Olivka na restrykcyjnej diecie… wtorek, 18 październik 2011



Typowy grecki przysmak: owoce w bardzo słodkim syropie

       Za każdym razem, kiedy patrzę na moją najbliższą, grecką przyjaciółkę zastanawiam się, jak jest to możliwe, że ona jeszcze stąpa po tym świecie. Oceniając to moim północnym, racjonalnym okiem, nie jest możliwe, że Olivka przez swój dość niecodzienny sposób odżywiania nie nabawiła się cukrzycy, nie trafiła do szpitala, nie dostała jeszcze zawału serca. Podstawowe zasady jej żywienia, to:
1. Nie jeść niczego co jest zielone.
2. Unikać warzyw i owoców pod wszelką postacią (wyjątkiem jest sok pomarańczowy oraz frytki).
3. Pod żadnym pozorem nie jeść śniadań.
4. Największy posiłek spożywać po 22.00.
    Teraz pewnie nikt już nie jest w stanie mi uwierzyć, że Olivka wygląda naprawdę pięknie, zdrowo, ma czerstwą cerę i piękne lśniące włosy. Jeśli chodzi o tuszę, można uznać że jest po prostu zdrowo kształtna.
     Za każdym razem kiedy Feta przygotowuje coś z makaronu, Olivka wbiega do kuchni jako pierwsza. Nakłada sobie wielką porcję na współ surowego makaronu i je bez żadnych dodatków. Pizzę zamawia na podwójnym cieście, z wszystkim co jest tylko możliwe. Kiedy jednak ma ją na talerzu, zdejmuje wszelkie dodatki i wyrzuca, jedząc tylko samo ciasto, które wg jej filozofii fantastycznie przeszło  smakiem sera, pomidorów czy salami. Nikt nie jest w stanie tego racjonalnie zrozumieć… Po tak egzotycznym obiedzie przychodzi czas na zaspokojenie głodu słodyczy, od których jak przyznaje się otwarcie – jest uzależniona. Może być to słodka przekąska w postaci całego opakowania tik taków o smaku pomarańczy lub kilka dużych paczek rozpuszczalnej gumy mamby.
    Olivka uwielbia  wszystko co jest czekoladowe, karmelowe lub co jest posmarowane Nutellą. Wszystkie kosmetyki, żele pod prysznic, perfumy, balsamy mają zapach czekolady, ewentualnie dla urozmaicenia wanilii.
     Trzeba  przyznać – Olivka to dzieło samo w sobie, spójne i całościowe.
       Kilka dni temu nastąpił jednak przełom – postanowiła  zrzucić trzy kilo. Wielkimi krokami już w grudniu zbliża się chrzest, na którym ma być matką chrzestną synka najbliższej przyjaciółki. Można stwierdzić, że w kulturze greckiej chrzest jest tak samo ważny jak ślub. Olivka włoży więc całą energię, żeby wyglądać powalająco.
     Potrzeba tylko trzy kilo mniej…
      Przechodząc od razu do czynów, następnego dnia  po powzięciu postanowienia, zaczęła się ostra dieta. Rano, co było wielkim krokiem ku „trzy kilo mniej”, Olivka zjadła śniadanie.        Trzy czekoladowe ciasteczka…
      W przerwie w pracy wpadła na chwilę do domu, żeby tylko nie jeść fast foodu na mieście. Zjadła więc to co przygotowała Feta, ale nie można powiedzieć, że ze smakiem czy uśmiechem. To chyba nie był najlepszy dla niej dzień. Restrykcje  dotyczyły również jedzenia słodyczy. Tego dania, dla zaspokojenia głodu posłużyć miały jedynie wafelki. Ponieważ jednak jest na diecie, nie zjadła ich w całości, ale jedynie wyskrobała czekoladę, zostawiając sam wafel. Trzeba przyznać, że to sprytne. Kto wpadłby na coś takiego?
    Po całodniowej torturze wpadła do naszego pokoju, kiedy ja i Jani w spokoju  oglądaliśmy film.
-Zabije was! –krzyczała w nieudawanej furii, patrząc na moją miskę z popcornem, który trzymałam na kolanach.
-Dorota! Ja już nie wytrzymam…cały dom  pachnie popcornem. Nie rozumiesz, że jestem na d-i-e-c-i-e… To ponad moje siły. – dokończyła trzymając się za brzuch.
    To był chyba najgorszy dzień w życiu Olivki. Pierwszy raz widziałam w jej wielkich, egzotycznych oczach prawdziwe cierpienie. Dzięki Bogu, następnego dnia o wszystkim już zapomniała. A ja nie mogłam być na tyle racjonalna, żeby o czymkolwiek przypominać.
   

 

Za Aniołem Stróżem do kościoła… niedziela, 16 październik 2011

      Mimo tego, iż nie jestem osobą restrykcyjnie praktykującą, wychodzę z złożenia, że żeby dogłębnie poznać dany kraj, czy  też kulturę, dobrze jest poznać również jego religię. Podobnie jak sztuka, tradycja, codzienne obrzędy, religia jest elementem, który doskonale odzwierciedla kraj.
     Tak samo jak  nie znam się na polityce, żaden ze mnie religioznawca, a różnice pomiędzy doktrynami katolicyzmu czy  dominującego w Grecji prawosławia [1], nie zaprzątają mi zbytnio głowy.  To co dla mnie najbardziej istotne, to podejście do religii zwykłych ludzi, ich sposób jej przestrzegania, czyli to wszystko co widoczne jest w czystej praktyce. Żeby się przekonać jak dokładnie wygląda typowy obrządek w kościele greek orthodox, dziś wybrałam się na niedzielną mszę.
      Wymagało to ode mnie wyczynu, w mojej skali równoważnej z nagrodą Nobla, ponieważ w tą niedzielę wstałam o 7 rano! Na współ śpiąc trafiłam do łazienki, ubrałam się we wcześniej przygotowane ubranie, żeby było szybciej i z na wpół zamkniętymi oczami zamknęłam za sobą drzwi, do ciepłego domu, w którym każdy jeszcze spał. Około godziny dziewiątej znaleźliśmy się z Janim na typowej greckiej mszy.
     Dość niespodziewanie, mimo zimna, które zazwyczaj powstrzymuje Greków od wychodzenia z domu, kościół był wypełniony ludźmi w bardzo różnym wieku. Stanęliśmy przy drzwiach i od razu poczułam, wzrok starszej babci, która zmierzyła mnie od stóp do głowy. Są jednak pewne rzeczy niezmienne w większości kultur – pomyślałam i w tym samym momencie ostentacyjnie również zmierzyłam babcię od butów, aż po jej fryzurę. Trzeba przyznać – wyglądała odświętnie!
      Panie na lewo, panowie na prawo – bowiem w kościele greckim, funkcjonuje taki właśnie podział na płeć. Trudno jednak o tej godzinie znaleźć miejsce siedzące, bowiem tak naprawdę msza rozpoczyna się już o godzinie 7 i trwa łącznie trzy godziny, kończąc się sporo po 10. Mało kto jest w stanie całość wytrzymać, zwłaszcza że właściwie nikt w kościele, prócz wtajemniczonych duchownych nie ma pojęcia co jest mówione. Cały obrządek jest w oryginalnym staro-greckim, a język starożytnych Greków  mimo pewnych zbieżności, nie pokrywa się z nowogreckim i przez współczesnych nie jest rozumiany. Taka msza jest więc okazją, przy której mam sposobność poczuć się na równo z innymi – nie rozumiem o co chodzi tak jak wszyscy pozostali.
       To co dla mnie najbardziej rzucało się w oczy, to życie kipiące podczas takiej tradycyjnej mszy. Ludzie przyprowadzają ze sobą małe dzieci, które biegają, bawią się, gdzie tylko chcą  i naprawdę nikomu to nie przeszkadza. Skradają się między ludźmi, chowają między nogami, czasem coś podśpiewują. Ponieważ msza jest tylko jeden raz w ciągu dnia i trwa tak długo, każdy wchodzi do kościoła kiedy jest mu najwygodniej i może też wyjść, bez świadomości, że takie zachowanie jest niemile widziane. Część ludzi przychodzi jedynie 5 minut przed końcem. Nie jest niczym złym przejść się po świątyni i przywitać się ze znajomym poklepując po ramieniu i ucinając sobie krótką rozmowę. Brak stresu, lekkość w obyciu i brak poczucia upływającego czasu, tak typowe dla Greków, znakomicie odbija się więc w zachowaniu na mszy, w kościele.
     Prócz żywiołowego zachowania wiernych, cały kościół podczas mszy wydaje się być dosłownie jednym żywym organizmem. Wszystko tętni ruchem, mieni się kolorami, brzęczy, świeci i pachnie. Kiedy dzień jest słoneczny, kolory padające z witraży mienią się i migocą na ścianach i podłodze. Ksiądz  rzadko siedzi w miejscu, ale porusza się w swojej przestrzeni, wychodząc do wiernych i oczywiście żywo gestykulując i podnosząc głos, dla podkreślenia wzniosłości chwili. Na mnie największe wrażenie wywarł męski chór, składający się z pięciu, sześciu głosów. Trudno to nazwać śpiewaniem, ponieważ mężczyźni właściwie buczą tworząc w ten sposób podkład, tło dla głosu wodzącego, który odśpiewuje przepiękne, zupełnie egzotyczne dla mnie pieśni w starożytnym języku. Tak dość abstrakcyjnie brzmiący śpiew naprawdę porusza. Jest bardzo rytmiczny, równy i kojarzy się z pewnym rodzajem mantr. Trudno też odwieść się od skojarzenia ze śpiewem z tureckich meczetów, ale  o takie porównanie obraziłby się każdy szanujący się Grek.
    Na koniec mszy, na dłonie  wiernych wylewane jest  kilka kropel perfum, tak aby uruchomić również zmysł zapachu. Wychodząc ze świątyni dostaje się kromkę chleba, więc udobruchany jest również i smak.
    Wychodząc już z kościoła, ukradkiem wyjęłam aparat, żeby zrobić kilka zdjęć. Kiedy tak nieśmiało klikałam, podeszła do mnie starsza kobieta. Myślał, że chce skrócić mnie o głowę, ale z entuzjazmem zaczęła pokazywać swoje zdjęcia z telefonu, mówiąc że też fotografuje świętych, takich których wzrok ją uspakaja. Już prawie miałam wytłumaczyć – przepraszam, nie mówię po Grecku, ale szybko ugryzłam się w język, bo załapałam, że rozumiem co mówi. Pokiwałam więc głową i powiedziałam, że zdjęcia są piękne. Nie spostrzegła się, że nie jestem stąd…
       Według greckiej tradycji, niedzielny poranek jest jedynym czasem, kiedy każdego z nas opuszczają nasi Aniołowie Stróżowie udając się na mszę. Trzeba więc przyjść najlepiej rano, żeby ich dogonić. To tak pięknie romantyczna motywacja, żeby kiedyś jeszcze przyjść.
     Tymczasem życzę wszystkim spokojnego poniedziałku!

Moja mała, ekologiczna obsesja:)… czwartek 13 październik 2011

     
    Moja starsza siostra będzie miała urodziny. Ponieważ nie będziemy mogły uczcić ich razem postanowiłam zrobić jej niespodziankę, kupić coś niepowtarzalnego i wysłać pocztą. Ewa uwielbia kosmetyki, dlatego nigdy nie ma problemu ze znalezieniem czegoś, co ją ucieszy.
     Przeszukując greckie sklepy kosmetyczne, postanowiłam zacząć od dolnych półek, ponieważ jak już wcześniej zauważyłam właśnie tam kryją się największe i najbardziej niepowtarzalne skarby. Mając w pamięci moją kąpiel w cudownym błocie, kiedy na najniższej, zupełnie bocznej półce, gdzie nikt nie zagląda, zobaczyłam kilka ekologicznych mydeł z oliwek, wiedziałam że jest to właśnie idealny prezent, którego szukam.

     Tak właśnie kilka dni temu zaczęła się  moja mała, ekologiczna obsesja, bowiem od paru dni szukam i tropie naturalnych mydeł we wszelkich sklepach. Są naprawdę niesamowite, bo nie mają w sobie niczego prócz ekologicznych  środków. Bez żadnych sztucznych barwników, dodatków perfumowanych, pachną naturą i matką ziemią J  Właśnie wącham  mydełko, które jutro wyślę i myślę sobie, że są pewne rzeczy, jakich  technologia nie jest w stanie podrobić.

    Ot – taka moja inspiracja na dziś!  

Co takiego ma w sobie cuchnące błoto?… środa, 12 październik 2011


      Wiedząc, że tegoroczne lato bezpowrotnie odchodzi do przeszłości, w ostatniej chwili, postanowiłam skorzystać z jeszcze jednej możliwości jakie daje słoneczna pogoda. Przeglądając jeszcze raz przewodniki po okolicy, znalazłam miejsce, w którym nigdy nie byłam i coś czego nigdy w życiu nie próbowałam…
                                                            …. kąpiele w błocie…
       Również i tym razem stanowczo nikt nie chciał ze mną iść. Nie chciał iść to raczej zbyt mało powiedziane. Każdy komu mówiłam o tym pomyśle, patrzył na mnie z wielkim obrzydzeniem. Mogło to oznaczać tylko jedno –  na pewno stanie się coś ciekawego. Ponadto kąpie w błocie są tylko w jednym miejscu w Grecji – 15 km od naszej miejscowości… Jak więc można przeoczyć taką niesamowitą szansę?
      Do torby spakowałam wszystko co potrzebne, czyli – ręcznik…
      Jadąc do malutkiej miejscowości, obawiałam się tylko jednego – będę musiała być tam jak mnie Pan Bóg stworzył, czyli całkowicie nago. Niedozwolona jest nawet gumka  do włosów, bowiem każdy kontakt błota ze sztucznym materiałem, mógłby popsuć jego cudowne, lecznicze właściwości. Wydawało mi się to dość logiczne i  do zaakceptowania. Staram się być eko!
      Mimo obaw, przez całą drogę dla dodania otuchy, uświadamiałam sobie, ile nadzwyczajnych rzeczy tutaj już zrobiłam. Porozumiewam się po grecku, sama chodzę sobie na zakupy, wytrzymałam jesienne porządki Fety, plus przeżyłam zajęcia z gimnastyki w rytmie greckiego techno. Przed każdym z tych wydarzeń obawiałam się, stresowałam. W konsekwencji, jak się okazywało za każdym razem (przemilczając jedynie jesienne porządki przyszłej teściowej) strach urastał tylko w głowie i okazywał się zupełnie niepotrzebny. Co niby takiego mogłoby się stać? Kobiety przecież restrykcyjnie oddzielone miały być  od mężczyzn.
       Kiedy już byliśmy na miejscu, udaliśmy się do kasy, w której dostałam bardzo dokładnie informacje jak się zachowywać i co robić: rozebrać się do naga, wziąć prysznic, spędzić w błocie około 20 minut, wziąć znów prysznic, tyle że  bez żadnego mydła lub szamponu i wrócić do domu. Nic trudnego.
      Zrobiłam wszystko jak trzeba i kiedy już naga, nagusieńka stanęłam przed basenem wypełnionym błotem po brzegi, pomyślałam tylko, że takiej wersji nie byłam w stanie sobie wyobrazić… W basenie przebywało około dwudziestu kobiet, wszystkie od stóp do głów umazane brązową mazią. Żadna  kobieta nie miała mniej niż 60, 70 lat. Kiedy stanęłam przed basenem, w  jednym momencie, wzrok każdej z nich utkwił na mnie. Jakbym była jednym wielkim, czerwonym punktem na białej kartce, ze strzałką, która dodatkowo wskazuje, gdzie się znajduję. Po chwili usłyszałam jak wołają do mnie głośno:
-Ale młodziutka, toż to jeszcze dziecko! Choć do nas, zaopiekujemy się tobą….
     Wyglądało to na  koszmar, z serii „jestem nago i każdy się na mnie gapi”. Niestety nie był to sen i sama się w to bagno wpakowałam. Nie miałam wielu opcji do wyboru, więc stwierdzając że najgorsze jest już za mną, zdecydowałam, że muszę szybko zanurzyć  się w błoto i zakamuflować  jak tylko mogę.
     Im bliżej błota tym bardziej śmierdziało siarką i innymi organicznymi zapachami. Wchodząc po śliskich schodach, obok stopy przeskoczyła mi żaba, idealnie  zamaskowana błotem.
      Jakoś się jednak udało. Zacisnęłam mocno zęby, nie pośliznęłam się na schodach i weszłam   do  mazi, która cały czas wypierała mnie na zewnątrz. Co za smród niewyobrażalny…
      Po chwili poczułam jak, ktoś obmazuje moje plecy błotem. Z resztą poradziłam sobie już na szczęście sama.
-Skąd jesteś dziewczyneczko? – spytała jedna z kobiet.
     Chcąc uchylić się od jakichkolwiek rozmów i po prostu posiedzieć  w błocie w ciszy i przyjemnej samotności, grzecznie odpowiedziałam, że nie znam greckiego.
     Błąd!
     Dlaczego odpowiedziałam po grecku?
-Co ty opowiadasz dziecko drogie – przecież słyszę, że mówisz! Haha! – kontynuowała dość logicznie jedna z pań.
     Dwadzieścia minut trwało wieki. Prawie zbierając się do wyjścia, kiedy  trochę się uspokoiłam, przyjrzałam  się kobietą które dopiero co wchodzą. Pierwszy raz w życiu miałam szansę, zobaczyć tyle pań w wieku dojrzałym, zupełnie nago. Jak to możliwie? –  zadawałam sobie pytanie patrząc na ich ciała. One naprawdę wyglądały ładne, przede wszystkim zdrowo, tak że aż miło było popatrzeć i pomyśleć, że i ja mogę kiedyś tak wyglądać.
     Kiedy na wielkim zegarze wybiło 20 minut, zebrałam się w sobie i wyszłam. Za plecami słyszałam tylko:
-Hej mała, co tak prędko? – czemu towarzyszył oczywiście wszechobecny śmiech.
Wzięłam prysznic pod ogromnym ciśnieniem, który zmył ze mnie całe śmierdzące błoto.                                            Wytarłam się ręcznikiem i z powrotem włożyłam ubranie.
Poczułam się rześko i  przede wszystkim bezpiecznie w moim ubraniu.
Kiedy wieczorem wszyscy zadawali pytanie jak było, nie ukrywałam, że dla mnie było to silne przeżycie. Feta  z Olivką poprosiły, żeby dotknąć mojej skóry.
To niesamowite…. Powiedziałyśmy we trzy zgodnie. Wieczorem moja skóra była  tak gładka jak przysłowiowy aksamit. Znikły wszelkie niedoskonałości i mój mały liszaj na brzuchu, na którego nie działała żadna maść z antybiotykami. Skóra była tak piękna, miękka i świetlista, że mogłabym tego wieczora swobodnie reklamować balsamy do ciała.
Należało posłuchać tych kobiet i zostać trochę dłużej, pomyślałam. Skoro, przybywały z całej Grecji żeby posiedzieć w błocie, wiedziały co robiły.
Tydzień później do kąpieli błotnej przyjechałam jeszcze raz. Byłam przygotowana na najgorsze, ale o ironio – wraz ze mną przybyły trzy młode Niemki, które rozproszyły uwagę. Kasjerka  mnie już pamiętała i powiedziała, że za dziesiątym razem wejdę za darmo.
Moje dwa rachunki trzymam w kalendarzu do następnego lata. Postanowiłam przyjechać nawet z końca Grecji. Inwestuje w siebie na przyszłość – za 50 lat będę piękna!


Szalone stepy w rytmie disco… sobota, 8 październik 2011

       Właściwie z wielką ulgą mogę stwierdzić, że lato również i w Grecji dobiegło końca. Temperatura spadła do    25 stopni, a wraz z jej spadkiem i pojawieniem się kilku chmur na niebie przyszło wytchnienie. Naprawdę, dopiero przebywając w tak piekielnym upale jest się w stanie zrozumieć lenistwo południowców, wręcz zdrowotny przymus istnienia sjesty i nocnego życia. Wraz z namacalną zmianą pory roku, jesiennymi porządkami Fety, przestało być tak przyjemne kąpanie się w morzu, a leżenie plackiem na plaży straciło rację bytu.
     Mamy jesień! Ufff….
    Żegnając się, aż do następnego lata z pływaniem, które dodało mi parę gramów masy mięśniowej, wpadłam na genialny pomysł – zapisuję się na siłownię! Radząc się wszystkich “warzyw” z mojej greckiej sałatki, przy relacjach o cenach greckich fitness clubów, pomysł wydawał się być dość utopijny. Szybko jednak okazało się, że „wielki kryzys” ma swoje bardzo pozytywne strony, bowiem siłownie obniżyły ceny tak, że właściwie pokrywają się one z warunkami polskimi. Szybko zaopatrzyłam się w szorty do ćwiczeń i wcielając pomysł w życie, znalazłam się w greckim gimnazjonie.
   Wchodząc do sali siłowni, dziękowałam intuicji, że podpowiedziała mi, że i tym razem mam obowiązek postawić na modny wizerunek. Fitness club w wydaniu greckim, to bowiem nie tylko miejsce dbania o zdrowie i sylwetkę, ale może i przede wszystkim miejsce gdzie można kogoś poznać, zaprezentować się, pogadać – od starożytności w tym względzie niewiele się zmieniło. Kobiety jak i mężczyźni ubrani wg ostatnich, sportowych krzyków mody, z odpowiednimi fryzurami i makijażem,  dumnie spacerowali wśród różnorodnych przyrządów, popijając w wielkim zmęczeniu co chwilę łyki wody. Życie towarzyskie to podstawa!
   Po zapłaceniu opłaty miesięcznej, stałam się jedną ze stałych klientek siłowni. I jednocześnie powierzono mnie instruktorce, która była rodowitą Niemką. Moja opiekunka, mimo iż pochodzi z Niemiec, w greckiej siłowni  czuje się jak ryba w wodzie. Mimo około pięćdziesiątki na karku, jej figura jest fenomenalnie wyrzeźbiona, dodatkowo podkreślona białymi legginsami  i obcisłym t-shirtem. Nie wymawiając „r”, na wpół po grecku na wpół po angielsku, z pewnymi naleciałościami z niemieckiego, dokładnie wytłumaczyła mi jak działa  każdy przyrząd na sali.
   Przy drugiej wizycie ćwiczyłam już sama. Biegałam na bieżni, jeździłam na rowerku, wiosłowałam kajakiem, mając do dyspozycji w każdej chwili pomoc trenerki. Skacząc, biegając i pływając, ukradkiem oka parzyłam na rezolutną Niemkę, która oprowadzając nowego klienta, co chwila odbiegała pomagając najbardziej umięśnionym Grekom  – z wielkim uśmiechem na twarzy, sprawdzając dłonią czy mięśnie oby na pewno są dobrze napięte. Oto chyba sekret jej greckiego szczęścia…
     Po kilku wizytach, znudziły mi się jednak dość jednostajne ćwiczenia. Jak kot stopniowo poznałam cały teren sali i zachciało mi się czegoś więcej. Zupełnie przypadkiem schodząc w dół, zobaczyłam, że siłownia ma jeszcze jedną salę, z której zawsze słychać było żywą, dyskotekową muzykę. Sala była przestrzenią, gdzie systematycznie odbywał się aerobik, stepy i pilates. Ja właśnie trafiłam na zajęcia ze stepów. Patrząc na to co dzieje się w sali jednocześnie bardzo chciałam od razu wskoczyć i poćwiczyć z grupą, ale z drugiej strony nie mogłam poradzić sobie z typowymi obawami: nie zrozumiem co mówi trener, nie nadążę za układem kroków i będę wyglądać śmiesznie, a może mam za słabą kondycję….
     Przespałam się z moimi obawami kilka nocy, ale po dłuższym, monotonnym ćwiczeniu na siłowni, uznałam – raz kozie śmierć!
     Na zajęcia stawiłam się 10 minut przed czasem, dokładnie tak jak było napisane na kartce. Posiedziałam kilka minut, ale sala wciąż była pusta. Przygotowując sobie w głowie pytanie w wersji greckiej, udałam się więc do  mojej niemieckiej trenerki z pytaniem czy trening się odbędzie. W odpowiedzi usłyszałam, najbardziej typową, grecką odpowiedź: „może tak, może nie…” i szeroki uśmiech jako obrazowy komentarz. Do sali schodziłam co pięć minut, w końcu z piętnaście minutowym opóźnieniem zjawił się trener, a wraz z nim jedynie dwie dziewczyny. Zapowiadało się więc kameralnie.
     Trener przy wzroście metr pięćdziesiąt nie mieścił się w drzwiach. Miał koszulkę bez ramion z napisem  „XXXL – to jest koszulka na moje mięśnie”. Po rozstawieniu nas w odpowiednich miejscach, ze „schodkiem” do wykonywania stepów, na głowę założył mały mikrofon i włączył taneczną muzykę z dyskotekowym rytmem.
    Do końca zastanawiałam się, czy to aby dobry pomysł, bojąc się nadal, że być może nie zrozumiem poleceń i tylko się wygłupię. Kiedy jednak wyczułam bardzo prosty rytm i zobaczyłam, że pierwsze kroki to tylko wchodzenie i schodzenie, poczułam się pewniej.
    Białe, wielkie buty trenera jednostajnie wchodziły i schodziły ze „schodka”, a ten zaczynał mówić głośniej i szybciej. Bóg raczy wiedzieć co mówił, ale jak się okazało nie miało to większego znaczenia. Po piętnastu minutach i okrzykach „Bravo! Bravo!”, już prawie w ogóle zapomniałam o stresie, bo zastąpiło go zmęczenie i koncentracja na coraz to bardziej skomplikowanych układach.
-Dalej dziewczyny! Dalej! Bravo! Bravo! – wykrzykiwał trener, w rytm muzyki, która już właściwie przeszła w techno – trans. Im bardziej w las tym bardziej zapominałam o wszelkich moich obawach, bo okazało się, że chwyciłam wiatr w żagle, a każdy z pozoru skomplikowany układ, tak naprawdę opiera się na bajecznie prostej logice.
     Im bardziej byłam spocona i zziajana, zaczęłam rozumieć sens muzyki techno  i to jak można się w niej zupełnie zapomnieć. Białe trampki, z których nie mogłam spuścić wzroku, w tym jednostajnym ruchu, chyba mnie zahipnotyzowały, tak że po zmęczeniu przyszła faza całkowitego przyzwyczajenia  się do wysiłku i zupełnego pozbycia się stresu. Wyleciał chyba przez nogi.
     Na koniec zajęć, usłyszałam jedno wielkie „BRAVO!” – jakbym właśnie wygrała walkę z bykiem. Byłam naprawdę dumna z wyczynu. To jeszcze jeden, namacalny dowód, jak skomplikować potrafi prozaiczne rzeczy, wybujała wyobraźnia.
     Na pożegnanie moja Niemiecka trenerka poklepała mnie po ramieniu, dla pogratulowania wyczynu.
     We wtorek idę na pilates.
   Chodząc po mieście zaczynam rozpoznawać twarze z siłowni. Wiem, że być może na przestrzeni tygodni, zacznę już się witać z uśmiechem machając ręką. Zaczynam zapuszczać korzonki. Małe – ale zawsze J

Saloniki i wielki, grecki kryzys… czwartek, 6 października 2011

    
      „Wow!” Pomyślałam, kiedy znaleźliśmy się na jednej z głównych ulic Salonik – drugiego co do wielkości miasta Grecji i jednocześnie niezaprzeczalnej stolicy … mody! Przechodząc się ulicami w piękny wtorkowy dzień, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem na jakimś modowym wydarzeniu i że za chwilę zgasną światła, a na ulicy jak po wybiegu zaczną chodzić prawdziwe modelki. Naprawdę, chyba nigdy w życiu nie widziałam w jednej przestrzeni tylu tak pięknie ubranych ludzi.
    Jest to chyba główne wspomnienie, jakie utkwiło mi po naszym jednodniowym wypadzie do Salonik. Jadąc do dużego miasta przez cały czas zastanawiałam się, jak tam będzie wyglądać kryzys, o którym tak trąbią wszelakie media. Na czym on polega? I  gdzie właściwie można go tak namacalnie zobaczyć?
       Na polityce niestety zupełnie się nie znam. Jak widzę w telewizji wiadomości, to zmieniam program, a jak w radiu pojawia się serwis informacyjny, to natychmiast szukam muzyki. To jak wygląda sytuacja polityczna w Grecji, mogę opisać tylko przez pryzmat tego jak wygląda codzienne, namacalne  życie, jakie emocje panują w społeczeństwie, ujmując to krócej –  dokładnie  na takiej samej zasadzie jak  otaczający świat postrzega małe dziecko.
     Kiedy zaparkowaliśmy samochód i zaczęliśmy iść w stronę centrum, poczułam, że rzeczywiście – coś śmierdzi w powietrzu. Nie myliłam się zbytnio, kiedy zobaczyłam przepełnione kontenery na śmieci, z których właściwie znaczna część odpadków  już zupełnie się nie mieściła. To znaczyło jedno – generalny strajk śmieciarzy. Takie jednak sytuacje nie są w Grecji czymś nadzwyczajnym i zdarzają się, można stwierdzić zupełnie systematycznie.  Biorąc pod uwagę, kryzys czy też nie, strajki w Grecji są zupełną codziennością. Studenci zawsze strajkują kiedy zbliża się sesja, z zupełnie niewiadomych przyczyn przestaje działać miejska komunikacja, czy też strajkuje służba zdrowia. Jest to sytuacja constans.
    Idąc głównymi ulicami, w roboczy  dzień, widać było kawiarenki wypełnione właściwie po brzegi. Co więc robią ci wszyscy ludzie, kiedy kraj tonie, tak spokojnie popijając kawę i gawędząc z uśmiechem? Rozwiązanie nasuwa się samo: to za pewne studenci, którzy niestety, ale nie mogą podejść do poprawkowej sesji, czy też zwolnieni z pracy – cóż innego pozostaje, jak po prostu wyjść na kawę?
      Korzystając z sytuacji, że szłam  obok stuprocentowego Greka, spytałam  Janiego – na czym polega więc ten cały kryzys, bo ja widzę tylko pięknie ubranych, uśmiechniętych ludzi pijących kawę lub w spokoju robiących zakupy w markowych sklepach.
-No wiesz… Tyle ludzi zostało zwolnionych z pracy. Zostali kompletnie na bruku… – brzmi rzeczywiście smutno, ale drążąc temat dalej, spytałam więc kto ze znajomych Janiego został zwolniony z pracy i jest właśnie na bruku…
-Hmmm…. – zaczął się zastanawiać, co dało do zrozumienia, że nie jest to jakaś zatrważająca ilość znajomych.
-No na przykład Petros. Szef zwolnił go rok temu. Przez cały rok  szuka pracy i nie może znaleźć. – brnąc  jednak w temat dalej okazuje się jednak, że owy Petros ma dość duże wymagania i nie może, z niewiadomych przyczyn pracować dalej niż kilometr za miastem. Bardziej niż wyjechać z miasta, wolał porostu wrócić do mamy. Literalnie więc ujmując na bruku nie jest.
-No i jeszcze Tassos. Ale on w sumie zwolnił się sam…
    Po chwili zamyślenia Jani dodał jednak…
-Ale zobacz… Mojemu ojcu obcięli emeryturę i nie dostaje już czternastej pensji…! – dalej Jani zaczął szukać czegoś jeszcze, ale ja nie mogłam się skoncentrować, bo właśnie uświadomiłam sobie, że w innych krajach istnieje coś takiego jak „czternasta pensja”…
     Wkrótce zaczęliśmy rozmawiać o czymś zupełnie innym, a o całym wielkim  kryzysie zupełnie zapomnieliśmy sami, bo właściwie nie było bodźca, który mógłby nam, zwykłym zjadaczom chleba o tym  przypomnieć.
     Nasze odwiedziny tego przepięknego miasta,  ukoronowała wizyta w jednym z muzeów, w którym odbywa się wielkie biennale, rozgrywające się w wielu różnych partiach miasta. Wchodząc do budynku muzeum już szykowałam 10 euro, bo tyle zazwyczaj kosztują takie wejściówki. Ku mojemu zdziwieniu, wejście było za darmo. Wystawa naprawdę wywarła na mnie wielkie wrażenie – dotykała właściwie po części tematu kryzysu – postanowiłam więc zaopatrzyć się w gruby, kolorowo ilustrowany przewodnik. Kiedy już powtórnie szykowałam portfelik, pani z kasy powiedziała, że książki  rozdawane są za darmo…, po czym ku mojej radości, zapakowała prezent w śliczną, lnianą torbę z reklamą i logo muzeum.
     Wieczorem, po powrocie do domu, zadzwoniła do mnie mama. Oglądała właśnie jakieś wiadomości, że w Grecji znów są strajki i martwiła się czy jestem cała. W głosie słychać było naprawdę strach, czy oby wszystko jest dobrze. Ja już w pidżamie właściwie leżałam  w łóżku, a o wielkim kryzysie poczytałam sobie w książce. 
PS
Przechodząc się ulicami Salonik, natrafiłam na polskiego Fiata 125p! W innym otoczeniu wyglądał naprawdę tak egzotycznie, ale po pierwsze bardzo trendi! Zdjęcie obokJ

Greckie DNA… niedziela, 2 październik 2011

     Po naszej ostatniej wojnie stwierdziłam, że muszę koniecznie zabezpieczyć się przed następnym atakiem, który być może (najpewniej…) jeszcze nadejdzie. Stwierdziłam, że jeśli mamy w planach zostać tu jeszcze do okolic stycznia, muszę zadbać o moją wewnętrzną równowagę i   psychiczną higienę. Postanowiłam więc wychodzić z domu tak często się da, poznawać nowych ludzi i zobaczyć jak najwięcej miejsc z okolicy. Na tym właśnie polega moja nie szkodząca nikomu defensywa.
     Od razu przechodząc do czynów już następnego dnia wybrałam się z Olivką i jej przyjaciółką z pracy na sobotnie zakupy. Olivka dostała wiadomość, że już na pewno zostanie matką chrzestną, co  nastąpi   w grudniu. Postanowiła więc od razu zacząć kompletować zestaw gadżetów, bez których uroczystość nie będzie miała racji bytu. Zakupy nie trwały jednak zbyt długo, bowiem w soboty, jak i w inne dni wszystkie sklepy zamykane są punktualnie o godzinie 14.00 – to chyba jedyny punktualny element greckiej rzeczywistości.
    Chwila po zakończeniu zakupów, znalazłyśmy się w jednej z klimatycznych kawiarenek, z fantastycznym widokiem na morze i miasto. Po kilku minutach, kiedy siedziałyśmy przy kawie, zjawił się Stawros – kolega z pracy dziewczyn.
-Jak pięknie wygląda dziś nasze miasto. – powiedział na dzień dobry, zdaniem jakby wyrwanym z mojej książki do nauki greckiego…
-Dorota –  spytał  zainteresowany faktem, iż jestem z Polski – A jak często ty w Polsce wychodzisz na kawę?
-Tak średnio, jeśli pracuję, albo się uczę, to tak dwa do trzech razy w tygodniu. – powiedziałam zupełnie szczerze.
    W tym  momencie nastała martwa cisza i wszyscy zaczęli patrzeć na mnie jak na Sierotkę Marysię.
-Boże…To ty masz tak mało przyjaciół…
-Nie … Wszystko jest ok.! Tylko po prostu zazwyczaj mam dużo nauki, albo pracy, albo jestem zmęczona i mam ochotę zostać w domu.
-Aha… – Stawros drążył dalej temat – to dlatego w Grecji mówi się, że ludzie na północy są leniami…
     Na to stwierdzenie nóż otworzył mi się w kieszeni, bo u nas powszechnie za standard przyjmuje się coś zupełnie odwrotnego. I udowodniłam tezę zadając to samo pytanie, ile więc razy Grecy wychodzą sobie w tygodniu na kawę:
-Codziennie! – odpowiedzieli zgodnie chórem.
-Więc kto jest tutaj leniem? Oczywiste, że wy południowcy, bo przecież wszyscy na północy Europy po prostu pracują i nie mają zbyt wiele czasu dla siebie, nie mówiąc już o wiecznym popijaniu kawy – mówiłam dalej pewna jak nigdy swojego.
-Ale przecież my też pracujemy i to całkiem dużo. – odezwała się koleżanka Olivki – Danai, która rzeczywiście pracowała na dwóch pełnych etatach, codziennie około 10 godzin. I rzeczywiście, że jest przy każdym możliwym wyjściu obecna. Szybko analizując sytuację, musiałam przyznać, że coś w tym jest ponieważ również i Olivka jak i Stawros normalnie pracowali na pełne etaty.
-Ok., to może powiedzcie mi po prostu jak wy to robicie? Ja bym nie dała rady…Praca, nauka, a później jeszcze codzienne wyjścia.
-No widzisz, widzisz… – powiedział Stawros zadowolony, moim przyznaniem racji i docenieniem nadprzyrodzonych zdolności Greków.
-Nie wiem jak ci to wytłumaczyć Dorota. Rodzimy się tacy. To jest po prostu wbudowane w nasze DNA…
      Mimo, iż moje DNA jest pewnie trochę inne,  jeszcze tego samego wieczoru dołączyłam do nocnego wyjścia do kina, a spać położyłam się naprawdę ostatnia. 

Dlaczego greccy mężczyźni do trzydziestki mieszkają z mamusiami?…piątek, 30 wrzesień 2011

Nowożeńcy wyjechali w podróż poślubną.
Po jakimś czasie matka męża dostaje kartkę:
„Mamo, jestem zadowolony, nakarmiony, odzież zadbana, żona spisuje się na medal!”
– O żesz… ledwo co ślub wzięli, a ta już go kłamać nauczyła…
        
        Pamiętam jak oglądałam kiedyś film, na którym była pokazana włoska, hiszpańska, czy też grecka rodzina. Główna, a właściwie jedyna scena, jaka utkwiła mi w głowie to wielka mama, ubrana w czarną podomkę nakładająca swojemu trzydziestoletniemu synowi gigantyczną  porcję spaghetti z sosem pomidorowym. Porcja była tak wielka, że nie mieściła się na talerzu, a biedny facet bał się zostawić nawet jedną małą, nitkę spaghetti, więc torturował się jedząc do końca.
     Przeczuwałam już od początku, że w pewien sposób problem archetypu  „Big Mama”, może dotyczyć również i tego przypadku. Dzięki Bogu Feta jest jednak szczupła i nie chodzi w czarnych, wielkich podomkach, ale jednak problem  w pewnym sensie jest…
      Po kilku dniach naszego pomieszkiwania w tym domu, obudziłam się pewnego ranka i stwierdziłam, że coś mi tu nie pasuje. Jani nie ma co prawda jeszcze trzydziestki, ale za kilka lat będzie miał… Pokój, w którym mieszkamy nigdy właściwie nie należał do niego, więc zaaranżowany został w guście  Fety. Przeraziłam się, kiedy zadałam sobie pytanie: co w pokoju faceta, który dobiega trzydziestki robią małe pluszowe pieski – pięć, równo ułożonych na kaloryferze,  miło witających każdego kto do pokoju wchodzi?; dlaczego zdjęcia wiszące na ścianach przedstawiają Janiego w wieku dziesięciu lat?; oraz co do jasnej cholery robi tutaj słodka pluszanka w postaci uroczego kotka śpiącego w koszyku? …
     O… nie…I tutaj zapaliła się mi pierwsza czerwona żarówka…
     A za nią usłyszałam w głowie głośny alarm….
    
     Jeszcze tego samego dnia po pierwsze „słodkiego kotka” oddałam potajemnie do pokoju Olivki, wmawiając jej, że czerwony koszyczek w którym leży kotek idealnie pasuje do jej czerwonych zasłon.  Natychmiast poprosiłam Janiego, żeby po cichu usunął  rodzinę piesków, która zamieszkała na kaloryferze i zamienił  zdjęcia z dzieciństwa, na takie która pokazują go w aktualnym stanie.
     Czasami zastanawiam się kiedy przyznają mi jakiś medal za naiwność?  …   Jani co prawda pokiwał głową  z miną pełnego zrozumienia, ale od jego zgody do czynów była jeszcze długa droga…
         Syynnku…- obudził nas któregoś ranka głos Fety.
Jaki synku? Pomyślałam – raczej Stary Byku – byłoby bardziej odpowiednie. A razem ze słowem „synku, synusiu”, doszło do mnie, ze tak łatwo jednak nie będzie. A nie ważne czy zdaje sobie z tego sprawę, czy też nie, zaczęłam brać udział cichej walce o teren, która może rozegrać się tylko między kobietami, a o której istnieniu zazwyczaj faceci nic nie podejrzewają. O odwrocie nie było już mowy bo  wraz z wyproszeniem „słodkiego kotka”, rzuciłam rękawicę  mojej „Big Mama”.
     Tym samym doszło do mnie, że racjonalne podejście do problemu nie ma najmniejszej racji bytu, bo i ta walka nie ma w sobie nic z racjonalności… Jeszcze tego samego dnia, przy składaniu łóżka wpadłam na bardzo dobry pomysł. Z upośledzoną miną małego dziecka, wmówiłam Janiemu, że „pieskom na kaloryferze jest za ciepło i powiedziały, że chcą się przeprowadzić” i jednocześnie wrzuciłam jednego po drugim do schowka na pościel. Po miesiącu… nikt nie pamięta o ich przeprowadzce i mieszkają sobie w pościeli bardzo szczęśliwie. Jak na razie dwa : zero dla mnie…Zostały już tylko zdjęcia, ale na to potrzeba więcej czasu, żeby Feta nie dostała zawału, więc lepiej rozciągnę bitwę w czasie.
      Któregoś dnia, z  myślą że wygrana już jest w kieszeni, obudziłam się w pełni błogiego spokoju i ze smakiem słodyczy wygranej. O n-a-i-w-n-o-ś-c-i! Moja czujnośc została jedynie uśpiona, przez Fetę, która okazała się o wile sprytniejsza niż myślałam i za nic nie da synowi spokojnie dorosnąć…
-Kochani! Wstawajcie… – śpiewnie powiedziała uchylając drzwi do naszego pokoju.
-Dziś pierwszy dzień jesieni…co oznacza – jesienne porządki… – szeroko uśmiechając się kontynuowała monolog, którego nie mogłam przerwać, bo po prostu zabrakło mi języka w buzi, widząc to co się dzieje. Feta wparowała do naszego pokoju z wielką szczotą na jeszcze większym kiju, przeróżnymi środkami chemicznymi i włosami spiętymi do tyłu, jakby szła do boju. Ona to zaplanowała – o tym byłam już święcie przekonana.
-Nic się nie przejmujcie – ja sama posprzątam wam w pokoju. Najlepiej teraz wyjdźcie, a ja zajmę się wszystkim.
      I tak zaczął się horror trwający cały dzień. Ja zastanawiałam się tylko: dlaczego ona mi to robi… Jak większość kobiet nie lubię kiedy dotyka się moich rzeczy,  a w planach Fety było również posprzątanie – MOJEJ SZAFY!!! Takiego ciosu spodziewać się nie mogłam i na pewno zakazują tego wszelkie przepisy, konwencje wojenne. Nim zdążyłam wyjść z łóżka, Feta wywijała już  w najlepsze wielką szczotą zbierając wszelkie wyimaginowane pajęczyny, które rzekomo znajdowały się przy suficie.
     W domu rozpętała się szaleńcza kłótnia –   wojna zyskała miano światowej… Nie mogłam tego znieść i w tym uczestniczyć – jak bowiem walczyć z tak nieuczciwym przeciwnikiem?  … Usiadłam więc na balkonie, zrobiłam kawę i zaczytałam się  w pierwszej, lepszej  kolorowej  gazecie  kobiece, które w takich sytuacjach naprawdę są niezasąpione. Co chwila dochodziły do mnie hałasy sprzątania i Janego, który ostatkiem sił, widząc moje zrezygnowanie, bronił jeszcze terenu.
     Jak to jest możliwe… Próbowałam sobie ułożyć w głowie…A przecież mogłoby być tak pięknie…
    Kiedy przeszło najgorsze, kiedy jęki bitwy ucichły, wróciłam do pokoju jak na pole walki. Pokój pachniał środkami czystości, tak jak na miejscu walki czuć armatni proch. Usiadłam na idealnie zasłanym łóżku i kiedy już jak głupia prawie zaczęłam płakać nad zgliszczami czystości, które roztaczały się  w idealnie pedantycznym krajobrazie, zobaczyłam co takiego robi Jani…
     Nawet nie zauważył jak weszłam. Po cichu skoncentrowany na swojej pracy, wybierał wszystkie najfajniejsze  fotografie z naszego życia komponując je  w jedno duże zdjęcie. Właśnie kończył swoje dzieło, które było mozaiką tego co najprzyjemniej jest nam wspominać: wspólne podróże, przyjaciele, nasze zwierzaki, piękne zdjęcia ze ślubu mojej siostry…To co  ma zastąpić jego zdjęcia z dzieciństwa. 
    Nie wszystko więc stracone  – pomyślałam – „Viktoria…” – wyszeptałam tak, żeby nikt nie usłyszał, świętując moje zwycięstwo, o którym nikt przecież nie musi wiedzieć.
    Jeszcze tego samego dnia wieczorem spotkaliśmy się  kuzynem Janiego – Ogórkiem i jego przyjaciółmi. Musiałam się chociaż trochę wygadać, żeby dać upust emocjom. Najzupełniej nie interesowało mnie, czy Ogórek zrozumie czy wyśmieje. Słuchał jednak nic nie mówiąc, a kiedy skończyłam, podał mi ostatnie leżące na talerzu czekoladowe ciasteczko i  opowiedział mi krótką historię. Kiedy wyjechał na studia i po raz pierwszy zamieszkał sam, już pierwszego dnia zadzwoniła do niego jego matka.
-Jak tam synku? – spytała przez telefon.
-Dobrze. – odpowiedział szybko.
-Byłeś na lekcjach. – pytała dalej chcąc rozkręcić rozmowę.
-Byłem. – odpowiedział jeszcze szybciej.
-Teraz jesteś w domu? – nie dawała za wygraną.
-Tak.
-Pogoda ładna? – pytała nadal badając teren.
-Ładna.
-Co jadłeś na obiad?
-Spaghetti.
-A posoliłeś?
     W tym miejscu rozległ się już tylko głuchy dźwięk sygnału po trzaśnięciu w widełki słuchawką…    

Nigdzie się stąd nie ruszam……niedziela, 25 września 2011

      Już sama zupełnie zapomniałam, że jakiś miesiąc temu wpadłam na pomysł, że mogłabym tutaj uczyć angielskiego. Mam papiery, które pozwalają mi wziąć pod swoje skrzydła dzieciaki, czym kiedyś sobie dorabiałam, darząc pracę z dziećmi wielką sympatią. O tym, że zostawiłam kilka swoich CV, przypomniał mi telefon, który zadzwonił któregoś dnia wcześnie rano, budząc nas jeszcze ze snu. Jak się okazało, telefon  wcześniej nie działał, a odblokował się kiedy kierowniczka szkoły zadzwoniła właściwie już ostatni raz.
     Jeszcze tego samego dnia wieczorem, uprasowałam elegancką koszulę i włożyłam szpilki, cały czas myśląc, że to tylko taka zabawa, bo nigdy nie kojarzyłam Grecji z czymś innym niż wakacje. Szłam na rozmowę kwalifikacyjną. Szkoła, w której miałabym  uczyć,  jak się okazało, znajdowała się za miastem, w malutkiej wiosce,  a na lekcje angielskiego przychodziły dzieci, które nie chciały dojeżdżać do miasta. Mając w świadomości, że poziom nauczania może być raczej niski, weszłam na rozmowę w zupełnym relaksie, wciąż traktując to całe wydarzenie bardziej jako zabawę.
-Możesz powiedzieć coś o sobie? – powiedziała pani dyrektor, a ja natychmiast się wyprostowałam i poprawiłam koszulę, bo jej perfekcyjny akcent mówił o tym, że mam jednak do czynienie w „wyższą szkołą jazdy”. Opowiadałam więc, że uczyłam dzieci, jak to robiłam i że naprawdę to lubię.  I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie problem – jak zatrudnić w greckiej szkole cudzoziemkę? Bowiem mimo przynależności do Unii, nie wszystko jest takie proste.
    I tak zaczęło się trwające trzy dni śledztwo. W między czasie przychodziły do mnie różne kosmiczne wiadomości: mam umieć perfekcyjnie po pierwsze grecki, po drugie zdać maturę po grecku, a żeby nie było mi nudno znać podstawy również i  starogreckiego. I tak dalej.  I tak dalej. Kiedy już prawda zostało ustalona, czyli: certyfikat z angielskiego o oczko wyżej niż ten który mam plus certyfikat z podstaw greckiego, wiedziałam już że nie ma to większego sensu, bo myślałam o tej pracy tylko przez najbliższe trzy, cztery miesiące –  już w styczniu być może będziemy się przeprowadzać.
     Pani dyrektor nie dała jednak za wygraną i pozostawiła krótką informację, której nie można było się przeciwstawić: sobota, ósma rano – mam mieć test.
     Stwierdziliśmy z Janim, że nic to nam nie szkodzi, a będzie to doskonała okazja, żeby wstając tak wcześnie rano, wybrać się na poranny, sobotni targ ryb i porobić ciekawe zdjęcia. Test na pewno nie będzie trwał więcej niż godzinkę.
     W sobotę wstałam o szóstej rano, tak wcześnie, żeby przywitać ją idealnie – z filiżanką kawy, nigdzie się nie śpiesząc. W szkole  byłam przed czasem, spokojna i wypoczęta czekając na panią dyrektor. I tak chwila po ósmej zasiadłam w szkolnej ławie z długopisem gotowym do boju.
     Pierwszy do klasy  wszedł gigantyczny magnetofon, co oznaczało test z słuchania. Przy kilku problemach technicznych, trwał on jakieś półtorej godziny. Po skończeniu poprosiłam o szklankę wody… Następnie weszły: gramatyka, słownictwo, czytanie, pisanie oraz wielki stoper odliczający dwie godziny i ani sekundy dłużej.
     Z resztką naiwności, że to jest jeszcze zabawa, zaczęłam rozwiązywać zadania. Były całkiem przyjemne, więc rozwiązywałam w spokoju, mając w głowie cały czas tą samą myśl: „hej! Przecież to tylko szalone Bałkany! Będzie jak zwykle wesoło.” Tylko co ja będę robić przez te całe dwie godziny? Spojrzałam jednak na stoper i zrzedła mi mina, bo jak się okazało nie zbliżyłam się jeszcze do połowy, a już minęła mi godzinka. Zakasałam więc rękawy i szybciej wzięła się do pracy. Brakowało mi jeszcze dosłownie kilu zadań, kiedy zabrzęczał złośliwie stoper, a zaraz potem weszła zsynchronizowana z nim dyrektorka. Ubłagałam trzy minuty więcej.
    Po ponad trzygodzinnym teście, który nie przewidywał przerwy, przystąpiłyśmy do następnego etapu, czyli omawiania wyników. Spocona, z wygniecionym ubraniem i rękami pomazanymi długopisem, znów poczułam się jak w szkole, czekając na werdykt testu , który był nieugięty:
-Dorota….zabrakło ci 3%….
     „Ok.” – pomyślałam – „3%, 13, czy też 33 – to teraz nieważne, bo pracy i tak nie mogę przyjąć, a targ będą zwijać za jakąś godzinę. Dzięki Bogu, do szkoły już nie chodzę i nie walczę o średnią na koniec semestru.”
    Dyrektorka pozostała jednak nieugięta. I przeszła do dalszej kwestii.
-Zabrakło ci tylko 3%. Ale nic się nie martw.
     „Tak – martwię się…” – myślałam w głowie – „ale tym, że właśnie pewnie wykupili wszystkie krewetki, a do zdjęć zostały tyko te najmniejsze – nie zrobią na nikim wrażenia…”
-Prawdziwy test jest dopiero za miesiąc!
      „Nie chcę żadnego testu!” – myślałam dalej – „Wypuść mnie stąd – proszę!!”- Krzyczałam w duchu dalej.
-Możesz się zapisać on-line po weekendzie, kosztuje 200 euro, ale przez miesiąc na pewno zdołasz uzupełnić gramatykę – bo ta poszła ci najsłabiej.
     „Chwilka, chwilka…” – włączyłam mój wewnętrzny kalkulator – „200 euro, czyli 1/3 mojej ewentualnej pensji tutaj. Już biegnę wpłacać!”
-Później, masz jeszcze test z greckiego. Ten jest w nowym roku, także spokojnie zdążysz z przygotowaniami.
     „Tak, na grecki test zdążę, ale żeby zobaczyć najmniejsze krewetki, to raczej już nie…”
-I kosztuje to…
      „Czekam…czekam…”
-Trochę taniej, bo 100 euro!
      „Fantastycznie!”
-No i dalej…czeka cię jeszcze długa droga…
     W tym miejscu naprawdę przestałam się śmiać, mając już pełną świadomość, że ta rozmowa będzie trwać jakieś godziny, a z mojej idealnej soboty nici, targ już dawno się zakończył. A ona mnie tak łatwo nie wypuści.  Prosiłam tylko w  myślach Boga o jakieś trzęsienie ziemi…
-Jak już napiszesz te testy, wyślesz je do Aten. Musisz poczekać na pozwolenie o pracę jakieś dwa miesiące i wpłacić, ostanie  już 100 euro. Jak wszystko będzie dobrze, to jest szansa, że cię zatrudnimy…
     Słuchałam tego, nie mogąc już zmusić się do sztucznego uśmiechu.
-W drugim semestrze w następnym roku szkolnym. – dodała pani dyrektor –  Ale nie martw się Dorota…
     Dyrektorka  przejmując się najwyraźniej  wyrazem mojej twarzy, dokończyła…
-Jesteś tak młoda, świat stoi przed tobą otworem i na pewno dasz radę. Tylko kroczek po kroczku…
      Żeby mnie już dobić ostatecznie, wioska  z tak  “fantastyczną” ofertą pracy na półtorej etatu,  za 500 euro miesięcznie,  przy greckich cenach, w perspektywie –  za półtora roku, była tak mała, że Jani który miał mnie odebrać, zgubił drogę… Poczekałam więc jeszcze pół godziny próbując dojść do siebie. Na pożegnanie, jakby chcąc dobić konającego, usłyszałam:
-Powodzenia na egzaminach! Zadzwonię w przyszłym tygodniu!
        Sobotni bazar był już tylko wspomnieniem, ale za to wybraliśmy się do centrum na kawę, która zawsze w jakiś magiczny sposób jest lekarstwem na całe zło. Kawiarenki wypełnione były po brzegi. Wszędzie słychać było gwar,  który zlewał się jednostajny szum. Powoli wpatrując się w uśmiechnięte, beztroskie twarze ludzi, którzy w to sobotnie popołudnie nie liczyli czasu, odzyskiwałam przytomność umysłu. Stwierdziłam, że  jak tylko wrócimy do domu ukryje mój grecki telefon, tak że nikt go już  nie znajdzie. Pijąc powoli kawę byłam w stanie pomyśleć tylko: „Nigdzie się stąd nie ruszam…”.