Poradnik emigrantki cz. 7: Prędzej, czy później dopada każdą z nas. Jak sobie poradzić z emigracyjną depresją? (część 2/2)… poniedziałek, 14 marca 2016

Pierwszą część tego postu, znajdziesz klikając TUTAJ!

*

4. CODZIENNIE WYCHODŹ Z DOMU…  Wszystko jest tu ze sobą powiązane. Najpewniej będzie tak, że kiedy ładnie wyglądasz i dobrze się ze sobą czujesz, a Twoja rzeczywistość ma już pierwsze ramy, to nawet nie będziesz musiała się zbytnio motywować. Po prostu nie będzie Ci się chciało siedzieć w domu. Siedzenie w domu za-bi-ja! Czy Ci się chce, czy też nie – wychodź z domu codziennie. Spotykaj się z ludźmi, przebywaj w różnych miejscach, spaceruj, zmieniaj otoczenie. Codziennie dostarczaj tym samym swojemu mózgowi najróżniejszych bodźców.  To niby takie banalne, ale jednocześnie szalenie ważne.

5. TECHNOLOGIA TO NAPRAWDĘ SUPER RZECZ! UŻYWAJ JEJ NA CO DZIEŃ… Stwierdzenie, że emigrując człowiek rozstaje się z przyjaciółmi i rodziną, w XXI wieku właściwie jest już mitem. Na początku mieszkając w innym kraju jest trudno, bo albo nie ma się w ogóle, albo ma się mało, nie tyle nawet przyjaciół, co zwykłych znajomych. Ale nie wolno zapominać o tych starych, którzy zostali w kraju. Fakt, że nie można ot tak po prostu wyskoczyć z nimi na kawę. Ale ot tak po prostu można włączyć Skype i również przy kawie przegadać nawet kilka godzin. Dbaj o te kontakty, one naprawdę dają ogromną siłę. Z większością moich przyjaciół z Polski mam nadal wspaniały kontakt. Emigracja nie zmieniła w tym temacie niczego. Jedyne co uległo zmianie, to forma w jakiej się teraz komunikujemy.

6. WCHODŹ W NOWE ŚRODOWISKO, W KTÓRYM TERAZ ŻYJESZ… Znajdowanie nowych znajomych mieszkając w innym kraju, to nie jest prosta rzecz. W głowie ma się często barierę językową, to że dzieli nas kultura, mentalność, postrzeganie świata…  I wszystkie te inne bzdety!;P W prawdziwej przyjaźni, nasze obywatelstwo nie ma tak naprawdę najmniejszego znaczenia! Idąc po linii najmniejszego oporu, wystarczy znaleźć przez internet innych rodaków, którzy mieszkają blisko i trzymać się ich, urozmaicając ewentualnie kontakty pogadankami z innymi emigrantami przez internet. Łatwe rozwiązania nie są jednak najlepsze. A tworzenie sobie mini Polski w innym kraju  powoduje, że nigdy tak prawdziwie się nie zaaklimatyzujemy. Mam w Grecji kilka super polskich koleżanek (pozdrawiam;D!!!) i to są  bardzo wartościowe przyjaźnie, ale bardzo ważne jest dla mnie, żeby aktywnie żyć przede wszystkim w greckim środowisku.

7. OTACZAJ SIĘ POZYTYWNYMI OSOBAMI… No właśnie! Uważnie wybieraj osoby, którymi się otaczasz. Ludzie w towarzystwie których przebywamy, bardzo wpływają na nasz nastrój. Przebywaj więc w otoczeniu ludzi pozytywnych, takich którzy dają Ci dobrą energię. Wystrzegaj się osób, które marudzą, krytykują, szerzą czarnowidztwo, źle mówią o innych, wiecznie coś doradzają, wiedzą wszystko najlepiej – czyli klasycznych wampirów Twojej cennej energii.  Podobno najlepszym testem na to czy dana osoba jest pozytywna czy nie, jest to jak czujemy się po spotkaniu z nią. Jeśli po takim spotkaniu mam dużo dobrej energii, to z taką osobą chcę spotkać się  jeszcze jeden, a po tym kolejny i następny raz.

8. JAK O SADZONKI NA GRZĄDCE, DBAJ O SWOJE ZAINTERESOWANIA… Szczególnie ten pierwszy etap emigracji, w którym ma  się więcej czasu, sprzyja dbaniu lub odkopaniu swoich zainteresowań. Cokolwiek Cię interesuje, szczególnie w tym właśnie okresie, rozwijaj to jak możesz i czerp z tego radość. Być może już nigdy więcej w życiu nie będziesz mieć na to tyle czasu!

9. ZAMIAST SŁUCHAĆ WIADOMOŚCI… ZADBAJ O SIEBIE!  Wiadomości nie słucham mniej więcej od okresu, kiedy przeprowadziliśmy się do Grecji. Pozytywny tego wpływ na moją codzienność jest niesłychany. Mam nawet dużo przyjemniejsze sny! Ostatnio, nie mam pojęcia właściwie po co, sprawdziłam jeden z portali informacyjnych. Pewnie myślałam, że dowiem się czegoś ciekawego. W szczegółach dowiedziałam się  o głośnej podobno ostatnio sprawie polskiego kanibala. Nie mogłam usnąć pół nocy! Na Miłość Boską… Po co mi to?! Nie słuchaj tych wszystkich okropnych niby – newsów, które niczego nie wnoszą do Twojej rzeczywistości, a wywołują jedynie stres! Będziesz zaskoczona jak diametralnie poprawi się jakość Twojego życia, jeśli przestaniesz ich słuchać. Zamiast tego, zainteresuj się tematami, które poprawią jakość Twojej codzienności. Jak możesz poprawić, czy urozmaicić Twoją dietę? Jak lepiej organizować swój czas? Czy też jak sprzątać mieszkanie, by zajmowało to jak najmniej czasu? Każda z takich informacji da Ci znacznie więcej, niż typowy radiowy news informujący, kto jak i gdzie umarł w ostatnim wypadku drogowym…

10. OBEJRZYJ KILKA FILMIKÓW Z KANAŁU BOGUSI…  Bogusia już od kilku lat prowadzi kanał urodowy na YouTube. Wszystko o makijażu, dbaniu o siebie i codziennych przyjemnościach. Link do kanału Bogusi, czyli Anioła na Resorach jest TU! Jest to osoba absolutnie niesamowita. A ja i rzesze jej widzów, zawdzięczamy jej naprawdę wiele. Bogusia ma chorobę, która powoduje łamliwość kości, dlatego porusza się na wózku. Jest to dla mnie jedna z najbardziej pozytywnych i aktywizujących osób, działających w polskim internecie. Na przekór ogromnej ilości hejtu, z którą (zupełnie nie potrafię zrozumieć – dlaczego?) spotyka się jej YouTube’owa działalność i jakby zupełnie nie myśląc o swojej niepełnosprawności, żyje pełnią życia. A przy tym jest zawsze świetnie umalowana, ubrana i uczesana:D

I właśnie tego dnia, kiedy leżałam w łóżku i pogrążając się w sobie zupełnie nie miałam pojęcia, co zrobić… Chwilę przed tym jak zaczęłam robić wszystko to, o czym napisałam wyżej, pierwszą rzeczą, która spowodowała że jednak wstałam, że poczułam w sobie tę iskierkę chęci – był jeden z filmików Bogusi. Nie pamiętam już który to był filmik. Ale dziś w mojej głowie zostało już tylko wspomnienie, tego jak ta krucha Istota mówi, że dzień jest piękny, że świeci słońce, że ten odcień różu jest taki ładny, a ta sukienka ma takie fajne groszki. Gdzieś w środku zrobiło mi się po prostu przyjemnie. Znów miałam w sobie ten zapalnik energii, która  spowodowała że wstałam i zostawiłam zwodniczo przyjemne ciepło pod kołdrą. Znów weszłam w realność, która była prawdziwa i do bólu trudna. I poczułam w sobie siłę, która pozwoliła mi ją zmieniać…

11. NIGDY!!! NIE PRZESTAWAJ WALCZYĆ O SIEBIE… Po prostu wykasuj ze swojej głowy słowa „poddaje się”. Wlacz o siebie. Szukaj rozwiązań. Nieustannie działaj… Przeklinaj. Rycz w poduszkę. Wal pięściami w ścianę. Ale nigdy się nie poddawaj. Jesteś wyjątkowym Człowiekiem, a świat jest pełen możliwości. Czasami w życiu jest ciężko, a emigracja początkowo potrafi nieźle kopnąć człowieka w dupę.  Ale los, on odmieni się dopiero wtedy, kiedy Ty(!)  mocno mu w tym pomożesz…

Co stało się później? Początek nie był łatwym okresem, ale nigdy bym go nie zmieniała. Odkryłam między innymi sporą pułapkę w wygodnym życiu i co być może zaskakujące – pozytywnym myśleniu. Brzmi trochę zagadkowo…? O co w tym chodzi – o tym będzie w kolejnym poście z tej serii…

 

Poradnik emigrantki cz. 6: Prędzej, czy później dopada każdą z nas. Jak sobie poradzić z emigracyjną depresją? (część 1/2)… sobota, 12 marca 2016

Miałam przewagę, bo dobrze o tym wiedziałam. Co za tym szło, mogłam się solidnie przygotować. Przed moim wyjazdem do Grecji, do innych krajów wyemigrowało wiele moich znajomych. Scenariusz początków u każdej z nas był mniej więcej taki sam. Na początku euforia związana z przeprowadzką i widzenie wszystkiego w różowych barwach. Następnie trzy pierwsze miesiące stawiania pierwszych kroków i uczenia się  wszystkich elementarnych rzeczy. Powolna aklimatyzacja, a w międzyczasie przychodzi jeden taki dzień, kiedy…

Pamiętam to bardzo dokładnie. To było jakieś pół roku po wylądowaniu w Grecji. Zdążyliśmy wyprowadzić się z Sałatkowego Domu. Jani dostał pracę i wiedzieliśmy już, że trochę dłużej osiądziemy w jednym miejscu. Przeprowadziliśmy się do niewielkiej wioski, nad Zatoką Koryncką, w której mieszkamy do teraz, a ja tkwiłam w jednym, wielkim szoku. Wyidealizowałam sobie w głowie, że kiedy się wyprowadzimy i będziemy „na swoim”, to wszystko jak za dotknięciem magicznej różdżki  będzie idealnie. Nagle zacznę płynnie mówić po grecku, a tak przy okazji podszkolę się z niemieckiego. Nasz nowy dom będzie świątynią czystości. Będę częściej uprawiać sport, biegać i pływać, zapiszę się też na jogę. Nauczę się obsługiwać szybkowar. Będę codziennie wstawać wcześnie rano i niczym bohaterka reklamy płatków śniadaniowych, z uśmiechem na ustach, o szóstej rano  będę robić Janiemu pożywne śniadanie. No i rzecz jasna w przeciągu jakiś dwóch, trzech miesięcy na pewno znajdę nową, super pracę. Znacie to??? W tym momencie właśnie usłyszałam jedno, głośne: „taaak!!!”. Tylko, że…

Wioska, w której zamieszkaliśmy okazała się głęboką, czarną dziurą (więcej przeczytasz TU!), w której diabeł mówi dobranoc.  Poziom mojego greckiego pod wpływem czasu, wcale wtedy nie uległ zmianie. Najbliższe zajęcia jogi organizowane były godzinę stąd. A szanse na znalezienie pracy w okolicy były zerowe, o ile nie ujemne. Przy tym wszystkim utknęliśmy w domu Czosnka, u którego mieszkaliśmy kątem w jednym pokoju. Choć fizycznie wydawało się to niemożliwe, w tym jednym pokoju zmieściliśmy wszystkie nasze rzeczy i część mebli, które kupiliśmy już po drodze, bo lada chwila mieliśmy dostać mieszkanie z pracy Janiego. „Lada chwila” w pojęciu greckim zamieniła się w tydzień, dwa, a później w  grubo ponad miesiąc. W tym niewielkim pokoiku prócz mebli, które już tam były, wszędzie piętrzyły się ubrania w walizkach, rzeczy w kartonach, właśnie kupione łóżko, które  stało  pionowo opierając się o ścianę. Wszystkie nasze rzeczy, upychane gdzieś po kątach.

Pewnego dnia obudziłam się rano i myślałam, że dosłownie zwariuje. Jeszcze leżąc w łóżku patrzyłam na te wszystkie piętrzące się rzeczy,  których mimo sił i szczerych chęci nie dało się w żaden sposób uporządkować. Na samą myśl, że muszę się odnaleźć w tym wielkim bałaganie, robiło mi się słabo. Jani był wtedy w pracy, a ja chciałam schować się pod kołdrą, usnąć i obudzić w innej rzeczywistości. Tylko, że to było niemożliwe. W łóżko wgniatało mnie uczucie pustki, że przede mną nie ma już niczego. W głowie wierciło mi się pytanie: a co jeśli tak będzie zawsze, jeśli nic się nie zmieni? To wszystko co działo się wokół  mnie, zaczęło mnie po prostu przerastać.

Dryyyn!!! Usłyszałam w głowie w odpowiedzi. To jest właśnie TEN moment. Jakiś głos we mnie podpowiedział, że to już zbliża się jeszcze nie  depresja, ale już typowa emigracyjna chandra. I jeśli coś z tym natychmiast nie zrobię, to będzie tylko gorzej i gorzej. „Witam cię kochana! Wiedziałam, że wpadniesz… Jestem na twoją wizytę przygotowana!”– powiedziałam sobie w środku i aż sama do siebie się uśmiechnęłam.

Jakiś czas wcześniej dokładnie przegadałam ten temat z moimi znajomymi, które już to przeszły. Przeczytałam kilka książek. Wysłuchałam kilku tematycznie powiązanych audycji. Mało tego… Zainteresowałam się nawet biografią kobiet, które przeszły nieporównywalnie gorsze warunki życiowe – przetrwały obozy koncentracyjne. Pomyślałam, że idąc za przykładem osób, które przeżyły wojnę, ja na bank jestem w stanie wyjść cało z tego kryzysu.

Kochane, tu super dobra wiadomość! Jeśli coś takiego przechodzicie, albo będziecie przechodzić, sprawa nr jeden… Jest nas zapewne więcej niż tysiące. Po drugie, taki stan gdzieś w okolicach początku emigracji jest zupełnie typowy, normalny. Po trzecie i najważniejsze – na wszystko, tak więc i na to jest sposób!

Nie będę już przedłużać, więc do dzieła! Tych punktów nazbierało mi się trochę. Tak więc dziś trzy moim zdaniem najważniejsze. A już w najbliższy poniedziałek wieczorem – wszystkie pozostałe.  Oto i one… Co trzeba  zrobić, by ze stanu emigracyjnej chandry lub depresji jak najszybciej wyjść?

  1. UŁÓŻ PLAN DNIA I RESTRYKCYJNIE GO PRZESTRZEGAJ… Początkowy okres emigracji, jest bardzo specyficzny. Człowiek jest wyjęty ze swojego naturalnego rytmu życia, którym rządziła szkoła, studia, szef, praca. W systemie, w którym żyje przeciętny człowiek, przeważnie  jest ktoś lub coś, kto nam taki plan odgórnie  narzuca (plan zajęć, rozkład godzin pracy i tym podobne) i tym samym organizuje nam czas. W pierwszym etapie emigracji, czasu najczęściej jest bardzo dużo. Nie ma też nikogo, kto odgórnie nam taki plan ułoży. Jednak emigracja, to skok na głęboką wodę, a my musimy nauczyć się funkcjonować w zupełnie nowym systemie. Pierwsze co trzeba zrobić, to stworzyć sobie taki plan samodzielnie.  Na początku wyglądać może on dość głupio, bo przecież „niby” nie ma nic do roboty. Ale chodzi również o to, by samodzielnie wykreować nowe cele i zadania. Wyznaczyć stałe punkty każdego dnia, które są pierwszą kotwicą poczucia stabilności i odnalezienia się w chaosie. To również pozwala wyregulować rytm. Ja do dzisiaj zawsze  robię  plan każdego zbliżającego się miesiąca (wyjazdy, odwiedziny, ważne wydarzenia), każdego tygodnia (podział na etapy tego co chcę zrobić, osiągnąć) i dokładny plan każdego dnia (jest tam zapisana każda ważna czynność, sprawa). Co jest szalenie ważne, to wpisywanie prócz obowiązków – przyjemności, które traktuje się na równi z codziennymi obowiązkami. Plan działania – to absolutna podstawa.
  1. NO WŁAŚNIE… TY SAMA WYZNACZ SWOJE CELE  I ZADANIA… Na początku, to takie drobne rzeczy, których spełnienie wywołuje w nas bardzo przyjemne, pozytywne uczucia i poprawia naszą samoocenę, która w pierwszym etapie emigracji może być obniżona (często nie mówimy w obcym języku, mamy mało znajomych, nie znamy nawet otoczenia). Jeśli już masz swój cel główny, to ważne żeby codziennie robić coś, co cię do niego przybliży. Jeśli jeszcze tego celu nie masz, codziennie szukaj, grzeb i główkuj. Chodzi również o to, by zamiast rozwlekać czarne myśli, skupić się na konkretnym działaniu. Ja prócz codziennego prowadzenia bloga (nie ma i nie było przeproś), naprawdę solidnie zaczęłam uczyć się greckiego, systematycznie pisałam teksty o Grecji do najróżniejszych portali i gazet, pisałam różne opowiadania, które wysyłałam na konkursy, wtedy też zaczęłam  szukać pracy. Pomimo tego, że przecież nikt mi za nic początkowo nie płacił, wszystkie te zadania traktowałam jak  pracę, która z pewnością kiedyś zaprocentuje.
  1. KOBIETY, KTÓRE PRZETRWAŁY II WOJNĘ ŚWIATOWĄ… dbały o swój wygląd! To być może dla niektórych zaskakujące, ale wiele kobiet, które przetrwały obozy koncentracyjne stwierdza, że jedną z rzeczy, która pozwoliła im przetrwać,  była dbałość o siebie. Natrafiłam na  wywiad, w którym jedna z kobiet, która przeżyła wojnę opowiadała, jak pewnego dnia zobaczyła sukienkę, która bardzo jej się podobała. Żeby ją zdobyć, przekupiła jej właścicielkę tym co było wtedy najcenniejsze – jedzeniem.  Tak, ta kobieta chodziła głodna, po to by mieć tę właśnie sukienkę w kwiaty. Podobne relacje powtarzają się u wielu kobiet. My tak jesteśmy skonstruowane, że żeby dobrze funkcjonować, musimy dobrze czuć się w swoim ciele. Nawet jeśli nigdzie nie wychodzisz, zrób to dla siebie: umaluj się, ułóż włosy, ubierz się tak byś sama ze sobą wspaniale się czuła. Bez żadnej okazji i powodu. Tak z szacunku i dbałości o samą siebie. Dobry wygląd od razu diametralnie poprawia samopoczucie.

Ciąg dalszy – w poniedziałkowy wieczór! 😀

Poradnik emigrantki cz. 5: Czym jest magiczna granica trzech miesięcy? I co powinno się przed jej przekroczeniem robić?… piątek, 13 listopada 2015

To zdjęcie zostało zrobione gdzieś w okresie pierwszych trzech miesięcy po przylocie do Grecji. Dokładnie pamiętam, że byłam lekko przerażona, ale jednocześnie myślałam sobie wtedy, że tu jest tak pięknie...

To zdjęcie zostało zrobione gdzieś w okresie pierwszych trzech miesięcy po przylocie do Grecji. Dokładnie pamiętam, że byłam lekko przerażona, ale jednocześnie myślałam sobie wtedy, że tu jest tak nieziemsko pięknie…

 

Wszystkie wcześniejsze  posty z tego cyklu znajdziesz klikając TUTAJ!

Na studiach miałam koleżankę, która bardzo często podróżowała. Magda żyła na walizkach, przeprowadzając się z miejsca na miejsce. To właśnie ona powiedziała mi o „magicznej granicy trzech miesięcy”, czyli takim pierwszym okresie, kiedy zamieszkuje się w zupełnie nowym mieście, kraju, kontynencie. W moim życiu miałam cztery ważne zmiany miejsca zamieszkania. Kiedy przeprowadziłam się na studia do Poznania. Kiedy wyjechałam na stypendium Sokratesa na Lesbos. Później na praktyki do Finlandii. I w końcu już na stałe do Grecji. Za każdym razem zasada Magdy się sprawdzała. I za każdym razem moim największym problemem było to, że albo o niej jeszcze nie wiedziałam, albo o niej zapominałam, albo ją bagatelizowałam. Ale o co dokładnie w tej zasadzie chodzi?

*

Sporo moim bliższych / dalszych koleżanek wyjechało z kraju. Najciekawsze jest to, że mniej więcej u każdej  z nas cały proces emigracji wyglądał bardzo podobnie. Na początku jest strach przed podjęciem decyzji. Później sama decyzja. Następnie jeszcze większy strach! W końcu przeprowadzka,   pierwszy dzień. I pierwsze trzy miesiące…

Na początku emigracji, właściwie po samym przyjeździe, większość osób ma taki okres idealizowania i ekscytacji. Chce się wtedy wszystkiego. Zacząć trenować bieganie. Schudnąć pięć kilo. Obciąć włosy i je przefarbować. Nauczyć się hiszpańskiego. Zapisać się na kurs rysunku. Wypróbować pięćdziesiąt  przepisów i przejść na wegetarianizm. Przeczytać dziesięć nowych książek. Zacząć prenumerować nową gazetę.  U mnie też trochę tak było. I w sumie jest to całkiem normalne.

Problem pojawił się jednak, kiedy…  pamiętam to jak dziś… wyszłam sama do sklepu kupić bochenek chleba.  Weszłam do piekarni i powiedziałam wyćwiczoną frazę. Tylko, że sprzedawczyni spytała się o coś jeszcze. Coś czego nie przewidziano w dialogach mojej książki do nauki greckiego. W całej piekarni zapadła krępująca cisza, kiedy inni klienci usłyszeli obcy akcent i to jak próbuje mówić w ich języku. Dla nich pewnie było to zabawne. Dla mnie jednak  straszne.

Ostatecznie się nie dogadałyśmy. Szybko wzięłam chleb. Zapłaciłam. Nawet nie biorąc reszty, wyszłam najszybciej jak mogłam.

Niby taka mała rzecz, ale właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że łatwo to raczej nie będzie. I nie ma co się okłamywać. Trzeba zacząć od zupełnych podstaw, czyli od bardzo powolnego raczkowania. I tym są właśnie te pierwsze trzy miesiące. Jest to nauka raczkowania. Powolna i dość  mozolna. A kiedy się upada, potrafi zaboleć. Dopiero po tych trzech miesiącach, człowiek zaczyna mniej więcej normalnie funkcjonować. Największy problem jest w tym, że dorosły człowiek jest przyzwyczajony do tego, że wcześniej chodził, biegał i skakał. I sam nie może się nadziwić, że teraz trudność sprawia mu każdy jeden, najmniejszy krok. Trudno jest się z tym pogodzić, ale ten początkowy okres emigracji, to lekcja ogromnej cierpliwości i wyrozumiałości – dla siebie.

W  pierwszym etapie trzech miesięcy, najważniejsze są dwie rzeczy. Po pierwsze: nie podejmować żadnych ważnych, życiowych decyzji, zaliczając do tego również decyzję, czy zostaje się, czy też nie.  A po drugie: być dla siebie niezwykle wyrozumiałym, traktować siebie dokładnie jak małe dziecko, które uczy się chodzić.  

 

Przez te pierwsze trzy miesiące, trzeba zacząć od zupełnych podstaw. Poznać dobrze miejsce, gdzie się mieszka. Uczyć się języka, albo przełamywać barierę językową. Poznać kilka pozytywnych osób i umówić się z nimi na kawę.

Największym błędem, który można w tym okresie zrobić, to od razu rzucać się na głęboką wodę i szukać pracy. Szukanie pracy na samym początku emigracji, przynosi zazwyczaj rozczarowanie i frustracje. To najzwyklejsze marnowanie swojej energii.

Zazwyczaj podejmując decyzję o wyjeździe do innego kraju, ma się / lub przynajmniej powinno się mieć oszczędności które pozwolą na życie przez najbliższe 6 miesięcy. Żeby nie popełnić żadnego bezsensownego kroku i niczego nie żałować,  trzeba dać sobie te pierwsze trzy miesiące na rozeznanie, czas w którym nic jeszcze nie wiadomo, takie przyzwolenie na to, by mówić: „jeszcze nie wiem”.

Mimo tego, że mojej w głowie jak chińska tortura pojawiała się mantra, że „powinnam już pracować”, wiedziałam  że muszę z tym zaczekać. Był to też pierwszy okres w moim dorosłym życiu, kiedy nie miałam żadnych planów, ani zobowiązań. Zamiast rzucać się na cokolwiek, postanowiłam zaczekać i zadać sobie pytanie, na które nigdy tak naprawdę nie odpowiedziałam sobie stuprocentowo szczerze. Pomiędzy zajęciami na studiach, pierwszą pracą, zaliczeniami i spotkaniami ze znajomymi, w mojej głowie po prostu nie było na to przestrzeni, a w wiecznie zapchanym kalendarzu, nie było na to miejsca.

I tak właśnie, pierwszy raz po przylocie, gapiąc się w morze o pijąc spokojnie zimną kawę… Zasypiając bez zobowiązań i wstając  bez nastawiania zegarka. Pierwszy raz w dorosłym życiu czułam się jak niezapisana niczym kartka. Fantastyczne, ale jednocześnie przerażające. I właśnie wtedy, zrobiłam najlepszą rzecz, jaką mogłam.  Miałam dwadzieścia sześć lat. Trochę już za sobą. I jeszcze więcej przed. Idealny moment, by szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie:

Co ja chcę ze swoim życiem … ZROBIĆ?

Co stało się później? Oj, łatwo nie było. Ale o tym już w następnym poście z tej serii. Tymczasem tutaj znajdziecie kilka postów, które powstały właśnie w tym okresie…

Wahadełko

Prosta przyjemność jedzenia rękami

Nigdzie się stąd nie ruszam

Kiedy plaża nudzi, a morze powszednieje

Gorzej być nie mogło

Szalone stepy w rytmie disco

Magiczna granica trzech miesięcy

Poradnik emigrantki cz. 4: Pierwszy dzień emigracji. Jak wyglądał on u mnie?… czwartek, 14 maja 2015

      Są takie dni, których nigdy się nie zapomina. Co prawda nie pamięta się tego co się wtedy jadło, w co było się ubranym, co konkretnie się robiło. Ale pamięć o emocjach zostaje już do końca.

       Mimo zmęczenia w nocy nie mogłam zmrużyć oka. Na dzień przed odlotem  wszystko wypadało mi z rąk i niby coś robiłam, ale niczego nie mogłam zrobić do końca. Okropny stres. Poczucie, że za chwilę stracę grunt pod nogami. Powracające jak mantra pytanie: czy ja dobrze robię? I myśl, że za chwilę wykonam krok, znajdę się po drugiej stronie i nagle wszystko będzie zupełnie niewiadome.

      Za nic  nie chciałabym przeżyć tego dnia raz jeszcze. Ostatniego dnia, przed przeprowadzką do Grecji. Z perspektywy czasu teraz wiem, że był to początek trwającej nadal przepięknej, życiowej lekcji. Jedną z najważniejszych rzeczy, której się z niej nauczyłam, to fakt, że „bać się”, to taka najzupełniej normalna sprawa. Element prawdziwego życia. Strachu nie można unikać, ale trzeba go oswajać. I krok za krokiem iść, tam gdzie ma się ochotę.

     Pyk! I po trochę ponad dwóch godzinach lotu byliśmy po drugiej stronie. Może to nawet i lepiej, że kilka razy musiałam przepakować walizkę, bo zamiast martwić się o to „co to będzie”, główkowałam czy może istnieje jakieś sprytne zaklęcie, które sprawi, że walizka nieco się zdematerializuje i stanie się choć odrobinę lżejsza.

    Pamiętam, że do Grecji dolecieliśmy bardzo wcześnie. Rozpoczynał się sierpniowy poranek. Mieliśmy przed sobą cały, letni dzień. Moje poczucie strachu, że dalej są jedynie znaki zapytania, mieszało się z tym, że na niebie nie było ani jednej chmury i grzało cudowne słońce. Że Feta przyszykowała pyszny obiad, a chwilę po tym możemy zdrzemnąć się w świeżej, pachnącej  pościeli. Całe popołudnie spędziliśmy na plaży. A wieczorem poszliśmy na zimną kawę. Pamiętam, że siedzieliśmy w niewielkiej kawiarence nad samym brzegiem morza. Obok była szeroka promenada. Kończył się upalny dzień. Ludzie powychodzili z domów, odnajdując wytchnienie w przebywaniu w wieczornym chłodzie. Dzieciaki wrzeszcząc jeździły  na wszystkim czym się dało. Oby szybciej i oby do przodu. Zawieszeni w bezczasie dziadkowie, bez końca pili mikroskopijnej wielkości kawy, jakby  filiżanki nie miały dna.  Bawiąc się komboloi [kliknij TU!] uderzającymi o siebie koralikami, wystukiwali jednostajny rytm. A kobiety, jak to one, gorąco nad czymś debatowały, machając przy tym rękami.

    Dopiero pod wieczór wróciliśmy do Sałatkowego domu.

    Czułam się tak, jakbym chodząc nie miała zupełnie gruntu pod nogami. Taki ciągły niepokój. Widziałam  jednocześnie, że wszystko dookoła pulsuje sprzyjającą mi energią. Grecja, w której się znalazłam zupełnie nie przypominała Grecji z medialnego obrazu, gdzie wciąż donoszą coraz to nowe wieści o kryzysie. Spokój. Prześliczna pogoda. Uśmiechnięte twarze, trwające w wiecznym relaksie.

     Gdzieś w okolicach późnego wieczora, w końcu dopadło mnie wielkie zmęczenie. Walizki jedynie co rozsunięte, leżały w nieładzie. Bałam się.  Po raz pierwszy w dorosłym życiu, na kartkach mojego kalendarza nie było nic. W jego pierwszej części do połowy sierpnia, w kalendarzu nie było pustego miejsca, wszystko zapisane. A dalej nic… Zupełnie nic. Czyste, białe, niedotknięte  długopisem kartki. Co będę robić jutro? O której mam wstać i tak w ogóle, to w jakim celu? Czym mam się zająć? Jutro… Pojutrze… I kolejnego dnia? Z kim mam się spotkać? Do kogo zadzwonić? Na jaki egzamin zacząć się uczyć? Jaki skończyć  projekt? Co mam dopracować? Zacząć / dokończyć? Nic… po prostu nic? Żadnego haka! Byłam całkowicie wyrwana z mojego naturalnego świata. Dat. Terminów. Obowiązków. Maili. Telefonów. Ocen. Zaliczeń. Wpłat. Wypłat. List. Planów. Początków i końców. Na jutro zaplanowane było… NIC.

***

    -Nie wiem… nie wiem… nie wiem… – tego ostatniego dnia przed przeprowadzką do Grecji, nie mogłam spać, więc poszłam pogadać z moją siostrą:

   -Co ja mam robić? Czy to jest na pewno  dobra decyzja? A tak  w ogóle, to  czy ty się o mnie nie martwisz? – spytałam szczerze, widząc że moja starsza siostra jest spokojna. I wtedy, na kilka chwil przed samym odlotem dostałam najlepszy prezent jaki mogłam:

    -Nie. Ja się nie martwię. Bo ja w ciebie wierzę… – chwilę później dodała: – A wiesz co… Teraz to jest takie modne… Wszyscy zakładają jakieś blogi. A może też załóż sobie jeden! To byłoby całkiem interesujące, jakbyś zaczęła pisać o tym, jak to się mieszka w typowej, greckiej rodzinie…

***

    Tego pierwszego dnia, zanim jeszcze zasnęłam,  na wpół przytomna, napisałam pierwszy post, o tym co właśnie się dzieje. Zamknęłam komputer i poszłam spać. Następnego dnia, wstałam rano wiedząc, że mam już „coś”…

      Wahadełko… 15 sierpień 2011

 

Poradnik emigrantki cz. 3: Jak spakować swoje życie w 20 kg?… niedziela, 29 marca 2015

      Kiedy przychodzi ten moment, że trzyma się w dłoni bilet w jedną stronę, a na nim widnieje  zatrważająco konkretna data wylotu, dni zaczynają uciekać jak szalone, a spraw do załatwienia zamiast maleć, to jeszcze przybywa. Ponieważ odpowiedź na to jedno pytanie, zazwyczaj rodzi za sobą cały szereg innych, człowiek  nieustannie je spycha, obiecując sobie, że „zrobię to… jutro!”.  No bo jak… Powiedzcie jak…

Jak spakować całe swoje życie w 20 kg?

       Przed moją przeprowadzką do Grecji, kiedy patrzyłam na walizkę, a później na cały mój pokój, to przechodziła mnie ciarka. Ścisk w żołądku czułam już jakieś dwa tygodnie wcześniej. Bo jak niby mam dokonać tego z góry przecież niemożliwego?

      Jak moja przeprowadzka  wyglądała w rezultacie? To była tragedia! Taszczyłam za sobą wielką torbę, która za nic nie chciała się dopiąć. W rękach  trzymałam bagaż podręczny, od którego urywało mi się ramie. Miałam uczucie, że kręgosłup jeszcze chwila, a pęknie. Mimo, że był sierpień(!), a my lecieliśmy do Grecji(!!), miałam na sobie kozaki, kurtkę zimową, a w kieszeni czapkę z pomponem.  Moimi rzeczami obładowany był również Jani. Torba ważyła oczywiście więcej niż było to przewidziane, więc  trzy razy przepakowywałam rzeczy do podręcznego, przez co  prawie straciliśmy nasz lot. Przy okazji połamałam  prostownicę do włosów, która była tak ściśnięta między innymi rzeczami. Bagaż podręczny był już tak przeładowany, że prawie się rozwalił, a i tak rejsowy  ważył ostatecznie za dużo, więc dodatkowa opłata była nieunikniona. Z tego całego stresu, do samolotu weszłam prawie ze łzami w oczach. A kiedy wylądowaliśmy myślałam, że umrę z przegrzania. Na zewnątrz było ponad 40 stopni! Modliłam się, by jak najszybciej zdjąć te cholerne kozaki.

      Jak spakować swoje życie w 20 kilogramów? To  naprawdę nie jest proste. Ja to zadanie zaliczyłam, bo przecież doleciałam do Grecji. Ale jego wykonanie oceniam miernie… Na całe, całe szczęście, całkiem nieźle potrafię uczyć się na własnych błędach!

     Jeszcze tylko kilka przepraw pomiędzy Polską, a Grecją  i wystarczyło, abym poszła po rozum do głowy. W międzyczasie zdążyłam jeszcze kilka  razy zapłacić za nadbagaż. Urwać w torbie rączkę. Naderwać ścięgno przy  taszczeniu bagażu. Ale przede wszystkim zszarpać ogromną ilość nerwów już na samą myśl o pakowaniu.

      Stało się dla mnie oczywiste, że moim problemem są rzeczy, przedmioty, wszystko co materialne. Nadmierna ich ilość. Nadmierna ich w moim życiu waga. I tak krok po kroku, podróż po podróży, weszłam na drogę życiowego minimalizmu. Modne to, czy też nie – dla mnie to nie ma znaczenia. Komuś, kto zapoczątkował całą tą filozofię, zawdzięczam fakt, że mój kręgosłup nadal jest cały.

     Przenoszenie się z miejsca na miejsce, dzieje się u mnie mniej więcej trzy razy do roku. W okolicach grudnia lecę na miesiąc, dwa do Polski. Później wracam do Grecji. A kiedy zbliża się lato, znad Zatoki Korynckiej, przeprowadzam się na cały sezon na Korfu. Posiadanie stałego adresu, w moim przypadku to kwestia jakby to powiedzieć… jedynie umowna. Ale ponieważ jestem typowym zodiakalnym wodnikiem, podoba mi się taki styl życia, bo uwielbiam się przemieszczać i kocham ciągłe, nieustanne  zmiany.

      Już jakiś czas temu w moim systemie pakowania zaszła wielka reforma, którą ciągle jeszcze ulepszam dążąc do ideału. Zaczęło się od tego, że zmieniłam diametralnie moje podejście do przedmiotów, które w moim codziennym życiu mnie otaczają. Zaczęłam więc od samego początku, czyli zmiany myślenia, zmiany nawyków oraz tego jak funkcjonuje w codzienności. I to właśnie dzięki temu zamiast w stresie pakować się cały boży dzień, całość zamykam w jakieś dwie godziny popijając przy tym kawę. Co więc u siebie zmieniłam…

  1. OGRANICZYŁAM  ILOŚĆ  RZECZY.  Jeśli chodzi o  przedmioty, kupuje ich bardzo mało. Mam  tylko to, co potrzebne jest mi w codziennym życiu. Nasz dom jest obecnie moją dumą, ponieważ z ręką na sercu nie ma w nim ani jednej rzeczy, która nie jest przez nas używana. Mamy mało przedmiotów, mało mebli, mało bibelotów. Nie pamiętam kiedy ostatnio czegoś szukałam. Sprzątanie całości przebiega ekspresowo. Co jakiś czas robię w mieszkaniu przegląd i usuwam rzeczy, które uznaję za zbędne. Co najbardziej mnie w tej zmianie zaskakuje, to fakt, że nie odczuwam braku czegokolwiek. Wręcz przeciwnie! Uwielbiam to, że w około mnie jest dużo przestrzeni, w której panuje harmonijny porządek.
  2. NIE ILOŚĆ,  A  JAKOŚĆ! Jest to moja złota zasada, która rządzi przede wszystkim w mojej szafie. Doszłam do niej, kiedy za którymś razem rozpakowując moją walizkę, zauważyłam, że jakieś 30% ubrań wiozłam zupełnie niepotrzebnie. Na wypadek gdyby… Bo może… A nuż… Łyżka… A widelec…  Kolejnym razem, kiedy znów się pakowałam wywaliłam ogromną ilość ubrań z typu:  „to jeszcze powinnam donosić”, „a w tym przecież byliśmy na pierwszej randce”, „ten kolor może jeszcze będzie modny”. Co prawda ilość moich ubrań nie ogranicza się do typowej dla minimalistów dziesiątki, ale całość z łatwością mieszczę w jednej walizce. Stwierdziłam, że każdy jeden dzień jest dla mnie zbyt cenny, by zmuszać się do chodzenia w ubraniach, mając na celu tylko ich „znoszenie”. Kupuje bardzo mało, ale wszystko jest w najlepszej jakości, na jaką w danym momencie mogę sobie pozwolić. Absolutnie nigdy więcej nie chciałabym znów wrócić do poprzedniej ilości ciuchów. Za to noszenie fajnych ubrań, w dobrej jakości, na co dzień dodaje mi niesamowitej energii.
  3. ZLIKWIDOWAŁAM MOJEGO WROGA NR 1! Każda dziewczyna ma jakąś swoją manię.  Dla jednych mogą to być kosmetyki. Dla innych buty, torebki, czy też na przykład  perfumy. W moim przypadku były to: zeszyty, kalendarze i notesy ;D Kiedy pewnego dnia zgromadziłam moje wszystkie papiernicze skarby, to naprawdę przeraziła mnie ich ilość. Myślę, że realnie przyczyniłam się do wycięcia  przynajmniej części lasów Amazonki. Przeraziłam się jeszcze bardziej, kiedy całość przeliczyłam na pieniądze. Nic bardziej nie przemawia do naszej świadomości tak jak konkretne liczby. Zwłaszcza jeśli na ich końcu pojawia się to magiczne „zł”. No cóż… Sklepy papiernicze to dla mnie nadal istny raj. Pomyślałam jednak, że szkoda Amazonki. Niczego więc nie wyrzuciłam! Myślę, że zeszytów i notesów, których tyle kupiłam  starczy mi jeszcze na długi czas. Ciągle systematycznie je zużywam.
  4. KSIĄŻKI. Te w moim codziennym życiu odgrywają ogromną  rolę. Przy każdej podróży pojawiał się ten sam problem: jak przytaszczyć z kraju te wszystkie tomiska, które chce w najbliższym czasie przeczytać? Początkowo do e-booków podchodziłam z dystansem. Ale kiedy odczułam o ile lżejszy dzięki nim jest mój bagaż, znów doceniłam fakt, że żyję w XXI wieku. Ponieważ czytam dużo, a mimo miłości do e-booków, kiedy mogę kupuje również  papierowe wydania,  jeśli dana książka nie jest dla mnie super ważna, po skończeniu albo ją komuś na wieczne pożyczenie oddaje, albo wystawiam na Allegro. Mam przy tym świadomość, że robię coś dobrego – książki idą dalej w świat. A i Amazonka cała 😀

         Obecnie trzy razy zastanawiam się, czy coś co chcę kupić naprawdę jest mi potrzebne. Wszystkiego czego nie potrzebuję, wyrzucam / oddaję / sprzedaję od razu. Jestem przeraźliwie odporna na wszystkiego rodzaju przeceny, promocje i darmowe dodatki. Wykorzystuje jak najbardziej wszystko co jest dookoła, tak żeby żyć również ekologicznie.

     Dzięki tym zmianom, mój proces pakowania wygląda zupełnie inaczej. Wprost nie mogę uwierzyć, że spakowanie walizki zajmowało mi wcześniej prawie cały dzień. Przecież w tym czasie mogłam zrobić cokolwiek innego! Obecnie cały proces przebiega  szybko i jest bardzo dobrze zorganizowany. Kluczem jest to, że mam mało rzeczy. A więc… a) ubrania, które noszę codziennie  b) kilka kosmetyków  c) laptop, tablet, aparat + ładowarki  d) potrzebne dokumenty  e) coś do poczytania  f) ewentualne prezenty. Koniec. Jakieś dwie godziny i po sprawie! A w międzyczasie jeszcze czas na kawę.

       Okazuje się, że do życia potrzebne jest nam naprawdę mało. A dzięki ograniczeniu ilości rzeczy, zwiększamy naszą przestrzeń. Na zewnątrz jak i wewnątrz panuje harmonia i porządek. W portfelu zostaje dużo więcej pieniędzy. Ale przede wszystkim w magiczny sposób, odzyskujemy to co obecnie jest najcenniejsze. Czas.

     Jeśli interesujesz się tematem minimalizmu, tutaj kilka linków, które mogą cię zainspirować:

LightbyCoco

The Daily Connoisseur

nissiax83

Orest Tabaka

 

Poradnik emigrantki cz. 2: Żeby podjąć tę decyzję… porozmawiaj ze sobą. Nie idź do wróżki!… wtorek, 20 stycznia 2015

      Decyzja o wyjeździe na emigrację zasiewa się zupełnie niepozornie. A później kiełkuje  nie dając w nocy spać. Rośnie i nie daje spokoju, aż do jej zrealizowania.

      Jednak mniej więcej w tym właśnie okresie, pojawia się cała rzesza „wujków dobra rada”. Często w naprawdę całkiem dobrej wierze, zostajesz zasypywana najróżniejszymi radami, pytaniami, wątpliwościami. Ciężko przestać tego słuchać, ale to jedyne co można wtedy zrobić. Życia przewidzieć się nie da! To jedna z większych rządzących nim zasad.  A pytania w typie: „co będzie jak…”, „co by było gdyby…”, „a co jeśli…”, one naprawdę nie mają większego znaczenia, bo „co będzie?” – tego przecież nikt z nas nie wie.

      Jeśli czytałaś mojego pierwszego posta, jaki powstał tu na blogu, to być może pamiętasz, że ja w tym właśnie okresie zrobiłam coś raczej mało mądrego [kliknij TU!].  Poszłam do wróżki! Błagam… nie rób tego! Nie idź do wróżki. Nie dzwoń do niej. Nawet nie wiem jak długo gapiąc się w kryształową kulę, nikt decyzji nie podejmie za ciebie. Mnie została wywróżona „wielka klęska” i przeprowadzenie się do Grecji miało się dla mnie skończyć naprawdę źle. Nie mam pojęcia po co właściwie poszłam, bo i tak zrobiłam zupełnie co innego. Od tej decyzji minęły już ponad trzy lata. Dziś wiem, że był to jeden z najtrafniejszych wyborów w moim życiu… Na nic nie zamieniłabym życiowego punktu, w którym obecnie jestem.

      Gadaninę ludzi puszczaj między uszy, choć to czasem może być bardzo trudne. Mówią, że człowiek tak naprawdę w dużej mirze jest samotnikiem. To znaczy, w ważnych życiowych decyzjach, człowiek powinien zostać ze sobą zupełnie sam na sam, tak by wiedzieć stuprocentowo jaka decyzja jest z nim zgodna. Nikt  inny nie wie co dla ciebie jest najlepsze.

     Zamiast więc słuchać  tego: „co będzie jeśli…”, „co będzie gdy…”, „a co by było gdyby…”, „a jak?”, „a co?”, „a tamto, a to!” i tak dalej, i tak dalej w wieczności i nieskończoność, wyjmij kartkę plus długopis i zapisz odpowiedzi na trzy podstawowe w tym momencie pytania:

1 Co mam dokończyć przed wyjazdem?

2 Czym mogę się zajmować po wyjeździe?

3 Jakie jest moje zaplecze finansowe?

      Zamiast się zamartwiać, trzeba po prostu szybko zadbać o konkrety. Bez tego początek emigracji może być bardzo ciężki. A nikt nie chce przecież wracać z podkulonym ogonem. Dokończ więc wszystkie ważne rzeczy, które trzymają cię w kraju. Od tych największych, po te najmniejsze. Praca, studia, mieszkanie. Tak, żeby dobrze zamknąć pewien rozdział, dokładnie jak w książce. W moim przypadku sprawą numer jeden, była obrona  pracy magisterskiej. Wiedziałam, że chcę wyjechać tylko z dyplomem w ręku. Rzeczą numer dwa, to  dokończenie roku w szkole, w której zaczęłam uczyć historii sztuki. Pozostało jeszcze zadbanie o moje dawne mieszkanie. Wcale nie żegnałam się z przyjaciółmi… Dlaczego? To już temat na oddzielny post… Kiedy dokończyłam te trzy ważne dla mnie rzeczy, pozostało spakować walizkę.

      Czymkolwiek się w życiu zajmujesz i jakakolwiek jest twoja sytuacja zawodowa, decyzja o przeprowadzce do innego kraju, to zupełnie nowy  rozdział  życia. Być może jesteś w podobnej sytuacji jak ja. Czyli właśnie wkraczasz w dorosłość. Emigracja jest idealnym momentem, by zadać sobie bardzo istotne pytanie: czym w życiu chcę się zajmować lub czy to czym obecnie się zajmuje, jest tym co naprawdę  kocham? Taki nowy rozdział, to więc wymarzony  moment żeby zacząć robić, to co naprawdę się chcę, to co naprawdę się kocha. W moim przypadku decyzja o emigracji idealnie zbiegła się z tym, że kończyłam właśnie studia. Nie było więc lepszego momentu, żeby wejść na właściwą drogę w życiu zawodowym. Gdzieś od dawna moje zainteresowania szły w kierunku pisania. Zawsze uznawałam to jednak za fanaberię i wydawało mi się, że na takie rzeczy po prostu nie mam czasu. Kiedy przeprowadziłam się do Grecji, postanowiłam tę dawną pasję nieco odkurzyć.

      Ostatnia rzecz, taka bardzo namacalna i rzeczowa. Czyli, jakie jest twoje  zaplecze finansowe? Na ile ci ono starczy, jeśli w początkowym etapie emigracji nie będziesz mieć pracy? Jakie są twoje oszczędności? Być może możesz liczyć na pomoc rodziny? Być może masz kogoś, kto zapewni ci dach nad głową? Absolutnie nie pakuj walizki, jeśli bardzo realistycznie nie odpowiesz sobie na punkt trzeci. Inaczej taka wyprowadzka, to jak skok na główkę na terenie zupełnie nieznanym. W naszym przypadku, wiedzieliśmy z Janim, że dach nada głową tymczasowo możemy mieć u jego rodziców, czyli w domu Sałatki (a tam niekończące się ilości jedzenia, jedzenia i raz jeszcze jedzenia…;))). Nasze oszczędności starczyły na pół roku życia. Mogliśmy również liczyć na pomoc moich rodziców.  Najzabawniejsze jest to, że dokładnie po sześciu miesiącach od momentu wprowadzenia się do  Grecji, Jani jako pierwszy zdobył pracę, dzięki której mogliśmy się razem utrzymać. Jakiś czas później, firma w której pracuje dała nam również mieszkanie.  Szczęście? Pewnie  tak. Ale przede wszystkim bardzo konkretne kroki i działania. O tym również w jednym z następnych postów z tej serii.

     Kiedy więc uczciwie i rzeczowo odpowiesz sobie na te trzy pytania: ustalasz datę, kupujesz bilet  w jedną stronę i jedziesz! Ach! Spakuj jeszcze walizkę. No, ale ale… Jak spakować całe swoje życie w 20 kilogramów??? To dopiero temat! Znakomity moment by rozliczyć się ze swoim życiem i przeszłością… Prezenty od dawnych chłopaków… Stosy książek, notatek i kserówek. Ubrania, które „może jeszcze kiedyś”…

Jak spakować swoje życie w 20 kg? O tym w najbliższym poście z tej serii.

 

 

NOWY CYKL! Poradnik emigrantki cz.1: Poznałam Greka… I co ja mam teraz robić?… środa, 26 listopada 2014

 

       

      Duża część maili, która przychodzi do mnie w sprawie bloga, zaczyna się mniej więcej tak: „(…) Poznałam Greka(…). I co ja mam teraz robić?”.

       Jak się zapewne domyślacie, piszące to dziewczyny będąc w kropce, jednocześnie są w rozsypce. Iść za głosem serca czy rozumu? Co powiedzą rodzice? Zostawić pracę / szkołę / przyjaciół? Rozpocząć zupełnie nowe życie? I tak dalej i tak dalej. Maile te są bardzo do siebie podobne, pod względem treści jak i zawartych w nich emocji. I tu wniosek pierwszy. Dziewczyny… dobra wiadomość – nie jesteście w tym wszystkim same! Podejrzewam, że są Was setki jak nie tysiące! Ja również przechodziłam dokładnie to samo. Żyję i mam się nadzwyczaj dobrze!

      Na takie maile bardzo trudno jest mi odpowiedzieć. Nie dla tego, że nie mam na to czasu, czy też mi się nie chce (czas mam, a chęci jeszcze więcej ;). Jest to po prostu niemożliwe, żeby w jednym krótkim mailu wyjaśnić dokładnie wszystko. Z tego powodu postanowiłam rozpocząć na „Sałatce” nowy cykl, z myślą o wszystkich dziewczynach, które znajdują się, znajdowały, albo być może kiedyś znajdą, w podobnej sytuacji. Wybaczcie mi, że na te zalegające maile już nie odpowiem. Tutaj znajdziecie wyczerpującą odpowiedź. Czekam również na Wasze komentarze. Dzielcie się swoimi doświadczeniami, przeżyciami, spostrzeżeniami. Jestem przekonana, że nie tylko dla mnie będą one często bezcenne.

PORADNIK EMIGRANTKI cz.1: Poznałam Greka… I co ja mam teraz robić?

    Umówmy się, że „Grek”, funkcjonuje tu umownie. Równie dobrze może być to Chińczyk, Amerykanin, Francuz, Włoch czy też Hiszpan. To raczej nie ma większego znaczenia, za to cała sytuacja jest bardzo uniwersalna. Poznajecie faceta z innego kraju, zupełnie innej kultury. Zakochujecie się i nie wiecie… co robić z tym dalej?

      Jak te początki wyglądały u mnie?

     Janiego poznałam osiem lat temu, kiedy wyjechałam na wyspę Lesbos,  na roczne stypendium Sokratesa. Do Grecji leciałam pierwszy raz i nie miałam o tym kraju bladego pojęcia. Dosłownie – bladego! Wiedziałam, że stolicą są Ateny i zdaje się mają tam jakiś inny alfabet. Rozmowę klasyfikującą mnie do programu, mam dokładnie przed oczami.

    -Ma pani do wyboru trzy kraje. Holandia, Węgry. I o… właśnie otworzyli nowy kierunek – Grecja. Co pani wybiera?

    Na zastanowienie miałam jakieś 5 sekund. Burza w mózgu jakby odwirowywało mi się w nim pranie. Gra krótkich skojarzeń. Holandia = tulipany. Węgry = tam chyba jest duży odsetek osób z depresją. Grecja = nie mam pojęcia, ale Grecy to zdaje się muszą być całkiem przystojni!

    -To… yyy… Grecja! –  i tak właśnie w tym jednym momencie,  zdecydowałam o solidnej części mojego przyszłego życia. W sumie, skojarzenie miałam całkiem trafne;)))

    O tym, że jadę na Lesbos, dowiedziałam się po jakimś miesiącu, bo w papierach cały czas było błędnie napisane, że chodzi o  Ateny. Ateny, wyspa Lesbos – kto by się bawił takimi szczegółami? Nawet do końca nie wiedziałam, jaki kierunek będę tam studiować… Na pytanie moich przerażonych rodziców, jak zamierzam się tam dostać, bo wyspa Lesbos jest właściwie przy samej Turcji, odpowiedziałam, że najpierw wsiądę do samolotu, a później znajdę sobie  jakąś łajbę. Moja mama natychmiast pobladła.  Do dziś pamiętam, jak mówiąc to przeskakiwałam palcem po mapie Europy. Na mapie wszystko wydaje się takie małe i proste. Ale w sumie – jak powiedziałam – tak mniej więcej zrobiłam. I dopiero w  dziesiątej godzinie rejsu ową łajbą, zaczęłam się zastanawiać czy to była dobra decyzja. Kiedy dobiłam do brzegu wyspy Lesbos, na zastanawianie się było już stanowczo za późno i naturalnie na drugi dzień już chciałam wracać.  Nigdy w życiu nie zapomnę, jak pierwszy raz rozgrzany po całym lecie, wrześniowy, grecki wiatr uderzył w moją twarz. Kiedy czułam to powietrze w  płucach, wiedziałam że jestem w zupełnie innym świecie.

   Wybranie się na stypendium Sokratesa, to jedna z najlepszych rzeczy jaką można zrobić na studiach. To było kilka absolutnie najfajniejszych miesięcy w moim życiu. Wtedy też poznałam Janiego.

   Po roku w Grecji wróciłam do Polski i przez myśl mi nie przychodziło, że kiedykolwiek mogłabym zamieszkać w Elladzie. Kończyłam studia. Myślałam co dalej. Przez jakieś trzy lata nasz związek funkcjonował na odległość, kursując między Polską, a Grecją. Znalazłam wtedy pracę jako kelnerka, a Jani w myjni samochodów i dokładnie wszystkie zarobione tak pieniądze przeznaczaliśmy na bilety lotnicze.

    Co było potem? Przez cały czas nie wyobrażałam sobie zupełnie, że kiedykolwiek mogę mieszkać w Grecji. Nie! Nie! I raz jeszcze nie! Tak rozpoczynała się i kończyła każda rozmowa pt. „gdzie będziemy mieszkać?”. Jani kończył swoje studia, a wieki na odległość funkcjonować się przecież nie da. Po moich naciskach, to najpierw on przyjechał do Polski, gdzie mieszkaliśmy razem półtora roku. Choć tak pewnie musiało być, to  teraz wiem, że była to najczystsza głupota.  Pewnie zastanawiacie się dlaczego?

    Dlatego, że w takiej sytuacji bardzo szybko następuje odwrócenie ról w dwuosobowym zespole: mężczyzna – kobieta. Facet już nie zabierze samochodu do mechanika i nie wykłóci się z nim, kiedy ten zacznie oszukiwać, bo przecież  nie zna języka… Sam nie załatwi prawie żadnej urzędowej sprawy… Raczej mało prawdopodobne, że znajdzie w Polsce fajną pracę. Równie mało prawdopodobne, że ot tak pozna kolegę z którym raz na jakiś czas wyskoczą na piwo.  Ujmując dosadnie, taki facet jest jak „wykastrowany”. Myślę, że kobiety mają dużo większą łatwość w aklimatyzowaniu się w nowym środowisku i kraju. Poza tym, smutna prawda, ale my Polacy jeszcze wciąż nie odrobiliśmy pracy domowej z tematu tolerancji.

   Zapewne są przypadki, kiedy to się udaje,  jestem o tym przekonana. Ale z doświadczenia wiem, że przeprowadzanie się obcokrajowca  do Polski, w większości przypadków jest naprawdę bardzo trudne. I znacznie lepiej za granicą radzimy sobie my – Polki.

   Taka myśl, że być może w tę stronę będzie nam lepiej, prościej, zaczęła świtać mi mniej więcej po roku. Zajęło mi ponad rok, żeby do takiej decyzji dojrzeć.

   Co więc robić kiedy poznacie Greka, Niemca, Australijczyka? I wiecie, że chcecie z nim być. Moim zdaniem… Nic! Decyzja, o tym co robić dalej, przydrepcze sobie  sama. Bo tak naprawdę w kwestiach sercowych,  zupełnie nic nie da się, ani przewidzieć, ani tym bardziej zaplanować. Trzeba dać sobie czas i po prostu trochę poczekać. Rok. Być może nawet dwa, czy też i więcej…

   U mnie przyszło to samo pewnego ranka. Obudziłam się i po prostu wiedziałam, że w mojej głowie nastąpił przełom. Że coś najpierw we mnie urosło, a później odpowiednio dojrzało. I że jestem gotowa na to, by wyjść ze strefy komfortu mojej wygodnej codzienności i ponieść pewne ryzyko. Choć niesamowicie się bałam, wiedziałam że jestem gotowa.

   Wierzę, że w takich kluczowych momentach życia, pojawiają się pewne znaki. Takie zwykłe, łatwe do przeoczenia, zupełnie niepozorne. Dialog usłyszany gdzieś w tramwaju. Przedmiot, który znajdzie  się na ulicy. Artykuł, który sam wpadnie Wam do ręki. Książka, która przypadkowo otworzy się na konkretnej  stronie.  W moim przypadku, był to  ten krótki urywek z gazety. Wisi przy naszym lustrze w łazience i przypominam go sobie zawsze kiedy myję zęby…