Dziękując za głosy!… czwartek, 3 listopada 2011

       
       Wczoraj, późnym wieczorem doszła do mnie ta fantastyczna wiadomość:

02 XI 2011:
Już kilka dni temu zakończyło się głosowanie w plebiscycie “Literacki Blog Roku” – www.literackiblogroku.pl. 
Wiemy, że o tytuł ten – oraz o dodatkowe wyróżnienia – powalczą ostatecznie:
W kategorii blogów literackich: 

1. Sztucznych rzęs mimowolny chrzęst – Marta Rusek – Cabaj
2. Doktor Maltretator i siostra ostra – Agnieszka Nietresta  – Zatoń
3. Bebeluszek (nie)codzienny – Katarzyna Warpas
4. Sałatka po grecku – Dorota Kamińska
5. Oto i owo – Jan Antoni Homa

W kategorii blogów o literaturze: 

1. Krytycznym okiem – Jarosław Czechowicz
2. Książki Zbójeckie – Danuta Awolusi
3. Słowo i obraz. Refleksje graniczne – Agata Jankowska
4. Book me a cookie – Joanna Mentel
5. Doczytania – Grzegorz Krzymianowski
6. Miasto książek – Paulina Surniak
7. Experyment. Recenzja Dobrej Książki – Dorota Jędrzejewska, Rafał Niemczyk.

Ogłoszenie wyników konkursu i plebiscytu nastąpi podczas 15 Targów Książki w Krakowie – zapraszamy w niedzielę. 6 listopada w godzinach 12:00-13:00 do sali seminaryjnej nr 1. Dodatkowo – już organizacyjnie – informujemy, że tego dnia laureaci otrzymają wyłącznie pamiątkowe dyplomy. Nagrody rzeczowe przesłane zostaną przesyłką kurierską – z przyczyn technicznych.

     Naprawdę, nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo się z czegoś cieszyłam. Nie pozostało nic innego jak  godnie to uczcić. W jaki sposób to zrobić – wiedziałam o tym od razu!
     Dziś wieczorem znaleźliśmy się razem z Janim w jednej z najbardziej klimatycznych restauracji w najstarszej, niegdyś tureckiej części miasta. Około godziny dziewiętnastej nie było tam nikogo, bo przecież żaden szanujący się Grek nie chodzi do tawerny tak wcześnie. No cóż – trochę daleko mi jeszcze do bycia Greczynką, ale niech tak też pozostanie.
    Kiedy przyszedł kelner, nieco zaskoczony naszą obecnością w pustym lokalu, z wielką radością, jakbym kupowała najnowszy model Porsche, powiedziałam:
-Poproszę … sałatkę po grecku!
     Sałatka była spektakularna! Dopiero widząc to co mam przed sobą uświadomiłam sobie, że w każdej tawernie, w każdym domu wygląda ona zupełnie inaczej i pewnie tak samo jak dwóch płatków śniegu, nie sposób znaleźć dwóch takich samych sałatek po grecku. Nie miałam pojęcia, że można dodać do niej czosnek i pietruszkę.
    Kiedy pałaszowaliśmy to co mieliśmy na talerzu, do środka tawerny wpadł czarny jak smoła kot, podbiegł do mnie i gapił się jakbyśmy znali się w poprzednim wcieleniu. Chwilę później wygonił go kelner. Szkoda, że i kot nie mógł do nas dołączyć.
    Wznieśliśmy głośny toast, za Sałatkę i jej składniki, wszystkich, którzy ją czytają  i to, żeby nasze życie zawsze było dobrym tematem do czytania.
    Tymczasem podczas jedzenia, dowiedziałam się o historii pewnej ośmiornicy …  Ale o tym już jutro…

Mniam…

    

Gdzie znajduje się chiński sklep?…. wtorek, 1 listopad 2011

      
     
     Ta krótka historia wydarzyła się już jakiś czas temu, ale przypomniała mi się właśnie dzisiaj kiedy wracając do domu przechodziliśmy obok chińskiego sklepu, w którym znaleźć można absolutnie wszystko.
   Pewnego zwyczajnego poranka przyszedł  w odwiedziny dziadek Janiego. Ojciec Fety, przychodzi od czasu do czasu, zawsze w godzinach bardzo wczesnych, a scenariusz jego wizyt jest zawsze dokładnie taki sam. Znam go już na pamięć – nic nie może tu zaskoczyć. Tym razem jednak wizyta nie potoczyła się jak zawsze, czego powodem było moje jedno małe pytanie. Ale o tym za chwilę.
komboloi
      Dziadek ubrany stosownie i bardzo schludnie jak zawsze, usiadł w salonie patrząc milcząco przed siebie i bawiąc się swoim komboloi. Doprawdy zawsze podziwiam to jak zwinnie ta prosta zabawka przenika przez jego palce. Bardzo chcę nauczyć się nią bawić, ale po pierwsze to typowo męska rzecz, a po drugie chyba kolejny stopień wtajemniczenia mieszkania w Grecji. Po chwili, zestresowana lekko Feta zapełniła stół przy którym siedział dziadek, wszelakimi, małymi pysznościami. Oliwki z serem nadziane na wykałaczki. Małe rybki w solonej marynacie. Ryż zawijany w laurowych liściach. Kawałki fety polane oliwą i posypane oregano. To wszystko razem stanowiło paletę przystawek do picia ouzo, którego dziadek jest prawdziwym koneserem.
tavli
        Dziadek nic nie mówiąc (co jest jego standardowym zachowaniem) zaczął jeść i popijać. Feta co chwile pytając się czy niczego więcej mu nie trzeba, upewniała się, czy mimo nieustającego milczenia wszystko naprawdę jest dobre. Wszystko było dobre, a kiedy dziadek skończył jeść i pić, na stole zrobiło się miejsce i jak zawsze pojawił się Pomidor, czyli ojciec Janiego. To też przewiduje scenariusz wizyt dziadka, który po przekąsce zawsze gra ze swoim zięciem w tavli, czyli typową grecką  grę planszową, która polega na rzucaniu kostką i poruszaniu  pionkami. Zazwyczaj grają tak godzinami. Naprawdę godzinami… Nie mówią do siebie niczego, tylko wykrzykują numer oczek wyrzuconych przez kostkę, to kto teraz gra i kto wygrywa partię. Wszystko szło zgodnie ze standardowym scenariuszem, do momentu kiedy szykując się do wyjścia, zadałam głośno pytanie:
                       
-Gdzie znajduje się chiński sklep?
      Nawet w Grecji z dnia na dzień robi się coraz zimniej, a mój 20kilogramowy bagaż z Polski, nie przewidywał skarpet, rajstop i tego typu zimowych niezbędników. Ponieważ potrzebuję ich w dużej ilości, pomyślałam, że odwiedzę jakiś chiński sklep. Jak wiadomo nie ma miejsca na tej planecie, gdzie nie ma takiego sklepu, a zawsze można znaleźć tam wszystko za bardzo niską cenę.
-W centrum jest kilka sklepów chińskich. – odpowiedział Pomidor, kontynuując dalej swoją grę.
-Ale ten największy jest przy supermarkecie obok parkingu. Jest na pierwszym piętrze. Żeby do niego wejść, przejdziecie przez takie małe schodki, przy tylnym wejściu do marketu. – Prosta, logiczna odpowiedź Pomidora, rozwiała wszelkie wątpliwości i wiedzieliśmy już gdzie mamy iść. Kończyliśmy właśnie śniadanie i mieliśmy wyruszać  w drogę. Ale…
-Jakie schodki, co ty opowiadasz?! – wykrzyknął dziadek, ku zdziwieniu wszystkich, bo naprawdę bardzo rzadko coś dłuższego mówił.
-Tam nie ma żadnych schodków, tylko jest podjazd dla wózków. Wiem, pamiętam dokładnie, bo też często tam chodzę. – kontynuował o dziwo swoją wypowiedź dalej. – Do sklepu przechodzi się po podjeździe.
-Nie, nie, nie … – powiedział Pomidor – Daje sobie głowę obciąć – tam są na pewno schodki, takie małe, zaledwie kilka stopni.
-Ty idioto, jakie stopnie! Mieszkam tu 50 lat i tam jest p o d j a z d.
      Pomidor wstał po szklankę wody i zaczął jeszcze raz dokładnie tłumaczyć, od samego  początku, jak dojść do sklepu chińskiego kończąc swoją długą i powolną wypowiedź, wyrazem: SCHODKI ! – takie małe – zaledwie kilka stopni. Odpowiedzi dziadka nie byłam już w stanie zrozumieć, ale była długa, głośna i pełna emocji. Nie zrozumiałam również tego co dalej mówił Pomidor, ale jedząc śniadanie nauczyłam się dwóch nowych słówek powtarzanych cały czas: schodki, podjazd.
     Pół godziny później ta sama dyskusja trwała nadal, a emocje ani trochę nie opadły. Gra tavli przerwana w połowie została zapomniana, a kiedy już wychodziliśmy do owego chińskiego sklepu, zamykając drzwi odgłosy żywej dyskusji wcale nie ucichły.
Schodki. Podjazd. Podjazd. Schodki.
    Sklep znaleźliśmy bez problemu, bo przypomniało mi się że właściwie byłam już tam kilka razy, tylko nie bardzo pamiętałam jak dojść. Bardzo lubię ten sklep – bo jest tam dokładnie wszystko! Ponadto dobrze idzie mi porozumiewanie się z chińską sprzedawczynią, która po grecku mówi tak samo jak ja i zawsze się szeroko uśmiecha.
    W każdym razie kiedy ja z przyjemnością buszowałam wśród skarpetek za 1 euro, rajstop i rękawiczek, dziadek trzasnął drzwiami, powiedział, że ma dosyć tej rozmowy, a przy tym nie pozwolił się odwieść do domu, tylko wrócił do niego piechotą.
     Wychodząc ze sklepu, jak to po zakupach – w pełni szczęścia i z modnymi nabytkami, nie mogłam przestać się śmiać, patrząc na o co widzę…

    

Lecznicza moc pysznej kawy…piątek, 28 październik 2011

      Pewnie nie jestem wyjątkiem, bo jedną z rzeczy, która zawsze w jakiś magiczny sposób poprawia mi humor jest dobra kawa. Dobrze przyrządzona kawa potrafi naprawdę sprawić cuda, a wypita dodatkowo w szczególnym miejscu – ma  wyjątkowo magiczną moc.
      Mając w świadomości, że moje życie w dużym mieście, być może wkrótce będzie  musiało się zakończyć, postanowiłam znaleźć kawiarenkę, w której nie tylko będę mogła napić się kawy, ale również naładować pozytywną energią. Takie “moje” miejsce.
     Znalazłam. Posiedziałam dobrą godzinę. Wypiłam kawę i pomyślałam. Wyszłam uśmiechnięta.
     Poza tym właśnie obejrzałam pierwszy odcinek „Przystanek Alaska”. Umarłam ze śmiechu, kiedy dr Fleishman pytał, gdzie jest pozostała część miasta? Chciał  uciekać po 5 minutach, ale został trochę dłużej… Z resztą, ja nawet jeszcze nie pojechałam… Ale z biegiem czasu zaczynam myśleć inaczej i powoli układać palce w trzymanie kciuków…
    Co by nie było – jutro jest sobota. Ja zacznę ją od obowiązkowej kawy!
                       

http://www.serialeonline.pl/przystanek-alaska-nothern-exposure-online/sezon-1

Gorzej być nie mogło…czwartek, 27 październik 2011

   
    Wiem, że wszędzie nieprzerwanie trąbią o greckim kryzysie, ale fakt że Jani właśnie dostał propozycję bardzo dobrej pracy – to już rzecz niezaprzeczalna. Przyznaje, że nie obyło się bez pomocy wielkiej, greckiej familii, która rozsiana po całym kraju pomaga sobie wzajemnie. Ale do rzeczy…
      Pod koniec tygodnia dostaliśmy wiadomość, że we wtorek rano mamy znaleźć się w malutkiej miejscowości 2 godziny od Aten, a Jani ma zostać poddany wstępnym testom. Cieszyłam się bardzo po pierwsze z propozycji dobrej pracy, ale również z perspektywy kilkudniowej  podróży, zobaczenia czegoś nowego i przyznaje się bez bicia – krótkich  wakacji od mojej greckiej sałatki, miłego pobycia  w przyjemnej samotności. Przygotowałam się więc na romantyczną podróż we dwoje, do małej nadmorskiej miejscowości, gdzie mieści się fabryka, prosperująca świetnie nawet mimo kryzysu. W mojej wyobraźni miało być naprawdę pięknie – miła podróż we dwoje, może nawet jakiś mały kurorcik. Jednak zawsze kiedy człowiek obmyśli sobie coś skrupulatnie, życie zazwyczaj płata wielkiego figla. Wszystko co tylko możliwe poszło bowiem nie tak…
     Pakując swoje walizki, dowiedziałam się, że  nie jedziemy sami. Pojedzie z nami również ojciec Janiego – (najwyższa pora nadać mu imię) – Pomidor, ponieważ w fabryce, w której sam kiedyś pracował ma swoich znajomych. No cóż – pomyślałam – romantycznie już nie będzie, ale za to raźniej. Kiedy już  spakowałam walizkę, w przypływie entuzjazmu na podróż zdecydowała się również Feta – dlaczego by nie? Z moich planów na chwilkę samotności nici…
    Żeby nie denerwować się zbytnio tym, że moje plany nie mają już racji bytu, postanowiłam przetematyzować podróż. Nie mogła być już romantyczna, miała się stać naukowa. Na tylnym siedzeniu samochodu zaaranżowałam małą bibliotekę z książkami, które umilą mi czas, interesującymi artykułami i mp3 z ciekawymi audycjami radiowymi. Osiem godzin podróży spożytkowałam jak mogłam, co chwilę ze zgryzionymi zębami odpowiadając na pytania Fety, że nie chcę ciasteczek, sucharków, kanapki, wody ani krakersów.
     Mam się świetnie – ale w swoim własnym świcie!
     Po długiej podróży już właściwie w nocy, znaleźliśmy się w miasteczku. Kiedy trochę odpoczęliśmy w domu przyjaciółki Fety, gdzie mieliśmy nocować, razem z Janim wybraliśmy się na nocny spacer po mieście. Nie było widać właściwie niczego, ale wierząc  poglądowi, że w Grecji wszystko jest piękne, ufałam że również i te miasteczko na pewno ma swój urokliwy klimat. Ot – pewnie kolejna malownicza nadmorska wioska.
       Po powrocie usiedliśmy chwilę z wszystkimi, potem  zmęczeni podróżą poszliśmy spać. Dom przyjaciółki Fety, był prawdziwym przeciwieństwem tradycyjnego, greckiego domu, ale przede wszystkim domu samej Fety, gdzie każdy domownik chodzi w skarpetkach wyprasowanych w kant. Trochę nieprzytomna po długiej podróży zastanawiałam się, czy nie uczestniczę w jakimś doświadczeniu na reakcję człowieka w skrajnych warunkach. Najpierw wsadzono mnie do sterylnego domu Fety, a później przerzucono do przestrzeni będącej przeciwieństwem, żeby zobaczyć jak się zachowam. Przetrwam – chodziło mi po głowie. Pomyślałam: jutro wstanę wypoczęta, świat będzie wyglądał inaczej. Noc jest zawsze złym doradcą.
      Wstałam wypoczęta, ale niestety  świat, jaki wyłonił się rankiem przede mną wyglądał naprawdę tragicznie. Chciałam się ratować optymizmem, ale im dłużej trwał mój poranny spacer, tym bardziej byłam zrozpaczona. W zdenerwowaniu chciałam wyciągnąć paczkę papierosów. Zapalić jednego, drugiego, a jak się nie uspokoję to i trzeciego. Niestety – nie palę. Zupełnie upadł mój pogląd, że każde miejsce w Grecji jest cudem świata, tylko dlatego że taki świat pokazują pocztówki. Białe domki pracowników fabryki nie różniły się niczym jeden od drugiego – jak pudełka od zapałek z obdrapanymi ścianami. Zero oznak życia. Kilka palm i drzewek oliwnych na zaniedbanym trawniku w umownym centrum miasteczka. Jedna poczta, piekarnia i jeden sklep. Dalej szkoła i przedszkole. Po dwudziestu minutach spacer się skończył, bo zwiedziłam już wszystko.
      To nie może być prawda – myślałam ciągle. A gdzie tawerny, bary i weseli staruszkowie wiecznie popijający kawę? Nic z tego, nawet morze przybrało tutaj szaro-burą barwę i za nic nie chciało być lazurowe. Jedyna nadzieja – wstępne testy Janiego – pójdą źle, może nic z tego nie wyjdzie… Ale i ta szansa runęła, kiedy zobaczyłam jego uśmiechniętą twarz, po powrocie. Prawie popłakałam się, słysząc że był prawie najlepszy…
     Niczym nie mogłam ukryć rozpaczy, która na mojej twarzy stawała się coraz bardziej oczywista.
-Nie martw się Dorota. – powiedziała patrząc na mnie Feta, z naprawdę dobrymi intencjami. – Nie będzie tak źle: urodzisz dziecko, zajmiesz się wychowaniem. – Słysząc jej słowa, w przeciągu minuty zrozumiałam wszelkie wcześniej niepojęte  dla mnie ludzkie decyzję: za chwilę ją zamorduję, dziecka nigdy nie urodzę, a żeby być tego pewna poddam się sterylizacji, podłożę bombę w sklepie, rzucę się z balkonu, ucieknę do Indii i nigdy mnie nikt nie znajdzie, wstąpię do zakonu, albo zmienię sobie płeć. Trzy wdechy, trochę spokoju  i trochę bardziej realistyczny  pomysł: jeśli zacznę tu coś palić, to od razu będzie to co najmniej trawa – nie ma sensu tracić czas na profilaktykę.
       W drodze powrotnej  do domu, miałam wrażenie że od nawału myśli wybuchnie mi głowa. Co robić? Gdzie uciekać? – myślałam. Nie mając czym uspokoić hałasu w mózgu, wzięłam do ręki pierwszą lepszą książkę wciśniętą w siedzenie samochodu. W wielkim przewodniku po Grecji, z wielką niechęcią wyszukałam tą malutką miejscowość, gdzie diabeł naprawdę mówi dobranoc, sprawdzając co jest ciekawego obok.
     Pół godziny od  Delf – centrum starożytnego świata. To przecież do delfickiej wyroczni wędrowali wszyscy, zadając jej pytania. Czy w tym może być jakiś ukryty sens, czy ja już majaczę? Co by nie było – to jakiś  już plus.
     Już prawie w  nocy wróciliśmy do pachnącego jak zawszę świeżością królestwa Fety.     Położyliśmy się w swoim własnym łóżku, w którym odpoczywa się prawdziwie.
    Mówią, że każdy początek jest ciężki, ale to jest  jednak dość duży kaliber.
    Rano wstałam przeziębiona, ale za to z trzeźwym umysłem. Przypomniało mi się kilka wesołych komedii, amerykańskich seriali, których scenariusz jest zawsze ten sam: młoda bohaterka przyjeżdża z dużego miasta, rzucona przypadkowo przez los do okropnej wioski, zabitej deskami. Na drugi dzień chce wyjechać, uciec jak najdalej. Zostaje jednak  trochę dłużej i tak zaczyna się film…
PS.
Od jutra zaczynam oglądać „Przystanek Alaska”-  może będzie coś na rzeczy… J

Mały więzień 🙂

Olivka na restrykcyjnej diecie… wtorek, 18 październik 2011



Typowy grecki przysmak: owoce w bardzo słodkim syropie

       Za każdym razem, kiedy patrzę na moją najbliższą, grecką przyjaciółkę zastanawiam się, jak jest to możliwe, że ona jeszcze stąpa po tym świecie. Oceniając to moim północnym, racjonalnym okiem, nie jest możliwe, że Olivka przez swój dość niecodzienny sposób odżywiania nie nabawiła się cukrzycy, nie trafiła do szpitala, nie dostała jeszcze zawału serca. Podstawowe zasady jej żywienia, to:
1. Nie jeść niczego co jest zielone.
2. Unikać warzyw i owoców pod wszelką postacią (wyjątkiem jest sok pomarańczowy oraz frytki).
3. Pod żadnym pozorem nie jeść śniadań.
4. Największy posiłek spożywać po 22.00.
    Teraz pewnie nikt już nie jest w stanie mi uwierzyć, że Olivka wygląda naprawdę pięknie, zdrowo, ma czerstwą cerę i piękne lśniące włosy. Jeśli chodzi o tuszę, można uznać że jest po prostu zdrowo kształtna.
     Za każdym razem kiedy Feta przygotowuje coś z makaronu, Olivka wbiega do kuchni jako pierwsza. Nakłada sobie wielką porcję na współ surowego makaronu i je bez żadnych dodatków. Pizzę zamawia na podwójnym cieście, z wszystkim co jest tylko możliwe. Kiedy jednak ma ją na talerzu, zdejmuje wszelkie dodatki i wyrzuca, jedząc tylko samo ciasto, które wg jej filozofii fantastycznie przeszło  smakiem sera, pomidorów czy salami. Nikt nie jest w stanie tego racjonalnie zrozumieć… Po tak egzotycznym obiedzie przychodzi czas na zaspokojenie głodu słodyczy, od których jak przyznaje się otwarcie – jest uzależniona. Może być to słodka przekąska w postaci całego opakowania tik taków o smaku pomarańczy lub kilka dużych paczek rozpuszczalnej gumy mamby.
    Olivka uwielbia  wszystko co jest czekoladowe, karmelowe lub co jest posmarowane Nutellą. Wszystkie kosmetyki, żele pod prysznic, perfumy, balsamy mają zapach czekolady, ewentualnie dla urozmaicenia wanilii.
     Trzeba  przyznać – Olivka to dzieło samo w sobie, spójne i całościowe.
       Kilka dni temu nastąpił jednak przełom – postanowiła  zrzucić trzy kilo. Wielkimi krokami już w grudniu zbliża się chrzest, na którym ma być matką chrzestną synka najbliższej przyjaciółki. Można stwierdzić, że w kulturze greckiej chrzest jest tak samo ważny jak ślub. Olivka włoży więc całą energię, żeby wyglądać powalająco.
     Potrzeba tylko trzy kilo mniej…
      Przechodząc od razu do czynów, następnego dnia  po powzięciu postanowienia, zaczęła się ostra dieta. Rano, co było wielkim krokiem ku „trzy kilo mniej”, Olivka zjadła śniadanie.        Trzy czekoladowe ciasteczka…
      W przerwie w pracy wpadła na chwilę do domu, żeby tylko nie jeść fast foodu na mieście. Zjadła więc to co przygotowała Feta, ale nie można powiedzieć, że ze smakiem czy uśmiechem. To chyba nie był najlepszy dla niej dzień. Restrykcje  dotyczyły również jedzenia słodyczy. Tego dania, dla zaspokojenia głodu posłużyć miały jedynie wafelki. Ponieważ jednak jest na diecie, nie zjadła ich w całości, ale jedynie wyskrobała czekoladę, zostawiając sam wafel. Trzeba przyznać, że to sprytne. Kto wpadłby na coś takiego?
    Po całodniowej torturze wpadła do naszego pokoju, kiedy ja i Jani w spokoju  oglądaliśmy film.
-Zabije was! –krzyczała w nieudawanej furii, patrząc na moją miskę z popcornem, który trzymałam na kolanach.
-Dorota! Ja już nie wytrzymam…cały dom  pachnie popcornem. Nie rozumiesz, że jestem na d-i-e-c-i-e… To ponad moje siły. – dokończyła trzymając się za brzuch.
    To był chyba najgorszy dzień w życiu Olivki. Pierwszy raz widziałam w jej wielkich, egzotycznych oczach prawdziwe cierpienie. Dzięki Bogu, następnego dnia o wszystkim już zapomniała. A ja nie mogłam być na tyle racjonalna, żeby o czymkolwiek przypominać.
   

 

Szalone stepy w rytmie disco… sobota, 8 październik 2011

       Właściwie z wielką ulgą mogę stwierdzić, że lato również i w Grecji dobiegło końca. Temperatura spadła do    25 stopni, a wraz z jej spadkiem i pojawieniem się kilku chmur na niebie przyszło wytchnienie. Naprawdę, dopiero przebywając w tak piekielnym upale jest się w stanie zrozumieć lenistwo południowców, wręcz zdrowotny przymus istnienia sjesty i nocnego życia. Wraz z namacalną zmianą pory roku, jesiennymi porządkami Fety, przestało być tak przyjemne kąpanie się w morzu, a leżenie plackiem na plaży straciło rację bytu.
     Mamy jesień! Ufff….
    Żegnając się, aż do następnego lata z pływaniem, które dodało mi parę gramów masy mięśniowej, wpadłam na genialny pomysł – zapisuję się na siłownię! Radząc się wszystkich “warzyw” z mojej greckiej sałatki, przy relacjach o cenach greckich fitness clubów, pomysł wydawał się być dość utopijny. Szybko jednak okazało się, że „wielki kryzys” ma swoje bardzo pozytywne strony, bowiem siłownie obniżyły ceny tak, że właściwie pokrywają się one z warunkami polskimi. Szybko zaopatrzyłam się w szorty do ćwiczeń i wcielając pomysł w życie, znalazłam się w greckim gimnazjonie.
   Wchodząc do sali siłowni, dziękowałam intuicji, że podpowiedziała mi, że i tym razem mam obowiązek postawić na modny wizerunek. Fitness club w wydaniu greckim, to bowiem nie tylko miejsce dbania o zdrowie i sylwetkę, ale może i przede wszystkim miejsce gdzie można kogoś poznać, zaprezentować się, pogadać – od starożytności w tym względzie niewiele się zmieniło. Kobiety jak i mężczyźni ubrani wg ostatnich, sportowych krzyków mody, z odpowiednimi fryzurami i makijażem,  dumnie spacerowali wśród różnorodnych przyrządów, popijając w wielkim zmęczeniu co chwilę łyki wody. Życie towarzyskie to podstawa!
   Po zapłaceniu opłaty miesięcznej, stałam się jedną ze stałych klientek siłowni. I jednocześnie powierzono mnie instruktorce, która była rodowitą Niemką. Moja opiekunka, mimo iż pochodzi z Niemiec, w greckiej siłowni  czuje się jak ryba w wodzie. Mimo około pięćdziesiątki na karku, jej figura jest fenomenalnie wyrzeźbiona, dodatkowo podkreślona białymi legginsami  i obcisłym t-shirtem. Nie wymawiając „r”, na wpół po grecku na wpół po angielsku, z pewnymi naleciałościami z niemieckiego, dokładnie wytłumaczyła mi jak działa  każdy przyrząd na sali.
   Przy drugiej wizycie ćwiczyłam już sama. Biegałam na bieżni, jeździłam na rowerku, wiosłowałam kajakiem, mając do dyspozycji w każdej chwili pomoc trenerki. Skacząc, biegając i pływając, ukradkiem oka parzyłam na rezolutną Niemkę, która oprowadzając nowego klienta, co chwila odbiegała pomagając najbardziej umięśnionym Grekom  – z wielkim uśmiechem na twarzy, sprawdzając dłonią czy mięśnie oby na pewno są dobrze napięte. Oto chyba sekret jej greckiego szczęścia…
     Po kilku wizytach, znudziły mi się jednak dość jednostajne ćwiczenia. Jak kot stopniowo poznałam cały teren sali i zachciało mi się czegoś więcej. Zupełnie przypadkiem schodząc w dół, zobaczyłam, że siłownia ma jeszcze jedną salę, z której zawsze słychać było żywą, dyskotekową muzykę. Sala była przestrzenią, gdzie systematycznie odbywał się aerobik, stepy i pilates. Ja właśnie trafiłam na zajęcia ze stepów. Patrząc na to co dzieje się w sali jednocześnie bardzo chciałam od razu wskoczyć i poćwiczyć z grupą, ale z drugiej strony nie mogłam poradzić sobie z typowymi obawami: nie zrozumiem co mówi trener, nie nadążę za układem kroków i będę wyglądać śmiesznie, a może mam za słabą kondycję….
     Przespałam się z moimi obawami kilka nocy, ale po dłuższym, monotonnym ćwiczeniu na siłowni, uznałam – raz kozie śmierć!
     Na zajęcia stawiłam się 10 minut przed czasem, dokładnie tak jak było napisane na kartce. Posiedziałam kilka minut, ale sala wciąż była pusta. Przygotowując sobie w głowie pytanie w wersji greckiej, udałam się więc do  mojej niemieckiej trenerki z pytaniem czy trening się odbędzie. W odpowiedzi usłyszałam, najbardziej typową, grecką odpowiedź: „może tak, może nie…” i szeroki uśmiech jako obrazowy komentarz. Do sali schodziłam co pięć minut, w końcu z piętnaście minutowym opóźnieniem zjawił się trener, a wraz z nim jedynie dwie dziewczyny. Zapowiadało się więc kameralnie.
     Trener przy wzroście metr pięćdziesiąt nie mieścił się w drzwiach. Miał koszulkę bez ramion z napisem  „XXXL – to jest koszulka na moje mięśnie”. Po rozstawieniu nas w odpowiednich miejscach, ze „schodkiem” do wykonywania stepów, na głowę założył mały mikrofon i włączył taneczną muzykę z dyskotekowym rytmem.
    Do końca zastanawiałam się, czy to aby dobry pomysł, bojąc się nadal, że być może nie zrozumiem poleceń i tylko się wygłupię. Kiedy jednak wyczułam bardzo prosty rytm i zobaczyłam, że pierwsze kroki to tylko wchodzenie i schodzenie, poczułam się pewniej.
    Białe, wielkie buty trenera jednostajnie wchodziły i schodziły ze „schodka”, a ten zaczynał mówić głośniej i szybciej. Bóg raczy wiedzieć co mówił, ale jak się okazało nie miało to większego znaczenia. Po piętnastu minutach i okrzykach „Bravo! Bravo!”, już prawie w ogóle zapomniałam o stresie, bo zastąpiło go zmęczenie i koncentracja na coraz to bardziej skomplikowanych układach.
-Dalej dziewczyny! Dalej! Bravo! Bravo! – wykrzykiwał trener, w rytm muzyki, która już właściwie przeszła w techno – trans. Im bardziej w las tym bardziej zapominałam o wszelkich moich obawach, bo okazało się, że chwyciłam wiatr w żagle, a każdy z pozoru skomplikowany układ, tak naprawdę opiera się na bajecznie prostej logice.
     Im bardziej byłam spocona i zziajana, zaczęłam rozumieć sens muzyki techno  i to jak można się w niej zupełnie zapomnieć. Białe trampki, z których nie mogłam spuścić wzroku, w tym jednostajnym ruchu, chyba mnie zahipnotyzowały, tak że po zmęczeniu przyszła faza całkowitego przyzwyczajenia  się do wysiłku i zupełnego pozbycia się stresu. Wyleciał chyba przez nogi.
     Na koniec zajęć, usłyszałam jedno wielkie „BRAVO!” – jakbym właśnie wygrała walkę z bykiem. Byłam naprawdę dumna z wyczynu. To jeszcze jeden, namacalny dowód, jak skomplikować potrafi prozaiczne rzeczy, wybujała wyobraźnia.
     Na pożegnanie moja Niemiecka trenerka poklepała mnie po ramieniu, dla pogratulowania wyczynu.
     We wtorek idę na pilates.
   Chodząc po mieście zaczynam rozpoznawać twarze z siłowni. Wiem, że być może na przestrzeni tygodni, zacznę już się witać z uśmiechem machając ręką. Zaczynam zapuszczać korzonki. Małe – ale zawsze J

Dlaczego greccy mężczyźni do trzydziestki mieszkają z mamusiami?…piątek, 30 wrzesień 2011

Nowożeńcy wyjechali w podróż poślubną.
Po jakimś czasie matka męża dostaje kartkę:
„Mamo, jestem zadowolony, nakarmiony, odzież zadbana, żona spisuje się na medal!”
– O żesz… ledwo co ślub wzięli, a ta już go kłamać nauczyła…
        
        Pamiętam jak oglądałam kiedyś film, na którym była pokazana włoska, hiszpańska, czy też grecka rodzina. Główna, a właściwie jedyna scena, jaka utkwiła mi w głowie to wielka mama, ubrana w czarną podomkę nakładająca swojemu trzydziestoletniemu synowi gigantyczną  porcję spaghetti z sosem pomidorowym. Porcja była tak wielka, że nie mieściła się na talerzu, a biedny facet bał się zostawić nawet jedną małą, nitkę spaghetti, więc torturował się jedząc do końca.
     Przeczuwałam już od początku, że w pewien sposób problem archetypu  „Big Mama”, może dotyczyć również i tego przypadku. Dzięki Bogu Feta jest jednak szczupła i nie chodzi w czarnych, wielkich podomkach, ale jednak problem  w pewnym sensie jest…
      Po kilku dniach naszego pomieszkiwania w tym domu, obudziłam się pewnego ranka i stwierdziłam, że coś mi tu nie pasuje. Jani nie ma co prawda jeszcze trzydziestki, ale za kilka lat będzie miał… Pokój, w którym mieszkamy nigdy właściwie nie należał do niego, więc zaaranżowany został w guście  Fety. Przeraziłam się, kiedy zadałam sobie pytanie: co w pokoju faceta, który dobiega trzydziestki robią małe pluszowe pieski – pięć, równo ułożonych na kaloryferze,  miło witających każdego kto do pokoju wchodzi?; dlaczego zdjęcia wiszące na ścianach przedstawiają Janiego w wieku dziesięciu lat?; oraz co do jasnej cholery robi tutaj słodka pluszanka w postaci uroczego kotka śpiącego w koszyku? …
     O… nie…I tutaj zapaliła się mi pierwsza czerwona żarówka…
     A za nią usłyszałam w głowie głośny alarm….
    
     Jeszcze tego samego dnia po pierwsze „słodkiego kotka” oddałam potajemnie do pokoju Olivki, wmawiając jej, że czerwony koszyczek w którym leży kotek idealnie pasuje do jej czerwonych zasłon.  Natychmiast poprosiłam Janiego, żeby po cichu usunął  rodzinę piesków, która zamieszkała na kaloryferze i zamienił  zdjęcia z dzieciństwa, na takie która pokazują go w aktualnym stanie.
     Czasami zastanawiam się kiedy przyznają mi jakiś medal za naiwność?  …   Jani co prawda pokiwał głową  z miną pełnego zrozumienia, ale od jego zgody do czynów była jeszcze długa droga…
         Syynnku…- obudził nas któregoś ranka głos Fety.
Jaki synku? Pomyślałam – raczej Stary Byku – byłoby bardziej odpowiednie. A razem ze słowem „synku, synusiu”, doszło do mnie, ze tak łatwo jednak nie będzie. A nie ważne czy zdaje sobie z tego sprawę, czy też nie, zaczęłam brać udział cichej walce o teren, która może rozegrać się tylko między kobietami, a o której istnieniu zazwyczaj faceci nic nie podejrzewają. O odwrocie nie było już mowy bo  wraz z wyproszeniem „słodkiego kotka”, rzuciłam rękawicę  mojej „Big Mama”.
     Tym samym doszło do mnie, że racjonalne podejście do problemu nie ma najmniejszej racji bytu, bo i ta walka nie ma w sobie nic z racjonalności… Jeszcze tego samego dnia, przy składaniu łóżka wpadłam na bardzo dobry pomysł. Z upośledzoną miną małego dziecka, wmówiłam Janiemu, że „pieskom na kaloryferze jest za ciepło i powiedziały, że chcą się przeprowadzić” i jednocześnie wrzuciłam jednego po drugim do schowka na pościel. Po miesiącu… nikt nie pamięta o ich przeprowadzce i mieszkają sobie w pościeli bardzo szczęśliwie. Jak na razie dwa : zero dla mnie…Zostały już tylko zdjęcia, ale na to potrzeba więcej czasu, żeby Feta nie dostała zawału, więc lepiej rozciągnę bitwę w czasie.
      Któregoś dnia, z  myślą że wygrana już jest w kieszeni, obudziłam się w pełni błogiego spokoju i ze smakiem słodyczy wygranej. O n-a-i-w-n-o-ś-c-i! Moja czujnośc została jedynie uśpiona, przez Fetę, która okazała się o wile sprytniejsza niż myślałam i za nic nie da synowi spokojnie dorosnąć…
-Kochani! Wstawajcie… – śpiewnie powiedziała uchylając drzwi do naszego pokoju.
-Dziś pierwszy dzień jesieni…co oznacza – jesienne porządki… – szeroko uśmiechając się kontynuowała monolog, którego nie mogłam przerwać, bo po prostu zabrakło mi języka w buzi, widząc to co się dzieje. Feta wparowała do naszego pokoju z wielką szczotą na jeszcze większym kiju, przeróżnymi środkami chemicznymi i włosami spiętymi do tyłu, jakby szła do boju. Ona to zaplanowała – o tym byłam już święcie przekonana.
-Nic się nie przejmujcie – ja sama posprzątam wam w pokoju. Najlepiej teraz wyjdźcie, a ja zajmę się wszystkim.
      I tak zaczął się horror trwający cały dzień. Ja zastanawiałam się tylko: dlaczego ona mi to robi… Jak większość kobiet nie lubię kiedy dotyka się moich rzeczy,  a w planach Fety było również posprzątanie – MOJEJ SZAFY!!! Takiego ciosu spodziewać się nie mogłam i na pewno zakazują tego wszelkie przepisy, konwencje wojenne. Nim zdążyłam wyjść z łóżka, Feta wywijała już  w najlepsze wielką szczotą zbierając wszelkie wyimaginowane pajęczyny, które rzekomo znajdowały się przy suficie.
     W domu rozpętała się szaleńcza kłótnia –   wojna zyskała miano światowej… Nie mogłam tego znieść i w tym uczestniczyć – jak bowiem walczyć z tak nieuczciwym przeciwnikiem?  … Usiadłam więc na balkonie, zrobiłam kawę i zaczytałam się  w pierwszej, lepszej  kolorowej  gazecie  kobiece, które w takich sytuacjach naprawdę są niezasąpione. Co chwila dochodziły do mnie hałasy sprzątania i Janego, który ostatkiem sił, widząc moje zrezygnowanie, bronił jeszcze terenu.
     Jak to jest możliwe… Próbowałam sobie ułożyć w głowie…A przecież mogłoby być tak pięknie…
    Kiedy przeszło najgorsze, kiedy jęki bitwy ucichły, wróciłam do pokoju jak na pole walki. Pokój pachniał środkami czystości, tak jak na miejscu walki czuć armatni proch. Usiadłam na idealnie zasłanym łóżku i kiedy już jak głupia prawie zaczęłam płakać nad zgliszczami czystości, które roztaczały się  w idealnie pedantycznym krajobrazie, zobaczyłam co takiego robi Jani…
     Nawet nie zauważył jak weszłam. Po cichu skoncentrowany na swojej pracy, wybierał wszystkie najfajniejsze  fotografie z naszego życia komponując je  w jedno duże zdjęcie. Właśnie kończył swoje dzieło, które było mozaiką tego co najprzyjemniej jest nam wspominać: wspólne podróże, przyjaciele, nasze zwierzaki, piękne zdjęcia ze ślubu mojej siostry…To co  ma zastąpić jego zdjęcia z dzieciństwa. 
    Nie wszystko więc stracone  – pomyślałam – „Viktoria…” – wyszeptałam tak, żeby nikt nie usłyszał, świętując moje zwycięstwo, o którym nikt przecież nie musi wiedzieć.
    Jeszcze tego samego dnia wieczorem spotkaliśmy się  kuzynem Janiego – Ogórkiem i jego przyjaciółmi. Musiałam się chociaż trochę wygadać, żeby dać upust emocjom. Najzupełniej nie interesowało mnie, czy Ogórek zrozumie czy wyśmieje. Słuchał jednak nic nie mówiąc, a kiedy skończyłam, podał mi ostatnie leżące na talerzu czekoladowe ciasteczko i  opowiedział mi krótką historię. Kiedy wyjechał na studia i po raz pierwszy zamieszkał sam, już pierwszego dnia zadzwoniła do niego jego matka.
-Jak tam synku? – spytała przez telefon.
-Dobrze. – odpowiedział szybko.
-Byłeś na lekcjach. – pytała dalej chcąc rozkręcić rozmowę.
-Byłem. – odpowiedział jeszcze szybciej.
-Teraz jesteś w domu? – nie dawała za wygraną.
-Tak.
-Pogoda ładna? – pytała nadal badając teren.
-Ładna.
-Co jadłeś na obiad?
-Spaghetti.
-A posoliłeś?
     W tym miejscu rozległ się już tylko głuchy dźwięk sygnału po trzaśnięciu w widełki słuchawką…    

Nigdzie się stąd nie ruszam……niedziela, 25 września 2011

      Już sama zupełnie zapomniałam, że jakiś miesiąc temu wpadłam na pomysł, że mogłabym tutaj uczyć angielskiego. Mam papiery, które pozwalają mi wziąć pod swoje skrzydła dzieciaki, czym kiedyś sobie dorabiałam, darząc pracę z dziećmi wielką sympatią. O tym, że zostawiłam kilka swoich CV, przypomniał mi telefon, który zadzwonił któregoś dnia wcześnie rano, budząc nas jeszcze ze snu. Jak się okazało, telefon  wcześniej nie działał, a odblokował się kiedy kierowniczka szkoły zadzwoniła właściwie już ostatni raz.
     Jeszcze tego samego dnia wieczorem, uprasowałam elegancką koszulę i włożyłam szpilki, cały czas myśląc, że to tylko taka zabawa, bo nigdy nie kojarzyłam Grecji z czymś innym niż wakacje. Szłam na rozmowę kwalifikacyjną. Szkoła, w której miałabym  uczyć,  jak się okazało, znajdowała się za miastem, w malutkiej wiosce,  a na lekcje angielskiego przychodziły dzieci, które nie chciały dojeżdżać do miasta. Mając w świadomości, że poziom nauczania może być raczej niski, weszłam na rozmowę w zupełnym relaksie, wciąż traktując to całe wydarzenie bardziej jako zabawę.
-Możesz powiedzieć coś o sobie? – powiedziała pani dyrektor, a ja natychmiast się wyprostowałam i poprawiłam koszulę, bo jej perfekcyjny akcent mówił o tym, że mam jednak do czynienie w „wyższą szkołą jazdy”. Opowiadałam więc, że uczyłam dzieci, jak to robiłam i że naprawdę to lubię.  I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie problem – jak zatrudnić w greckiej szkole cudzoziemkę? Bowiem mimo przynależności do Unii, nie wszystko jest takie proste.
    I tak zaczęło się trwające trzy dni śledztwo. W między czasie przychodziły do mnie różne kosmiczne wiadomości: mam umieć perfekcyjnie po pierwsze grecki, po drugie zdać maturę po grecku, a żeby nie było mi nudno znać podstawy również i  starogreckiego. I tak dalej.  I tak dalej. Kiedy już prawda zostało ustalona, czyli: certyfikat z angielskiego o oczko wyżej niż ten który mam plus certyfikat z podstaw greckiego, wiedziałam już że nie ma to większego sensu, bo myślałam o tej pracy tylko przez najbliższe trzy, cztery miesiące –  już w styczniu być może będziemy się przeprowadzać.
     Pani dyrektor nie dała jednak za wygraną i pozostawiła krótką informację, której nie można było się przeciwstawić: sobota, ósma rano – mam mieć test.
     Stwierdziliśmy z Janim, że nic to nam nie szkodzi, a będzie to doskonała okazja, żeby wstając tak wcześnie rano, wybrać się na poranny, sobotni targ ryb i porobić ciekawe zdjęcia. Test na pewno nie będzie trwał więcej niż godzinkę.
     W sobotę wstałam o szóstej rano, tak wcześnie, żeby przywitać ją idealnie – z filiżanką kawy, nigdzie się nie śpiesząc. W szkole  byłam przed czasem, spokojna i wypoczęta czekając na panią dyrektor. I tak chwila po ósmej zasiadłam w szkolnej ławie z długopisem gotowym do boju.
     Pierwszy do klasy  wszedł gigantyczny magnetofon, co oznaczało test z słuchania. Przy kilku problemach technicznych, trwał on jakieś półtorej godziny. Po skończeniu poprosiłam o szklankę wody… Następnie weszły: gramatyka, słownictwo, czytanie, pisanie oraz wielki stoper odliczający dwie godziny i ani sekundy dłużej.
     Z resztką naiwności, że to jest jeszcze zabawa, zaczęłam rozwiązywać zadania. Były całkiem przyjemne, więc rozwiązywałam w spokoju, mając w głowie cały czas tą samą myśl: „hej! Przecież to tylko szalone Bałkany! Będzie jak zwykle wesoło.” Tylko co ja będę robić przez te całe dwie godziny? Spojrzałam jednak na stoper i zrzedła mi mina, bo jak się okazało nie zbliżyłam się jeszcze do połowy, a już minęła mi godzinka. Zakasałam więc rękawy i szybciej wzięła się do pracy. Brakowało mi jeszcze dosłownie kilu zadań, kiedy zabrzęczał złośliwie stoper, a zaraz potem weszła zsynchronizowana z nim dyrektorka. Ubłagałam trzy minuty więcej.
    Po ponad trzygodzinnym teście, który nie przewidywał przerwy, przystąpiłyśmy do następnego etapu, czyli omawiania wyników. Spocona, z wygniecionym ubraniem i rękami pomazanymi długopisem, znów poczułam się jak w szkole, czekając na werdykt testu , który był nieugięty:
-Dorota….zabrakło ci 3%….
     „Ok.” – pomyślałam – „3%, 13, czy też 33 – to teraz nieważne, bo pracy i tak nie mogę przyjąć, a targ będą zwijać za jakąś godzinę. Dzięki Bogu, do szkoły już nie chodzę i nie walczę o średnią na koniec semestru.”
    Dyrektorka pozostała jednak nieugięta. I przeszła do dalszej kwestii.
-Zabrakło ci tylko 3%. Ale nic się nie martw.
     „Tak – martwię się…” – myślałam w głowie – „ale tym, że właśnie pewnie wykupili wszystkie krewetki, a do zdjęć zostały tyko te najmniejsze – nie zrobią na nikim wrażenia…”
-Prawdziwy test jest dopiero za miesiąc!
      „Nie chcę żadnego testu!” – myślałam dalej – „Wypuść mnie stąd – proszę!!”- Krzyczałam w duchu dalej.
-Możesz się zapisać on-line po weekendzie, kosztuje 200 euro, ale przez miesiąc na pewno zdołasz uzupełnić gramatykę – bo ta poszła ci najsłabiej.
     „Chwilka, chwilka…” – włączyłam mój wewnętrzny kalkulator – „200 euro, czyli 1/3 mojej ewentualnej pensji tutaj. Już biegnę wpłacać!”
-Później, masz jeszcze test z greckiego. Ten jest w nowym roku, także spokojnie zdążysz z przygotowaniami.
     „Tak, na grecki test zdążę, ale żeby zobaczyć najmniejsze krewetki, to raczej już nie…”
-I kosztuje to…
      „Czekam…czekam…”
-Trochę taniej, bo 100 euro!
      „Fantastycznie!”
-No i dalej…czeka cię jeszcze długa droga…
     W tym miejscu naprawdę przestałam się śmiać, mając już pełną świadomość, że ta rozmowa będzie trwać jakieś godziny, a z mojej idealnej soboty nici, targ już dawno się zakończył. A ona mnie tak łatwo nie wypuści.  Prosiłam tylko w  myślach Boga o jakieś trzęsienie ziemi…
-Jak już napiszesz te testy, wyślesz je do Aten. Musisz poczekać na pozwolenie o pracę jakieś dwa miesiące i wpłacić, ostanie  już 100 euro. Jak wszystko będzie dobrze, to jest szansa, że cię zatrudnimy…
     Słuchałam tego, nie mogąc już zmusić się do sztucznego uśmiechu.
-W drugim semestrze w następnym roku szkolnym. – dodała pani dyrektor –  Ale nie martw się Dorota…
     Dyrektorka  przejmując się najwyraźniej  wyrazem mojej twarzy, dokończyła…
-Jesteś tak młoda, świat stoi przed tobą otworem i na pewno dasz radę. Tylko kroczek po kroczku…
      Żeby mnie już dobić ostatecznie, wioska  z tak  “fantastyczną” ofertą pracy na półtorej etatu,  za 500 euro miesięcznie,  przy greckich cenach, w perspektywie –  za półtora roku, była tak mała, że Jani który miał mnie odebrać, zgubił drogę… Poczekałam więc jeszcze pół godziny próbując dojść do siebie. Na pożegnanie, jakby chcąc dobić konającego, usłyszałam:
-Powodzenia na egzaminach! Zadzwonię w przyszłym tygodniu!
        Sobotni bazar był już tylko wspomnieniem, ale za to wybraliśmy się do centrum na kawę, która zawsze w jakiś magiczny sposób jest lekarstwem na całe zło. Kawiarenki wypełnione były po brzegi. Wszędzie słychać było gwar,  który zlewał się jednostajny szum. Powoli wpatrując się w uśmiechnięte, beztroskie twarze ludzi, którzy w to sobotnie popołudnie nie liczyli czasu, odzyskiwałam przytomność umysłu. Stwierdziłam, że  jak tylko wrócimy do domu ukryje mój grecki telefon, tak że nikt go już  nie znajdzie. Pijąc powoli kawę byłam w stanie pomyśleć tylko: „Nigdzie się stąd nie ruszam…”.



    

    

Kryzys dosięga Olivki – perypetii ciąg dalszy…czwartek, 22 września 2011

     Dokładnie tego samego wieczoru, kiedy siedzieliśmy wraz z Olivką i Pieprzem na drinku, do Olivki zadzwonił jej telefon komórkowy. Wiedziałam od razu, że to co się wydarzy będzie zasługiwało na oddzielny post.
-Halo Marijo! – odebrała radośnie i zaczęło rozmawiać ze swoją najlepszą przyjaciółką, która jakiś czas temu wyszła za mąż, ustabilizowała się życiowo i kilka miesięcy temu urodziła małego Achillesa[1]. Olivka została wybrana na matkę chrzestną malucha, z czego obie się bardzo cieszyły. Wg greckiej tradycji, całą uroczystość fundują jednak trochę nonsensownie rodzice chrzestni, a koniecznie musi być ona: huczna, wystawna, czyli oczywiście droga. Olivka obliczyła, że do wiosny, kiedy to chrzest miałby się odbyć, będzie musiała uzbierać 1000 euro. Zgodnie z jej planem, którym restrykcyjnie podążała, było to bardzo możliwe, że pieniądze zdobędzie, dodając że jej oszczędności wynosiły już całe 200 euro.
      Rozmowa z Mariją, trwała kilka minut. W przeciągu jednej sekundy, Olivka jednak pobladła, jakby miała mdleć, a jej twarz miał wyraz takiego rozczarowania, jakby właśnie się dowiedziała, że św. Mikołaj nie istnieje.
Jak się szybko okazało – chrzest miał odbyć się za dwa miesiące! Achilles zaczął bardzo szybko rosnąć, a wg następnej greckiej tradycji, chrzczone dziecko powinno być małe.
Olivka ma więc tylko dwa miesiące, żeby zdobyć całe 800 euro…
     Załamana, biedna, z twarzą jak zbity pies, wyjęła swój dziewczęcy portfelik, ozdobiony serduszkami. Wyjęła z niego 50 euro, schowała do sekretnej przegródki i powiedziała…
-Jeszcze tylko 750…
 
       Na całe szczęście  w żyłach Olivki płynie prawdziwy ogień, a nie krew, co znaczy że nie poddaje się prozaicznym finansowym problemom, tylko bierze byka za rogi i zaczyna działać. Tak więc wychodząc z kawiarni powiedziała…
-Spróbuję przestać jeść…- i  typowym dla siebie ruchem zarzuciła włosy do tyłu i mocno zadarła głowę.
     Nie było to jednak tak proste jak się wydawał, zwłaszcza  o pełnym żołądku. Następnego dnia rano, Olivka wparowała do naszego pokoju i zaczęła gadać jak najęta.
-Skąd ty od rana masz tyle energii? Co jadłaś na śniadania? – zapytałam z nieukrywaną ciekawością, bo ja nieważne ile godzin śpię, rano nigdy nie mam energii.
-To co zawsze: 3 łyżki Nutelli i ciastka. – odpowiedziała bardzo zadowolona, trzymając złożone ręce na brzuchu. Coś mi jednak nie grało, bo skończyły nam się tematy, a ona dalej siedziała patrząc się na mnie z ciekawością,  w zupełnej ciszy…
-Kochana, co tym masz pod koszulką…? – z miną zbitego psa, wyjęła spod koszulki moją torebkę i grzecznie odłożyła na miejsce. To była pierwsza nieudana akcja zdobycia pieniędzy, oczywiście nie ostatnia. Dzień dopiero się zaczął.
      Tego dnia zginęło mi jeszcze kilka rzeczy, między innymi kolczyki, bransoletka i nie wiedzieć czemu klapki do chodzenia po domu. Nie był to jednak, żaden problem, bo wiedziałam gdzie wszystko znaleźć. Na koniec dnia, kiedy nie kupiłam od niej za jedyne 100 euro telefonu komórkowego, powiedziała:
-Słuchaj, Dorota, tak dalej być nie może – zakładamy burdel! Prawdziwe b-u-r-d-e-l-l-o!
    Przyznam, że nie zdziwiłam się z bardzo tym pomysłem, bo naprawdę zdążyłam przywyknąć do wszelkich pomysłów Olivki. Spokojnie więc zadawałam pytania, żeby wydobyć więcej szczegółów o moim nowym miejscu pracy.
-Ale jak ty to sobie wyobrażasz?
-No normalnie. Słuchaj dalej – to będzie bardzo luksusowy burdel. Będziemy sobie robić kastingi na klientów, a ponieważ będziemy się szanować – 10 minut będzie kosztować 100 euro.
-No, ale Olivka, zdajesz sobie sprawę, że to nie jest łatwa praca. Nie zawsze chce ci się robić różne rzeczy…-mówiłam dość oględnie.
-No…nie…o tym też pomyślałam. Powiemy im po prostu, że to jest burdel w nowym stylu i będziemy sobie tylko tak leżeć jak kłody i nic nie robić. A jak komuś się nie spodoba, to powiemy, że się nie zna na współczesnych trendach w interesie…
      I tak wspólnie już  ustaliłyśmy, zakładamy wspólny, mały, intratny biznes….

[1] Tego imienia wyjątkowo nie zmieniłam, tak właśnie brzmi w oryginale:) 

Filozofia związku wg Olivki… niedziela, 18 września 2011

Pieprz przyjechał około tygodnia temu i niestety jutro już będzie musiał wracać. Jego wizyta minęła tak szybko, bo była bardzo intensywna.
    Olivka przywitała swojego chłopaka wcześniej przygotowaną piosenką, którą odśpiewała pełna pasji i teatralnego wymachiwania rękami ułożonymi w pięści. Piosenka brzmiała mniej więcej tak:
Jak to jest być bez domu…?
Jak to jest być zupełnie samemu…?
Dokładnie tak jak spadający z góry,  toczący się kamień…?
    O co chodzi   w utworze – z pewnością wie o tym jedynie sama autorka. Mimo tajemniczego przesłania  utwór stał się motywem przewodnim pobytu Pieprza i jest śpiewany za każdym razem, kiedy pojawia się choćby kilkusekundowa cisza, oczywiście z   nieustającą pasją.
     Za pierwszym razem, chłopak się zdziwił. Następnie przyszedł etap przyzwyczajenia. Teraz za każdym razem, kiedy słyszy zapowiadające ciąg dalszy słowa, wali głową w ścianę, albo błaga o pomoc…Utwór zawsze ogranicza się bowiem do tych trzech zgrabnych zdań.
     Pieprz już wizualnie pasuje do Olivki jak ulał. Jest tylko nieco ładniejszy od diabła i moim zdaniem właśnie tacy faceci pasują najbardziej do takich urodziwych kobiet. Z wyglądu robi wrażenie bardzo twardego faceta. Ma krótko obcięte włosy. Twarz zarośniętą gęstym zarostem. W każdym uchu po trzy kolczyki i nowy tatuaż na kostce u nogi.
     Przyjechał właśnie teraz, tak trochę niespodziewanie wykorzystując strajk wszystkich greckich uczelni. To już stara, dobra, grecka tradycja, że zawsze kiedy zbliża się sesja, tak jak teraz – poprawkowa – większość uczelni jest pogrążona  w strajku. Powodu trudno dociec, bo każdy przedstawia inną wersję. Jest to dość zabawne, ale do momentu kiedy po kilku dobrych latach nadwyżki studiów, chce się w końcu zakończyć studia, tylko nie sposób, bo każde podejście jest utrudniane przez kolejny i kolejny strajk. 
     Kiedy po długiej podróży Pieprz ogarnął się i trochę przespał, wybraliśmy się wspólnie na wieczornego drinka. Z pozoru wyglądał naprawdę na niedostępnego i małomównego twardziela, ale jak się okazało, pozory mylą, bo Pieprz prozaicznie był zestresowany – właśnie ma kończyć studia, za miesiąc ma wkroczyć do wojska, które w Grecji jest obowiązkowe, ale plany ukończenia uczelni pokrzyżowały mu właśnie strajki. I naprawdę nie jest mu do śmiechu.
    Szybko zapomniał jednak o swoim problemie, kiedy po raz setny musiał wysłuchać obowiązkowego hitu Olivki, która nagle bez żadnego powodu  zaczęła go całować po twarzy i mocno przytulać, mówiąc do mnie jednocześnie…
-W związku, najważniejsza jest p-a-s-j-a! – po czym w zaskoczeniu oderwała się od uścisku i zaczęła walić Pieprza po twarzy,  mówiąc dalej:
-Pasja! Kłótnie! W tedy czuje, że naprawdę jesteśmy razem! Spójrz tylko jak się cieszy! On to uwielbia, tylko o tym jeszcze  nie wie!
    Pieprz najwyraźniej przywykł do takiego zachowania. Miał zupełnie neutralną minę i tylko patrzył co ciekawego czeka go dalej. Niestety, za chwilę zadzwonił jego telefon, a na wyświetlaczu pojawiło się żeńskie imię.
-Zdrada! – krzyczała dalej Olivka, będąc jednak  cała szczęśliwa w swoim żywiole.
-Łajdaku! Masz kogoś! Zawsze o tym wiedziałam – masz teraz rozmawiać z nią przy mnie! A później pokażesz mi wszystkie wiadomości!!
    Musiał być to jakiś standard, ponieważ również i to nie zrobiło na Pieprzu wrażenia. Rozmawiał z koleżanką zupełnie normalnie. Po rozmowie Olivka ponownie zmieniła swój nastrój i odśpiewała swoją piosenkę.
    Po niemal całkowitej hibernacji sprzed przyjazdu Pieprza, Olivka naprawę nie spoczywa. Nie marnuje, ani chwili, tak żeby mózg Pieprza był w 100% wypełniony jej osobą. Jak nie śpiewa, to wkłada mu palec do ucha i nosa, dłubie mu w jedzeniu, prezentuje taniec brzucha własnej choreografii, a dla urozmaicenia krzyczy od czasu do czasu, że tak naprawdę to jej nie kocha i nigdy jej nie kochał.
     Ten żywiołowy stan nie pozostawił  w spokoju również i mnie.
-Dorota… – spytała ukradkiem wchodząc do mojego pokoju. – Gdzie jest Jani?
-Przecież wiesz, że wyszedł na spacer, za raz powinien wrócić.
-O naiwna i ty w to wierzysz! On też kogoś ma…I powiem ci co zrobić… Zamknij się w pokoju na klucz! I nie otwieraj!!
-Ale po co, to w czymś pomoże?
-Jak wróci będzie skomlał jak pies, żebyś otworzyła! Niech ci napisze list z przeprosinami i  wsunie pod drzwi,   a jak przeczytasz, to powiedz, że może wejść, ale tylko na chwilkę!
     W sumie…zostawiłam drzwi otwarte i sobie darowałam. Ale jak tylko Jani wrócił i zobaczyłam go u progu drzwi, jedyne co przychodziło mi na myśl, to odśpiewanie słów:
Jak to jest być bez domu…?
Jak to jest być zupełnie samemu…?
Dokładnie tak jak spadający z góry toczący się kamień….