Burza w szklance wody… czwartek, 12 lipca 2012

     Zdarzyło się to już dobrych kilka tygodni temu. Potraktujmy więc to jako małą retrospekcję…
    Był to jeden ze zwykłych dni, w okresie kiedy pomieszkiwaliśmy jeszcze w domu kuzyna – Czosnka. Powoli pakowaliśmy już nasze walizki, bo ciągle przesuwany w czasie termin przeprowadzki, zbliżał się wielkimi krokami.
    Stałam w łazience i myłam zęby. Zadzwonił telefon. Odebrał go Jani, a ja chcąc nie chcąc zrozumiałam całą rozmowę. Całe szczęście w tym nieszczęściu…
***
     Zgodnie z telefoniczną zapowiedzią, Feta wraz z mężem przyjechali jakieś trzy dni po naszej przeprowadzce  do Cytrynowego Domu. No cóż – w warunkach, kiedy jedynym meblem jest  podwójny materac, o prawdziwe goszczenie jest dość ciężko. Ale  najbliższej rodzinie trudno odmówić. Ja jednak  nie przestawałam drapać się po głowie, próbując dociec, o co w tak wczesnych odwiedzinach chodzi?
     Feta z Pomidorem musieli spać właściwie na podłodze. Jakoś tą noc  przeżyli. Rano Jani znalazł się w pracy, Pomidor wciąż coś naprawiał, a ja z Fetą zostałyśmy same. Ranek dość szybko minął i wielkimi krokami zaczęła zbliżać się pora obiadowa. Trudno jest gotować bez lodówki i kuchenki. Więc razem z Fetą  uzgodniłyśmy, że najlepszym daniem, które możemy wspólnie zrobić, będzie … sałatka po grecku.
-Nie tnij tak cienko tego ogórka. – powiedziała Feta, kiedy zabierałam się za pierwszy składnik. – W oryginalnej sałatce, wszystkie składniki tnie się  grubo.
-Kawałki są w sam raz. – grzecznie odpowiedziałam. – Nie można przesadzać też w drugą stronę.
-Dorota, dziecko drogie – przecież dobrze wiem co mówię…
-Pani Feto, te plastry są naprawdę dość grube. Właśnie takie są idealne.
-Czy chcesz, żeby ktoś się tym ogórkiem udławił? Przecież to dla waszego dobra!
-Z całym szacunkiem – to lekka przesada. – odpowiedziałam trochę hamując emocje.
     Feta tymczasem wzięła drugiego ogórka i zaczęła ciąg go w kilkucentymetrowe plastry.
-Zobacz jak to się naprawdę robi – ja cię nauczę. Poza tym, Jani naprawdę nie lubi, kiedy plastry są za cienkie.
-Nie zauważyłam, żeby miał z cienkimi problem.
-Wiesz co… To może ja wszystko dokończę.
      Stanęłam jak wryta, kiedy dosłownie odepchnęła mnie od deski z nożem, a z ręki wyrwała ogórka.
-Ty możesz właściwie już iść, ja tu  wszystko do końca zrobię.
     Przełknęłam znacząco ślinę. Ogórek, nóż, deseczka do krojenia oraz wielka miska z motywem cytryny, należały przecież do mnie.
-A tak w ogóle… Miałam ciebie zapytać: dlaczego w tym domu wszędzie są cytryny? Czy to jakiś motyw przewodni? – mówiła podczas krojenia. – Wygląda to  trochę tandetnie. Lepiej by tutaj pasowały róże. Dajmy na to … czerwone. Jak ja je lubię! Nasadzimy je tu wszędzie. Zobaczysz – dopiero wtedy będzie naprawdę pięknie!
     W tym momencie straciłam nad sobą kontrolę. Nie myślałam nad tym co robię. Odepchnęłam Fetę i wyrwałam jej z ręki nóż. Pokrojone plastry ogórka zaczęłam ciąć na jeszcze mniejsze. Tym razem to Fetę zatkało.
-Co ty wyprawiasz?! – podeszła do mnie i mnie spoliczkowała.
     Zabolało. Ale starałam się niczego nie pokazać. Z szafki,  która była  obok wyjęłam wielki mikser – prezent od Fety. W przeciągu trzech sekund znalazły się tam wszystkie kawałki ogórka i zmieniły się  w ogórkowe  puree.
-Ty nie masz za grosz szacunku! Poza tym, o gotowaniu nic nie wiesz! – powiedziała i uderzyła mnie po raz drugi.
    Po jednym ciosie można zagryźć zęby, ale kiedy ignoruje się ten drugi… Z kuchenki  wyjęłam wielką patelnię. Zamachnęłam się raz, ale  porządnie …
-Boże … Co tu się dzieję? – powiedział Jani, kiedy wszedł do kuchni. Wszystkie talerze były porozbijane. Nie uchowała się ani jedna szklanka. Mikser ze zmiksowanymi ogórkami, leżał w częściach  na podłodze. Gdzieś pomiędzy pobitym szkłem, widać było wyrwany z mojej głowy kłębek włosów. Z nosa Fety leniwie  leciała krew. Firanki, żaluzje – ściągnięte na podłodze. Przewrócony  kosz na śmieci. Właściwie wszystko co było w szafkach i szufladach znalazło się  na zewnątrz.
-Co wy robicie? – spytał Jani.
-Synku! Synusiu! Ona cię chciała zabić i to… ogórkiem! – Feta wstała z kitką na włosach, która przemieściła się do samego ucha, po czym  rzucała się Janiemu w ramiona. Nie zdążyła jednak, bo pod moją ręką była druga, jeszcze większa patelnia…
***
   Obudziłam się cała zlana potem. Byłam dosłownie mokra. Spojrzałam na zegarek – dochodziła czwarta nad ranem. „Boże, co to był za koszmar?”. Poszłam do łazienki, żeby przemyć twarz. W lustrze spojrzałam sobie prosto w oczy. Jak to dobrze, że to nie była rzeczywistość. Złapałam się za włosy – na szczęście  miałam je wszystkie. Znikły też wszystkie rany i zadrapania. Co za sen…
    Następnego dnia rano, Jani zadzwonił do domu. Są w życiu sytuacje, kiedy można  odrobinę skłamać. Powiedzieliśmy,  że przeprowadzkę znów przesunięto i musimy nadal  czekać. Wizytę Fety z mężem trzeba było więc przesunąć.  To było jakieś rozwiązanie, ale dobrze  o tym wiedziałam – tylko tymczasowe. Wizyta miała odbyć się przecież nieco  później…

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co za upał… Idealny czas na frappe! … poniedziałek, 9 lipca 2012

Frappe!
    
      Nieziemskie upały dotarły do Polski i z tego co wiem, jest naprawdę ciężko. W Grecji, jak każdego lata, również jest piekielnie gorąco – ale w tym przypadku raczej nie można powiedzieć: „tego lata Grecję zaskoczyły potworne upały” J. Podczas takich temperatur przewaga Greków tkwi jednak w tym, że potrafią się do niej dostosować. Jedną z ważniejszych rzeczy, która pomaga przetrwać upalne dni, prócz koniecznej sjesty, jest popijanie lodowatej kawy frappe. Ochładza i stawia na nogi – a to jest zbawienne. Dlatego właśnie przeciętny Grek nie wypuszcza jej z ręki. To właśnie od frappe rozpoczyna się dzień, na niej się również kończy.  Z pewnością można ją zaliczyć do  najbardziej typowych napojów Grecji. Co jednak w tym wypadku jest najważniejsze – jest do zrobienia w całe 3 minuty, właściwie w każdej części świata.  Żeby ją wypić – nie trzeba wcale jechać do Grecji J  Tak więc do dzieła!

POTRZEBNE SKŁADNIKI:

·         1 łyżeczka kawy instant

·         1 łyżeczka cukru (wg upodobań mniej lub więcej)

·         zimna woda

·         zimne mleko

·         około 3 kostek lodu

POTRZEBNE GADŻETY

·         szklanka (najlepiej wąska i wysoka)

·         słomka

·         przyrząd do robienia frappe, czyli  „frappediera” – raczej ciężko o nią w przeciętym polskim domu, ale dość łatwo można ją zastąpić  każdym elektronicznym   urządzeniem kuchennym, z szybko obracającą się końcówką – dobry do tego jest na przykład blender.
Do szklanki wsypujemy łyżkę kawy instant oraz cukier.

Mieszankę  zalewamy do ¼ wysokości szklanki  zimną wodą.

I już jesteśmy w połowie J
Teraz konieczne jest jakieś kuchenne, mechaniczne urządzenie z szybko obracającą się końcówką – jak na przykład blender.  Na zdjęciu widać typową „frappedierę”.

Zawartość szklanki  trzeba bardzo mocno rozmieszać…

… tak żeby uzyskać pianę.
Powstałą pianę zalewamy zimną wodą, ale nie do samego końca szklanki.

Dolewamy trochę zimnego mleka.

Dodajemy  kilka kostek lodu.
I już prawie gotowe, ale nie obejdzie się bez słomki!
Teraz dzieło jest skończone!

Prawdziwe orzeźwienie J

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – Co łączy autorkę poczytnego bloga i uznaną poetkę grecką – Safonę?… piątek, 6 lipca 2012

      Już po raz drugi mam wielką przyjemność, zaprezentować tekst napisany specjalnie dla „Sałatki…” autorstwa kogoś innego. Przyznam, że przeczytałam całość z niesłychaną radością i zaskoczeniem, ponieważ jego autorka zupełnie nie wiedziała, że moja przygoda z Grecją zaczęła się  od Safony.  To właśnie na wyspie Lesbos, gdzie mieści się niewielka wioska –  Skala Eressou  – gdzie poetka mieszkała, zaczęła się moja nie mająca końca podróż po Grecji. A teraz już dobrze wiem, że z Safoną łączy mnie znacznie więcej niż początkowo przypuszczałam.
     Jednocześnie bardzo dziękując Annie Chojak, zapraszam do lektury tekstu! 
Co łączy autorkę poczytnego  bloga i uznaną poetkę grecką – Safonę?

Skala Eressou (wyspa Lesbos), przed pomnikiem Safony. To właśnie tutaj zaczęła się moja grecka przygoda…

     
      Pytanie zawarte w tytule może wydawać się absurdalne do granic możliwości. Na pierwszy rzut oka można wymieniać jedynie różnice! Całą masę różnic, jak choćby epoka historyczna.  Dla mało zorientowanych przypominam, że Safona żyła w latach od 664 do 590 p. n. e.
    Ale jakby się tak bardziej przyjrzeć… tych podobieństw jest całkiem sporo.
Przede wszystkim Grecja! O Dorocie i jej greckim życiu wiemy już całkiem dużo. Nie jest tajemnicą, że konieczność emigracji stała się głównym powodem, dla którego powstał blog o Sałatce.
      Safona to rodowita Greczynka, mieszkanka Lesbos. Z uwagi na toczące się ostre walki o władzę wśród arystokratycznych rodów była zmuszona opuścić na jakiś czas Mitylenę i przenieść się na Sycylię. Zamieszkała w Syrakuzach, w warunkach, jak się zdaje nieszczególnych. 
     Jeszcze jeden dowód na to, że bez względu na rozdział w historii, emigracja to trudny kawałek chleba. Wiedzą o tym i Safona, i Dorota.
     Dlatego dobrze mieć opacie w kimś bliskim. Safona była zamężna z bogatym obywatelem Mitylene – Kerkolasem. O Janim wiemy wciąż niewiele, mam nadzieję że to tylko kwestia czasu.
      I jakby nie było, Jani pracuje  blisko Aten, a to już robi wrażenie. W końcu rodzina z arystokratycznymi korzeniami to dziś rzadkość.
     Trudno porównywać wygląd fizyczny, ale nawet tutaj znalazłam kilka drobiazgów. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale obie Panie są drobnej budowy, obie mają jasną karnację i długie włosy. Safona przez współczesnych sobie poetów określana jest jako: „fiołkowowłosa, czysta, uśmiechnięta…”(Alkajos).
      Dorocie uśmiechu nie brakuje, a jej poczucie humoru znają chyba wszyscy czytelnicy „Sałatki…”
       I na pewno nie spotka jej to, co przydarzyło się Safonie! Niestety, późniejsi komediopisarze attyccy, czyniący niejednokrotnie aluzje do jej niby lesbijskiej miłości,  przedstawiali ją jako osobę brzydką, a nawet ułomną.
      Safona, rzecz jasna lesbijką nie była. Istotnie, otaczała się młodymi dziewczętami, które nawet u niej mieszkały. Ich relacje ograniczały się jedynie do relacji nauczyciel – uczeń. Safona dawała lekcje śpiewu, tańca, gry na lirze i wrażliwości na piękno przyrody. Razem ze swoimi uczennicami tworzyła tzw. thiazos, krąg czcicielek Afrodyty o charakterze religijno – artystycznym. Oprócz zespołu dziewcząt skupionych wokół poetki, na Lesbos istniały podobne grupy prowadzone również przez mężczyzn m. in. Alkajosa. Drugim i najlepszym dowodem na mocno przesadzone plotki i legendy o Safonie są zapiski Maksymosa z Tyru, który przyrównał więzi łączące Safonę ze swoimi podopiecznymi do tej bliskiej Sokratesowi i jego uczniom.
        To, że Safona była doceniana przez współczesnych niewątpliwie świadczy o jej niezwykłej wrażliwości i talencie. W literaturze uznawana jest za najwybitniejszą przedstawicielkę liryki eolskiej mające swe korzenie w poezji ludowej.  Safona w swojej twórczości znacznie poszerzyła zakres tematyczny tego gatunku. Dodatkowo oszczędny i surowy dialekt, w jakim mówiono na Lesbos, odzwierciedla bezpośrednio życie poetki i jej bliskich. Odnajdziemy w jej twórczości bogaty materiał obyczajowy związany z realiami życia codziennego.  Mimo dużego kryzysu gospodarczego i kulturowego związanego z przejęciem władzy, poetka skupiała się jedynie na uroczystościach rodzinnych, relacjach z przyjaciółkami, miłości do córki Kleis  czy innych podobnych zdarzeniach.
      Dorota może nie pisze w tonie melancholii i tęsknoty, ale podobnie do Safony skupia się na codziennym życiu – jego radościach i troskach. „Sałatka po grecku” staje się coraz popularniejsza, więc kto wie czy naszej autorce, również nie grozi poważny sukces czytelniczy? I to wszystko w realiach greckiego kryzysu, o którym donoszą media!
     Poza blogiem, Dorota ma jeszcze kilka publikacji na koncie, gł. w tematyce związanej  ze sztuką. Trudno w dzisiejszych czasach o innowacje w literaturze, ale niewykluczone, że również Dorota skusi się na twórczość w jakimś lokalnym dialekcie greckim?
       A dzięki współczesnej technice wszystko będzie można zachować dla potomnych. Safona nie miała tego szczęścia i z ponad 1000 utworów zachowały się jedynie fragmenty.
Z tego powodu o Safonie wiadomo niewiele, a krążące przez wieki na jej temat legendy tylko nadają pikanterii całej historii. Ale jak to napisał R.M Rilke: ”Sława jest często zespołem wszystkich nieporozumień, jakie zebrały się wokół wielkiego imienia…”.
       Tego przewrotnie i Dorocie życzę. W końcu ciekawe historie bronią się same, a  nieporozumienia tylko dodają im wyrazu.
Ania

Pies zwyczajnie sobie śpi… wtorek, 3 lipca 2012

     Właściwie to nic niecodziennego, bo ten pies po prostu sobie smacznie śpi. Zgadza się: najadł się odpadków z pobliskiej tawerny, było bardzo gorąco, więc się zwyczajnie położył. Taki widok, jak i takie zachowanie psów, są w Grecji bardzo typowe. Zastanawiam się tylko, dlaczego (tak jak w tym przypadku) przeważnie muszą spać na samym środku ulicy? Niestety na to pytanie nie znajduje już odpowiedz – może jednak ktoś z Was wie?
    Interesujące jest jednak to, że nigdy nie widziałam sytuacji, żeby ktoś w takiego psa wdepnął, albo choćby się o niego potknął. Zdaje się, że Grecy są do  takiego zachowania  po prostu przyzwyczajeni i nie widzą w tym nic ciekawego. Jednak na widok tak smacznie śpiących psów, w dość nietypowych miejscach, na twarzach turystów zawsze maluje się błogi uśmiech, podszyty być może lekką zazdrością.  Przyznam szczerze – przynajmniej ja tak mam J

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co się stało temu psu?… poniedziałek, 2 lipca 2012

    
      To zdjęcie zostało wykonane w tą sobotę, w samym centrum Aten, w samym środku dnia. Dodam, że jest to w Grecji bardzo typowy widok  – dziwił tylko i wyłącznie turystów, którzy przez cały czas robili temu psu zdjęcia. Być może  ma on teraz więcej fotografii niż sam AkropolJ Ale tu pojawia się pytanie:

                                                                                                                                       

co właściwie robił ten pies w takim stanie, na samym środku ulicy???

Właściwa odpowiedź już jutro J

P.S. Tak na marginesie – wczoraj był Światowy Dzień Psa!

z cyklu: JADĘ DO GRECJI NA WAKACJE – Zasady przetrwania w greckiej tawernie… piątek, 29 czerwca 2012

     Mojej pierwszej wizyty w greckiej tawernie nie zapomnę nigdy. Było to dla mnie ogromne przeżycie. Pamiętam dokładnie: środek lata, wakacje, upał, szum fal… i to jedzenie. Być może w mojej świadomości, ta pierwsza wizyta została trochę wyidealizowana, bo teraz wydaje mi się niemalże jak z pięknego snu. Mimo wszystko uwielbiam powracać do tego wspomnienia i nawet jeśli jest już trochę podkoloryzowane, co nóż … niech już  tak  zostanie.
źródło: www.hellasholiday.com
   
      Greckie jedzenie jest fenomenalne i trudno porównać je z jakąkolwiek inną kuchnią. Jestem przekonana, że żadna grecka tawerna, która funkcjonuje poza Grecją, nie może umywać się do swojego  pierwowzoru. Widoku morza nie zastąpi przecież żadna fototapeta, a mrożone krewetki nigdy nie będą smakować jak te właśnie co wyłowione.
     Dlatego nawet jeśli podczas swoich wakacji w Grecji nie dysponujecie pokaźnym funduszem, naprawdę warto przyoszczędzić na czymś innym, a większą sumę wydać właśnie w tawernie.  Jeśli nie zdążycie zobaczyć wszystkich zaplanowanych starożytnych budowli (i tak po kilku dniach zwiedzania, nikt już ich od siebie nie odróżnia J  J  J), zaległości ze starożytnej architektury można nadrobić przeglądając zdjęcia w internecie :p , ale greckiej tawerny nie można sobie odpuścić!
     Żeby w pełni skorzystać z tego doświadczenia, warto znać kilka reguł, które czasem mało mają wspólnego z zasadami europejskiego zachowania się przy stole… Oto i one!
1.      GODZINY OTWARCIA – już same godziny otwarcia typowej greckiej tawerny mogą zdziwić. Na prawdziwą ucztę najlepiej udać się sporo  po godzinie 20.00. Tawerny działają bowiem w godzinach nocnych. No cóż, w tym wypadku regułę „nie jem po 22.00” można wyjątkowo wziąć w nawias. I tutaj właśnie kryje się odpowiedź na pytanie: dlaczego greckie śniadanie jest tak skromne J
2.      JAK WYBRAĆ NAJLEPSZĄ TAWERNĘ? – zasada wyboru dobrej tawerny jest prosta: idźcie za greckim tłumem. Tawerny gdzie jest najwięcej ludzi cieczą się zazwyczaj najlepszą opinią. Szukajcie miejsc gdzie jedzą sami Grecy, a unikajcie miejsc gdzie spotkać można przede wszystkim zagranicznych turystów.
3.      PODZIAŁ TAWERN – podział greckich tawern również nie jest zbyt skomplikowany. Są tylko dwa główne rodzaje: tawerny rybne i mięsne. Zasada wybierania tej odpowiedniej jest równie logiczna, co prosta. Jeśli jesteśmy nad morzem, wybieramy tawernę rybną. Jeśli zaś widok morza zastępują góry, koncentrujemy się na jedzeniu mięsa. Nawet jeśli w ofercie tawern mięsnych są ryby – przymykamy na nie oko. W ten sposób mamy pewność, że zjemy to w czym dana tawerna się specjalizuje. Nie warto tu bardzo komplikować.
4.      JAK ZAMAWIAĆ? – jeśli już wybraliśmy odpowiednie miejsce, pora zamówić jedzenie. Ja radzę odłożyć na bok menu i zaglądać do niego tylko orientacyjnie dla sprawdzenia cen. Najlepiej poczekać na kelnera. Za chwilę może się okazać, że połowy rzeczy z karty po prostu nie ma, a jest za to coś zupełnie innego, bo na przykład ktoś właśnie upolował ośmiornicę. Nie zdziwcie się, jeśli przy ustalaniu zamówienia kelner się do Was dosiądzie, będzie wypytywał skąd jesteście i wda się z Wami w rozmowę. Grecy uwielbiają bowiem sobie pogadać.
źródło: www.greece-private.com
5.      ALE … CO WŁAŚCIWIE ZAMÓWIĆ? – najpewniej jeszcze przed zamówieniem dostaniecie wodę oraz chleb. To na dobry początek. Grecy specjalizują się w różnych przystawkach. Czasem jest ich tak dużo, że może się wydawać, iż stanowią danie główne. Ale to dopiero wstęp. Wśród przystawek najbardziej popularne są: grecka sałatka, sałatka z rucoli, smażone plastry cukinii (naprawdę palce lizać!), sałatka z buraków, tzatzyki, sałatka z fety (w formie pasy), grillowanie, pieczone sery. To tylko kilka podstawowych przykładów. Ich rodzaje różnią się oczywiście w zależności do miejsca, w którym właśnie jesteście.
             Tutaj ważna uwaga! Wszystkie potrawy, a w szczególności przystawki, nie     wliczając jedynie głównych dań mięsnych, które zamawiacie specjalnie dla siebie, je się ze wspólnego talerza. Nakładanie odrobiny tego i tamtego na swój talerz, jest w rozumieniu Greków, może nie tyle brakiem szacunku, co brakiem poczucia wspólnoty z biesiadnikami.
           Po dość pokaźnej liczbie przystawek pora na danie główne. Trzeba się przygotować na solidną porcję jedzenia, bo zazwyczaj porcje są bardzo duże. W zależności od rodzaju tawerny, warto zapytać się o jej specjalność.  Wśród najróżniejszych specjałów, polecam zamawianie najzwyklejszych frytek. Grecy robią je fenomenalnie i nie mają one niczego wspólnego z tym co znacie z typowych fast foodów.
           Prócz wody, która jest podawana na „dzień dobry”, warto zamawiać greckie wina, choć nie wszystkim przypadają one do gusty. Specjalnością Greków jest białe wino z dodatkiem żywicy drzewa – retzina. Pasuje ona doskonale na upalne wieczory. Jeśli komuś jednak nie odpowiada jej smak, zmieszanie wina z wodą sodową lub nawet colą jest utartym zwyczajem.
          W typowej tawernie nie można zamawiać kawy czy herbaty po sytym posiłku. Rozdzielność tawerny i kawiarni jest w Grecji bardzo restrykcyjna. Za to w niemalże wszystkich tawernach po zjedzeniu posiłku, na chwilę przed płaceniem, powinniście dostać poczęstunek. Najczęściej jest on w formie różnego rodzaju kawałków ciast lub też pokrojonych owoców. Zdarza się, że jest nim wysokoprocentowy alkohol. Ten poczęstnek jest już wliczony w cenę.
6.   JAK WŁAŚCIWIE ZJEŚĆ TĄ KREWETKĘ? – jedząc w greckiej tawernie można naprawdę się wyluzować i wszystkie stresy schować na bok. Europejski  savoir vivre   tutaj również nie obowiązuje. Jeśli więc nie wiecie na przykład, jak zabrać się za krewetkę, jak zjeść ośmiornicę – jedzcie rękami. Pamiętajcie tylko koniecznie, żeby przed posiłkiem dobrze umyć ręce, bo te naprawdę przydadzą się podczas jedzenia.
źródło: www.ratemystudyabroad.com
7. ILE PRZEZNACZYĆ PIENIĘDZY?– przeliczając na jednego biesiadnika, cena jedzenia w tawernie rozpoczyna się od 10 Euro (wliczając wszystkie posiłki). Mówię tu jednak o typowej tawernie, w czasie zwykłego dnia. Najwyższe ceny są oczywiście w miejscach najbardziej turystycznych, w sezonie. Dlatego najlepiej jeszcze przed wejściem popatrzeć na ceny w wystawionych kartach. Można jednak przyjąć, że cena na którą powinniście się nastawiać to średnio 15 Euro na osobę. Jeśli jest ona znacznie wyższa, a Wy  nie zamówiliście wszystkiego co było w ofercie – można uznać, że Was naciągają. Mimo wesołej i lekkiej atmosfery w lokalu, nawet patrząc na zawsze uśmiechniętego kelnera, nie dajcie się zwieść. Turystę jak wiadomo łatwo jest oszukać, dlatego jeśli cena będzie się wydawać niepokojąca nie obawiajcie się zacząć wykłócać. To też jest grecka codzienność. Reakcją krzyczenia i walenia o stół pięściami, grecki kelner wcale nie będzie zaskoczony JNajpewniej nie zareagowaliście tak jako pierwsi.
8. CZY NALEŻY SIĘ NAPIWEK?– jeśli byliście zadowoleni z usług i wszystko się podobało,  warto zostawić napiwek. Ten zazwyczaj nie jest wliczony w cenę. Tutaj podobnie jak w innych państwach europejskich wynosi on plus minus 10% całości.

Koniec podróży… środa, 27 czerwca 2012

         Dopiero właściwie dzisiaj rano, po ostatnim dniu sprzątania, sortowania, układania… poczułam że jestem u siebie. Ogarnięcie całego bałaganu trwało dobry tydzień. Przez pierwsze dni nie mieliśmy nawet kuchenki, a lodówka istniała tylko w marzeniach. Przez dwa tygodnie naszym jedynym meblem była rozkładana kanapa. To właściwie na niej rozgrywało się całe codzienne życie.
      Końca prac nie widać, a do upragnionego ideału jeszcze sporo. Mimo wszystko, można poczuć się już jak  u siebie. Najpotrzebniejsze meble są ustawione. Kuchenka z lodówką działają, a ubrania mieszkają już w swoich szafach.
     Z tą miłą świadomością, że podstawowe sprawy są już załatwione, wczoraj wieczorem usiadłam z plikiem wnętrzarskich gazet. Zbierałam je przez cały okres czekania na dom, ale mieszkając po kątach, nie miałam najmniejszej ochoty, żeby do nich nawet zerknąć.  Być może jeszcze wtedy, kosztowałoby mnie to trochę emocji. I dopiero wczoraj wieczorem, kiedy na oknie w kuchni zawisła pierwsza firanka, poczułam że – mojej podróży na teraz  już koniec. Skończył się dziesięciomiesięczny okres mieszkania na walizkach. Teraz jesteśmy już  u siebie.
       Ten mały fragment, ktoś napisał chyba dla mnie (wiosenny numer Werandy)…

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Muffinki w Atenach… poniedziałek, 25 czerwca 2012

    
      Wioska, gdzie przyszło nam teraz mieszkać, jest miejscem gdzie diabeł mówi nie tylko dobranoc. Mam wrażenie, że codziennie mówi również: dzień dobry, dobry wieczór, do widzenia, cześć i jak się masz? Mieszkanie w takim małym, dość brzydkim miejscu ma jednak jak na razie przynajmniej jeden  plus: można z niego wyjeżdżać J
     Przynajmniej raz w miesiącu staramy się być w Atenach, żeby porządnie się rozerwać. Dopiero teraz dostrzegam uroki mieszkania w dużym mieście, do którego nie ukrywam – tęsknie. Jednak jeszcze nigdy wcześniej tak bardzo nie doceniałam możliwość pójścia na prawdziwe zakupy, do kina, muzeum czy na kawę. Plus możliwości obserwowania tylu ludzi!
    Podczas ostatniego wypadu zaplanowaliśmy wizytę w ateńskiej muffiniarni. Takie miejsca ostatnio są bardzo modne i znajdują się w każdym większym, szanującym się mieście. W kawiarence Cake, której sieć jest rozsiana po całych Atenach,  można dostać nie tylko muffinki, choć te są tu specjalnością i motywem przewodnim. To miejsce z Grecją w żaden sposób się nie kojarzy, bo po pierwsze muffiny nie są tutejszą specjalnością, a po drugie w Grecji bardzo rzadko można znaleźć kawiarnię, gdzie prócz napicia się kawy jest do zjedzenia coś słodkiego. Taki pakiet dwa w jednym to dla Greków coś unikatowego.
    Kiedy tylko przeszliśmy przez próg kawiarenki, poczuliśmy że to jest dokładnie to, czego szukaliśmy. Powiało zachodem! Zdaje się, że czasem nawet i ja muszę trochę od Grecji odpocząć J  Wszystko smakowało znakomicie. Wystrój – jak z muffinkowej bajki. Naprawdę, nie mogliśmy stamtąd wyjść. Miejsca, w które ludzie wkładają kawał swojego serca, czuje  się od pierwszej minuty. Tego nie da się oszukać. Do Cake na pewno  wstąpimy przy następnej wizycie!

Pierwsza noc w Cytrynowym Domu… No cóż – rzeczywistość daleka była od mojej bajki… piątek, 22 czerwca 2012

       
      Po pierwszej nocy w nowym domu zostało już tylko wspomnienie. Mogę dodać – na całe szczęście. My dziewczyny, zdaje się – lubimy wymyślać bajki. Wszystko przez te romantyczne komedie, lalki Barbie, modelki z gazet typu Cosmo, czy też te babskie seriale. A prawdziwe życie jest znacznie… ujmijmy to – zabawniejsze.
      Na perspektywę spędzenia pierwszego dnia i pierwszej nocy w nowym domu, promieniałam z radości. Myślałam – będzie pięknie! To naprawdę cudowne – w końcu na swoim! Jedna z chwil typu „do zapamiętania”.
      Rzeczywistość jednak diametralnie różniła się od mojej bajki. Aż sama się dziwię, że tak to pięknie obmyśliłam, jakbym na chwilę straciła kontakt z rzeczywistością.
       Zacznę od początku… Sama przeprowadzka, w prawie czterdziestostopniowym upale, trwała dobre pół dnia. Ze stosem waliz, tekturowych pudeł i toreb z Ikeai, musieliśmy wyglądać jak uchodźcy, taszczący cały dobytek przez miasteczko. W jedną i w drugą stronę. A kiedy wszystko zostało już przeniesione, okazało się że zapomnieliśmy o jednym – nie mamy przecież mebli. Ups… Jak to zazwyczaj – nie dowieźli na czas, czy też znowu zapomnieli. Prócz stosu ubrań, butów, zestawu garnków, talerzy, kubków i szklanek oraz ratującego sytuację materaca, w domu nie było nic – puste przestrzenie. No i to niesamowite eeeechoooo…
     Można uznać, że Jani był szczęściarzem, bo tej doby  pracował w nocy. Ja miałam zostać zupełnie sama. Zdaję sobie sprawę, że jest to niedorzeczne. Niech się śmieje, kto chce – ale ja w nocy boję się duchów – śpię więc zawsze z włączoną nocną lampką.  I tym razem nie wyobrażałam sobie zasnąć inaczej. Tak więc przebrałam się w pidżamę. Umyłam i nakremowałam. Poczytałam chwilę przed zaśnięciem i wtuliłam się w poduszkę, z ciekawością co też przyniesie mi mój pierwszy sen.
      Światełko było włączone. Temperatura ponad trzydzieści stopni. Więc okna otworzone, jak się rozumie  – do granic możliwości.
      Tymczasem na „parapetówkę”, której tej nocy wcale jeszcze nie planowałam, pierwsza weszła tłusta stonoga. Szła spokojnie i powoli, a kiedy doszła do światła, przysiadła sobie wygodnie czekając na następnych gości. Kilka minut później doszła druga koleżanka, a po chwili znalazła się i trzecia. Potem rześko wparowała gigantyczna mrówka, wielkości paznokcia. Od razu zrobiło się im weselej. Imprezę można było uznać za oficjalnie rozpoczętą, kiedy znalazł się konik polny – w całym pokoju rozbrzmiało coś jakby trans techno. Później wbiła również ćma, która wesoło podfruwała. Nie zapominając o podśpiewujące sobie muszce oraz kilku wesołych komarach.  Wszyscy bawili się wyśmienicie – impreza naprawdę udana.
     Kiedy jednak w oknie znalazł się dziki kot, uznałam że to jest już przesada. Trzeba ukrócić te  harce. Rzecz jasna – o zgaszeniu światła nawet nie pomyślałam. Szczelnie więc zamknęłam wszystkie okna. I to był ten błąd.  
     Po kilku minutach muzyka przestała grać, a towarzystwo ucichło. Nie byłam już w stanie stwierdzić właściwie dlaczego – bo na wpół smacznie spałam. Co mi się śniło, tego już zupełnie nie pamiętam, ale kiedy o 6 rano do drzwi zastukał Jani, myślałam że już nie wstanę. Doszłam chwiejnym krokiem, zupełnie jakbym była na gigantycznym kacu, a przecież w zabawie nie brałam nawet udziału. Ledwo trafiłam na drzwi. Głowa bolała mnie tak mocno, że wydawało się iż za chwile wybuchnie. W żołądku zbierało mi się na wymioty.
    Farba! W mieszkaniu nie wyschła jeszcze farba i między innymi dlatego nie pozwalano nam się wprowadzić. Ot, się wyjaśniło…  Nie czuło się jej przy otwartych oknach, ale kiedy się je zamknęło… Całe towarzystwo nocną zabawę przepłaciło życiem. Nie przetrwał nikt. Nóżki leżących do góry brzuchami stonóg, już dawno zdrętwiały. Biedna mucha, wielka mrówka, wszystkie te  śmieszne stonogi, nie mówiąc już o koniku, który przecież chciał sobie  tylko pograć… Wszyscy nieżywi. Ja w sumie też nie za bardzo od towarzystwa się odróżniałam.
-Aleś ty głupia! – skwitował śmiejąc się Czosnek. – I zobaczyłaś w końcu tego ducha? – nie przestawał się śmiać.
      Tak więc z wielką tym razem radością, jeszcze na tę jedną noc, z powrotem, bardzo dziękując znaleźliśmy się w domu Czosnka.
      Ale jak mówią: złe – dobrego początki. Tego właśnie się trzymałam, wymiotując w nowym, pięknym, świecącym się  klozecie.
Oto krótka foto – prezentacja. Zdjęcia domu z pierwszych kilku dni. Przyznajcie sami … bajka! J JJ

Główna szafa

Nowoczesna meblo – ścianka

“Kominek” już prawie uporządkowany!

Kino domowe

Tylko po co komu ta siekiera???

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Grecka higiena pracy… poniedziałek, 18 czerwca 2012

Sobota, 16.06.12, kilka minut po 22.00
   
      Zdjęcie, które znajduje się wyżej zostało zrobione w tą sobotę, kilka minut po 22 greckiego czasu. Wtedy właśnie rozgrywał się mecz Grecja – Rosja i Polska – Czechy w tym samym czasie (to drugie wydarzenie, zagryzając zęby, staram się puścić w niepamięć…).  Zresztą, sam mecz widać w tle. Na pierwszy rzut oka, nie ma w tym zdjęciu nic nadzwyczajnego. Jednak jego znaczenie zupełnie zmienia informacja, że trzej mężczyźni, którzy siedzą tyłem są kelnerami w lokalu, gdzie zdjęcie zostało zrobione. Trzeba przyznać, że nie wykazują się zbytnią aktywnością…
    Kawiarnia była pełna po same brzegi, ale piłka w grze. Niezdolność do pracy tych trzech kelnerów zrozumie każdy kibic. No cóż, ta sobotnia obserwacja dała mi trochę do myślenia. Mimo trwającej 90 minut przerwy w pracy, świat wcale się nie zawalił. Może tylko trochę żal dwóch kelnerek, które musiały nadrabiać za trzech oglądających mecz kolegów. Znając jednak temperament Greczynek, na pewno to sobie odbiją przy najbliższej okazji.
    Mając na uwadze, że znów jest poniedziałek, proponuję badanie: czy świat stanie w miejscu, jeśli zrobisz sobie dziś dłuższą przerwę? J JJ