie poprawiać… Ale najważniejsze. Powiedz mi – jak pisze się twoje nazwisko, w łacińskiej wersji dokładnie takiej jaka jest w dowodzie? – próbowałam, choć było to trudne, jednak zachować spokój.

     -Poczekaj…  Wiesz co… Już sam nie wiem… Muszę znaleźć ten dowód…

      Myślę, że w tym momencie wszelki  komentarz jest zbędny…

      Jak pisze się nazwisko mojego przyszłego męża? W tym momencie rozkładam ręce… Trudno jest mi powiedzieć… Czuje się jednak usprawiedliwiona. Bo jeśli sam Jani nie pamięta, to jak ja mam to wiedzieć?     Dodam tylko tyle, że nie komplikując życia sobie, rodzinie, przyjaciołom  i wszystkim urzędnikom w Polsce, jeśli chodzi o moje nazwisko – pozostaje ono niezmienne!  Przynajmniej, wiem dokładnie jak się je pisze;)))

     Wszystkie potrzebne dokumenty z Polski, udało mi się zdobyć na czas. I z całym kompletem wyleciałam do Grecji. W samolocie siedziałam z błogą  myślą, że wszystko jest już prawie załatwione. Wystarczy wyznaczyć datę i rozesłać nasze  urocze zaproszenia. Jeszcze wtedy nie przeczuwałam, że prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna… Ale o tym – w swoim czasie!

 

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

 

 

Pomidor, a Facebook… piątek, 11 kwietnia 2014

     

       Zaczęło się od niewinnego prezentu. Jedna z kuzynek podarowała Pomidorowi cyfrową  ramkę do zdjęć. Taką, w której w formie cyfrowej zdjęcia przewijają się same. Pomidorowi nie tyle prezent ten bardzo się spodobał. Ojciec Janiego był nim zafascynowany.

     Żeby wypełnić ramkę zdjęciami Pomidor powyciągał wszystkie stare rodzinne albumy. Zdjęcia przez tydzień fruwały po całym Sałatkowym  domu. Feta w wieku lat 18. W bikini, na plaży.  Mała Olivka, z grzywką którą obcięła sobie sama. I mini Jani! Oliwa z Oliwek, jeszcze ze swoim mężem, pozują razem w ogrodzie przed domem. I sam Pomidor. Wiele Pomidorów… Po jakimś tygodniu zdjęcia wypełniły ramkę, która zajęła honorowe miejsce tuż przy telewizorze i bardzo skutecznie odwracała uwagę od każdego nudnego programu.

     Akurat złożyło się tak, że Jani kupił nowy komputer i stary zostawił rodzicom w domu. To dzięki temu Pomidor poznał  wielofunkcyjność programu Paint i postanowił wszystkie zdjęcia z cyfrowej ramki nieco ulepszyć. Wyjął je, wgrał znów do komputera i rozpoczął trwający dobry miesiąc proces obróbki zdjęć w programie Paint.  Akurat wtedy byliśmy w Sałatkowym domu. Przez cały ten czas, Pomidora jakby nie było. Godzinami „ulepszał” zdjęcia piksel… po pikselu. Z pokoju w którym stał komputer, dochodziło  tylko „klik! klik! klik!”. Na przemian szybciej i coraz to wolniej.

      Po miesiącu zdjęcia były już gotowe. Pomidor znów wprowadził je do cyfrowej ramki. Zdjęcie po zdjęciu, ukazywały się różne fantazyjne przemiany i kompozycje. Motywem przewodnim była chmura, w której wklejona była głowa osoby z innego zdjęcia.  Trochę jak w komiksie. Dzięki temu powstały różne kombinacje, kto o kim na danym zdjęciu myśli. I tak dla przykładu, jeśli na fotce twarz Pomidora jest zamyślona, w owej chmurze pojawia się postać Fety przy brzegu morza. Czy też zdjęcie Olivki, a w punkcie na który patrzy,  z chmury spogląda na nią Pieprz. Kombinacji było wiele, a każde zestawienie perfekcyjnie dobrane  do wyrazu twarzy i punktu, na jaki patrzy osoba na fotografii. Rzecz jasna jesteśmy również ja z Janim. Ja na zdjęciu, Jani w chmurze.  Czy też odwrotnie.

     -Tato, ale są znacznie szybsze sposoby na obróbkę takich zdjęć. Jak chcesz to ci pomogę. – jeszcze w trakcie prac nad całym projektem, zaproponował Jani.

    -Tak jest fajnie! Cicho… muszę się skupić.  – odpowiadał za każdym razem Pomidor.

      Kiedy wróciliśmy do domu, okazało się że fascynacja Pomidora na cyfrowej ramce się nie zakończyła. Już kilka dni po naszym powrocie, Pomidor wpadł na pomysł, żeby założyć sobie konto na Facebooku. I tak artystyczno – komputerowa fascynacja, znalazła znacznie większą publiczność. Zdjęcia ukazały się w sieci!  Kiedy tylko „zaakceptowałam” zaproszenie do znajomych od Pomidora, mój ekran dosłownie zalały zdjęcia Sałatki. Były wśród nich i takie, które pochodziły jeszcze z pierwszej połowy XX wieku! Przy tym najróżniejsze „chmury” i ich kombinacje. Codziennie więcej. I tak przez bite dwa tygodnie. W chwili obecnej Pomidor na Facebooku nie jest już tak aktywny jak wcześniej. Ten spokój mnie jednak nieco niepokoi… Czyżby to cisza przed burzą? Obawiam się, że Pomidor właśnie teraz pracuje  nad nowym projektem…

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Historia mojego zaręczynowego pierścionka… czwartek, 27 marca 2014

         

    Przemyśleliśmy sprawę! I tym samym po ponad siedmiu  latach związku,  postanowiliśmy z Janim wziąć ślub;))) Na razie jest to ślub cywilny, ale i tak jest w związku z nim naprawdę wiele szumu. Wszystko zaczęło się od mojego pierścionka… zaręczynowego!

      Nie ma co owijać w bawełnę. Jeśli  jest się parą ze stażem ponad 7 lat, moment kiedy podejmuje się decyzje o ślubie, jest oczywiście bardzo radosny, jednak trudno w takim przypadku o zaskoczenie. Mimo tego, jako bardzo typowa kobieta, nie mogłam doczekać się mojego pierścionka zaręczynowego. Jestem jednak przekonana, że żeńska część sałatkowej rodziny, sprawą owego pierścionka przejęta była o wiele, wiele bardziej.

      Jani znał  dokładnie opis jak mój wymarzony pierścionek wygląda. Prosty. Wręcz  minimalistyczny. I bardzo nowoczesny.

      Tak się złożyło, że jego kupno przypadło na naszą wizytę w sałatkowym domu. To jak ma wyglądać owe świecidełko, gdzie najlepiej je kupić i z czego dokładnie ma być zrobione, zdominowało tematy wszystkich rozmów. Misja, jakby miały od niej zależeć dzieje całego świata. Co najciekawsze, każda „pierścionkowa”  rozmowa dość nieudolnie była przede mną ukrywana, tak żebym się przypadkiem nie zorientowała. Udawanie, że się nie słyszy i nie rozumie, w tym wypadku było szczególnie  trudne…

SCENA 1

Sałatka w pełnym składzie siedzi przy obiedzie. Ja schodzę po schodach nieco spóźniona. Już ze schodów słyszę rozmowę, u którego jubilera jest najpiękniejsza biżuteria.

 

FETA

(rozemocjonowana)

Jani! Pójdziemy tam jutro i sam zobaczysz! Do tego jubilera co ma sklep przy centrum. I tylko tego! On to dopiero ma piękne… piękne…

 

W tym momencie jestem już w kuchni i siadam do stołu.

 

FETA

…piękne… piękne… POMIDORY!!! Tak pomidory… Ostatnio o nie bardzo ciężko! Pójdziemy tam razem i kupimy całe pięć kilo, tak żeby było na zapas.

(Feta kończy, ze swojego konszachtu wyraźnie zadowolona)

 

 

SCENA 2

W kuchni. Feta, Olivka oraz Jani. Ja jestem w pokoju obok i oczywiście wszystko dokładnie słyszę.

 

OLIVKA

Teraz modne jest białe złoto. I koniecznie musi mieć taki wielki, wystający diament. Wiadomo, im większy tym lepiej. I im bardziej wystaje!

 

FETA

Tak Jani! Koniecznie wieeelki diament. Twoja siostra ma racje… No i u tego jubilera, co ci wcześniej mówiłam, mają właśnie takie wielkie, wystające, piękne…

 

Mniej więcej w tym momencie, zabrzęczała moja komórka, która o zgrozo była w kuchni. Niestety, ale musiałam po nią zejść.

 

FETA

…piękne… piękne… Suzi z kanału Sky dziś mówiła, że jutro ma być przepiękne słońce! Na niebie ma nie być ani jednej chmurki. Jani, pamiętaj żeby… O! Nasmarować się kremem z filtrem…

(tym razem nawet po minie Fety, widać było ewidentnie, że tym razem konszacht się nie udał)

 

         Podczas większości tego typu zakonspirowanych dyskusji, emocje potrafiły sięgać zenitu. Najciekawsze było jednak to, że Jani nie odzywał się ani słowem, zachowując jednocześnie twarz pokerzysty.

      W końcu jednak wybiła godzina „W”  i Jani miał udać się do jubilera. Gotowi do wyjścia byli jednak wszyscy! Cały skład! Mimo wyraźnych oporów, Feta do wyjścia zmusiła nawet i Pomidora, który na zakupy i wszystko co z nimi jest związane,  jest wyraźnie uczulony. Do domu przyszła nawet i Cytryna, bo bez niej z kolei, żadne zakupy nie mogą się obejść. Co chwilę krzyki, wrzaski na przemian z wybuchem śmiechu.  Biedny Jani… Chyba brał coś na uspokojenie.  Pomysły na projekty najróżniejszych pierścionków, przekraczały możliwości wyobraźni chyba najbardziej ekscentrycznego jubilera. Propozycja  a la Kate Middleton, również padła. Na Boga… Zaczynałam się już lekko denerwować…  A miał być przecież:  „prosty. wręcz  minimalistyczny. i bardzo nowoczesny”. Jani tymczasem – ani słowa!

      Cała akcja odbyła się pod kamuflażem tego, że pewna znajoma  takiej jednej kuzynki… To znaczy… I ta właśnie kuzynka… Która ma tę znajomą… Którą zna jej  kuzynka… No więc, ta właśnie znajoma… Hmmm… Dalej niestety nie pamiętam, bo każdy gubił się w zeznaniach.

     Zamknęły się drzwi. I nastała błoga cisza. Na całe szczęście, bo jeszcze chwilę, a rozbolałaby mnie głowa… Typowe greckie rodziny są naprawdę kochane. Ale czasem… sami rozumiecie – nigdzie nie jest idealnie.

       Po trzech godzinach drzwi się otworzyły, a następnie huknęły. Olivka wbiegła po schodach po czym z trzaskiem zamknęła się w swoim pokoju. Feta wraz z Cytryną zapaliły w ciszy  po papierosie i zaczęły robić kawę. Tylko Pomidor wszedł rozbawiony i szczęśliwy, że to już koniec. Nietrudno było zauważyć, że cała akcja zakończyła się jedną wielką kłótnią. Czyli… Norma! Do wieczora wszyscy o wszystkim i tak zapomną.  Jani tymczasem wciąż nic nie mówił.  Skradł się tylko do szafy i zaczął grzebać coś w skarpetkach.

***

      I jest!  Wymarzony… Idealny!!!  Dokładnie taki, jaki chciałam. Prosty. Wręcz  minimalistyczny. I bardzo… bardzo!  nowoczesny. Tymczasem przygotowania do ślubu nabrały rozpędu… Sukienka na szczęście gotowa ;)))

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Co to jest KOMBOLOI i do czego służy?… sobota, 22 marca 2014

KOMBOLOI

KOMBOLOI

       

       Komboloi  to zdaje się jeden z najbardziej charakterystycznych przedmiotów Grecji. Starszy Grek, który zręcznie podrzuca w dłoniach sznurek koralików, to obrazek  niemal pocztówkowy.

Ale czym w zasadzie jest komboloi i przede wszystkim – do czego służy?

         Komboloi   to sznurek nawleczony pokaźnej wielkości koralikami. Wbrew pozorom nie ma niczego wspólnego z różańcem, choć wyglądem nieco go przypomina. Jest to przedmiot  kojarzony z męskością, między innymi dlatego że nigdy nie posługują się nim kobiety.

       Podrzucanie  komboloi  wcale nie jest prostą czynnością. Jak dokładnie się to robi? Przyznam, że nie mam zielonego pojęcia, co więcej – nie zamierzam się uczyć, bo widok kobiety podrzucającej komboloi… To zwyczajnie w przyrodzie się nie zdarza! ;)))

      Większość Greków nieustannie gestykuluje. Najlepiej to zaobserwować, kiedy patrzy się na Greków, którzy rozmawiają. Ręce w ciągłym  ruchu! Ale  co, jeśli nie ma co z nimi zrobić? W takich właśnie sytuacjach najlepiej sprawdza się komboloi! Odgłos uderzających o siebie koralików, podobnie jak ich widok, kiedy harmonijnie układają się w locie, to sama przyjemność. Zręczność w posługiwaniu się komboloi u niektórych Greków to prawdziwa sztuka!

       Czy komboloi ma odstresowywać?  Pomagać przy rzucaniu palenia? Wydaje mi się, że podrzucanie miłych w dotyku koralików, jest jedną  z tych czynności, które trochę niewytłumaczalnie sprawiają  przyjemność. Tak po prostu, samą w sobie.

       Jak dokładnie wygląda proces podrzucania komboloi? Przy okazji ostatniej wizyty u Sałatki, wybraliśmy się do dziadka. Stwierdziłam, że to idealny moment, żeby nagrać to z jaką zręcznością Oregano posługuje się swoim komboloi, których ma całą kolekcje.

 

      Przyszliśmy nieco nie w porę, ponieważ była chwila po 14, co znaczyło że dziadek był  już jedną nogą w łóżku, przygotowując się do swojej popołudniowej drzemki. Zapomniałam! Godziny od 14 do 18 to w Grecji czas niemalże święty, bowiem właśnie wtedy wiele osób oddaje się mesimeriano ipno czyli greckiemu odpowiednikowi sjesty.

      Dziadek co prawda jeszcze nie spał, ale otworzył nam drzwi już w pidżamie.  Zaryzykuje stwierdzenie, że mieszkanie  Oregano jest bardziej greckie niż sam Partenon! Kiedy tylko zamknęły się drzwi, poczułam że powietrze przesiąknięte jest specyficznym zapachem anyżu. Na stole stała butelka Malamatiny, której dziadek jest prawdziwym koneserem  i talerzyk z dolmadakia (KLIKNIJ TU!), wcześniej chyba przyniesionymi  przez Fetę. Dziadek już u progu  podrzucał  komboloi i w niekontrolowanym geście co chwilę poprawiał sobie sumiaste wąsy, jakby sprawdzając czy oby na pewno są na swoim miejscu. Wchodząc do środka, miałam nieodparte wrażenie, że ktoś tę scenę wyreżyserował. Usiedliśmy przy stole, a ja spytałam czy mogę włączyć w aparacie kamerę. Dziadek nie protestował.

http://www.youtube.com/watch?v=zg67M9MyHSE

      Pogoda tego dnia była bajeczna. Pewnie po naszym wyjściu Oregano uciął sobie zapowiadaną drzemkę. Zanim jednak to się stało dziadek zaproponował, żebyśmy weszli na dach jego mieszkania. Oregano mówi, że właśnie stamtąd miasto prezentuje się najpiękniej. Postaliśmy chwilę racząc się bajeczną panoramą  i promieniami słońca. Dawka witaminy D, jak w zastrzyku.  A w tle nieprzerwanie, przez cały czas  słychać było stukanie uroczo brzmiących  koralików…

 

    Na koniec – ciekawostka!  Komboloi jest w Grecji tak popularne, że istnieje nawet poświęcone mu muzeum. Link na stronę Muzeum Komboloi w miejscowości Nafplion, znajduje się tutaj:

 

http://www.komboloi.gr/