Co potrzebne jest do zawarcia ślubu cywilnego w Grecji? Po pierwsze… tabletki na uspokojenie!… czwartek, 8 maja 2014

 

     Zaczęło się od tego, że Jani wydrukował z internetu informacje na temat wszystkich potrzebnych dokumentów niezbędnych do zawarcia w Grecji ślubu cywilnego. Kartka nie była długa. Punktów i podpunktów w zasadzie tylko kilka. Wszystko jasne. Proste. Oczywiste.

       Znając grecką biurokracje, całość  postanowiliśmy  załatwić jak najwcześniej, tak by przed samą uroczystością tylko doprasować  ubranie i przeczyścić buty. O naiwności! Jak zwykle zaczęło się zupełnie niepozornie…

      Chwilę po naszym wyjeździe z Korfu, mieliśmy w planach wybrać się do domu Sałatki, bo właśnie tam planowaliśmy wziąć ślub. Na Korfu byliśmy dobrych kilka dni i kiedy już pakowaliśmy walizki by wracać, okazało się, że… promy w całej Grecji nie kursują z powodu generalnego strajku!

      Strajki wyglądają całkiem wesoło. Kiedy jest się na przykład studentem i ma się odwołane egzaminy. Albo kiedy ogląda się wszystko w telewizji. Ale kiedy utknęło się na wyspie… W planach ma się organizowanie ślubu… A fundusze na hotel i jedzenie są dość ograniczone… Wtedy przestaje być już tak wesoło.

     Przez tych kilka dni codziennie udawaliśmy się do portu, by dowiedzieć się kiedy możemy spodziewać się statku powrotnego. Całkiem miły policjant, zawsze dokładnie ten sam i zawsze z  kawą frappe (kliknij TU!)  w ręku, bezradnie, acz sympatycznie rozkładał ręce.

     Żeby nie tracić czasu, udaliśmy się więc do urzędu stanu cywilnego na Korfu, by jeszcze dla pewności potwierdzić, jakie dokumenty będą nam potrzebne. Mieliśmy szczęście. Śluby z osobami spoza Grecji są na Korfu bardzo częste, więc urzędnik był we wszystkim świetnie zorientowany.  Wyglądało na to, że jeśli uda nam się odpłynąć z wyspy, wszystko miało już iść gładko.

     Strajku jednak nie było końca. A nasze fundusze na pobyt topniały przerażająco. Na myśl o  następnym obiedzie pt. souvlaki (kliknij TU!), przewracało mi się w żołądku.

    Jedynym pewnikiem greckich strajków jest to, że każdy z nich prędzej, czy później, ale zawsze kiedyś się kończy. Na całe szczęście tak było i w tym przypadku. Po kilku dniach opuściliśmy Korfu. Co prawda z przyjemnością zostalibyśmy dłużej, ale… sami rozumiecie…

    Niestety, pieniądze które mieliśmy przeznaczone na podróż do Sałatkowego domu przeznaczyliśmy na hotel, plus niekończące się souvlaki. No i mamy problem! Nie możemy za bardzo jechać, a jak załatwić dokumenty?

    Telefon do bazy, czyli urzędu stanu cywilnego, gdzie mieliśmy brać ślub.  Jeden, drugi.  I trzeci! Ufff… W naszym  urzędzie nie ma kolejek, a  większość papierologii  możemy załatwić u siebie. Całe szczęście!  Można więc ruszyć z papierami, zostając jednocześnie na miejscu.

      Na wizytę w urzędzie w naszej wiosce, byliśmy perfekcyjnie przygotowani. Wielka, twarda teczka, a w niej wszystkie potrzebne dokumenty, pokserowane  po trzy razy, tak dla pewności. Dowody osobiste. Akty urodzenia. Paszporty.

      Urzędniczka, która  zajmowała się naszą sprawą, ze ślubem gdzie  jedna osoba jest spoza Grecji, miała do czynienia pierwszy raz. Niestety.

     „Hmmm… A to ciekawe? Możesz dać mi tę karteczkę, to sobie też skopiuje?  Ale fajna… A skąd ją  masz?” – odpowiedziała, kiedy pytaliśmy jakie dokumenty potrzebne są do ślubu. Jani przypadkowo pomiędzy stosem papierów miał również ową kartkę. Ku zadowoleniu pani, również skopiowaną trzy razy. Z ową urzędniczką nawet  chyba się zaprzyjaźniliśmy, bo przez kilka dni  przychodziliśmy prawie codziennie. Mozolnymi krokami wszystko szło do przodu. Co prawda, przyznaje że nie bardzo wiedziałam co się dzieje, ale twarz Janiego jak otwarta książka mówiła, czy jest dobrze, czy czeka nas kolejny papierologiczny problem. Na sam prawie koniec, jeszcze tylko jakiś świstek, wpłata 20 euro i prawie gotowe. Jak to dobrze, że zaczęliśmy ze wszystkim tak wcześnie, bo naprawdę trwało to trochę.

       Kolejny telefon do bazy i pytanie  czy na pewno nie będzie kolejek i wystarczy przyjechać 3 dni wcześniej. Urzędnik zapewniając już czwarty raz, po drugiej stronie słuchawki znów pokiwał głową.  I już wszystko prawie gotowe! Tylko…  „Sprawdźmy dokumenty panny młodej…” – powiedziała nasza urzędniczka.  „O! Na tłumaczeniu od tłumacza przysięgłego nie ma dowodu, że tłumacz przysięgły jest rzeczywiście przysięgłym!”. Tak więc nieplanowana wycieczka do Aten do owego tłumacza, na następny  dzień… I teraz wiemy już na 200%   że  nasz tłumacz, jest jak najbardziej przysięgły!

     Kolejne dni mijają. I kolejna życiowa lekcja. Teraz już wiem, że słowo „prawie”, robi ogromną różnicę w porównaniu do słowa „załatwione”! Końca nadal nie widać.  A z kilku dni sporego zapasu czasowego, zaczęło robić się naprawdę nieciekawie. Dodam, że w międzyczasie musieliśmy wykupić w gazecie miejsce na ogłoszenie, że zamierzamy wziąć ślub i przynieść egzemplarz do urzędu. Tak jest! Dobrze czytacie – przed zawarciem ślubu w Grecji, należy ogłosić się w gazecie, tak by nikt nie miał co do małżeństwa  sprzeciwu.

       I znów wszystko już „prawie” gotowe! Jeszcze tylko, cytuje „pisemny dowód, że obywatelka Polski – Dorota Kamińska, jest również obywatelką Unii Europejskiej”. Śmiać się czy płakać? No cóż, od momentu wstąpienia Polski do Unii mija już 10 lat, ale przeciętny urzędnik w Grecji, Polskę z Unią niekoniecznie kojarzy. I co gorsze – na naszą przynależność żąda dowodu…

     Mały, ale kolejny krok do przodu. Na szczęście wyszło na jaw! Polska jednak  należy do Unii Europejskiej! I już naprawdę „prawie”, „prawie” gotowe! Jeszcze tylko wpłata 20 euro i możemy szykować obrączki.  „Obok jest  biuro KEP. Tam wpłacicie pieniądze   i możecie  jechać”. – powiedziała zadowolona urzędniczka, która całej  sprawy również miała chyba serdecznie dość. Niestety, w owym KEPie (jest to rodzaj urzędu, gdzie załatwia się najróżniejsze sprawy formalne)  nie było druków do wpłat. Kilka dni temu właśnie się skończyły…  Ale i tak,  jak się chwilę później okazało, były tam  nielegalnie, bo owy  urząd nie ma uprawnień do pobierania żadnych  pieniężnych wpłat. Jego pracownik niestety też dopiero teraz się o tym dowiedział.       Gdzie można wpłacić owe cholerne 20 euro? Nikt oczywiście nie wie… Co urzędnik – to  inny pomysł.  „Chyba  35  km stąd, w mieście!”  „W banku, albo… na poczcie… albo urzędzie podatkowym.” Czekam, aż padnie odpowiedź, że może jeszcze w kinie… Mniejsza już o to, bo następnego dnia była Wielkanoc i w najbliższych dniach i tak wszystko będzie nieczynne.  A owy, ustalony o dziwo   urząd, niestety – już zamknięty, bo jest za pięć druga, a tam czynne jakoś do południa. Nawet wcześniej uśmiechnięta urzędniczka, przełknęła ślinę i nerwowo zaczęła stukać w telefon. Chwilę później, usłyszeliśmy  zdecydowanym tonem: „Maryja!… Tym razem naprawdę jest problem…!”

      Przyszła Wielkanoc. Papierów jak nie było, tak nie ma. Co prawda już „prawie” gotowe, ale nadal nie ma z czym jechać.

     Nie przedłużając… Jak to w Grecji. „Za pięć dwunasta”, czyli dokładnie na jeden dzień przed samym ślubem mieliśmy gotowe dokumenty. Urzędnik, który zapewniał nas, że w naszym  urzędzie nigdy nie mają  kolejek,  poinformował iż  tego dnia jesteśmy  siódmi, czyli ostatni, ale na całe szczęście „jeszcze się załapiemy!”.

     Ufff… Ostatnia urzędniczka (poznaliśmy ich w sumie ze 30) wręczając Janiemu ostatni już świstek, pytała  trzy razy: „Czy na pewno jesteś na to gotowy?!”. Co prawda był to żart, ale po tym co przeszliśmy, Jani dosłownie wyrwał jej papier z ręki.

         Podobno liczba  rozwodów w Grecji, jest najmniejsza w całej Europie. Jeśli tak wygląda proces załatwiania papierów na ślub,  na małżeństwo trzeba być na 100% zdecydowanym, więc w zdanie wyżej jestem w stanie uwierzyć.  Z resztą, chyba  nikt nie ma siły, żeby przez cały ten proces przechodzić więcej niż jeden raz!

          Tymczasem, po wszystkich tych przeżyciach, nasz ślub przeszedłby bez komplikacji, gdyby nie… kilka przygód po drodze… Ale o tym, jak zwykle  – w swoim czasie…

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Ale… Ale… Jak dokładnie ma na nazwisko mój przyszły mąż, czyli Jani?… środa, 23 kwietnia 2014

     Co prawda przygód, które miały miejsce przy naszej ostatniej wizycie u Sałatki, jeszcze nie koniec. Jednak  temat który obecnie jest na tapecie jest na tyle zajmujący, że nie sposób nie podjąć go na gorąco. O tym, jak świętowaliśmy urodziny Olivki oraz o modowych poglądach Oliwy z Oliwek będzie po drodze. Teraz zupełnie na gorąco – czas przejść do tematu naszego ślubu;)))

       Ha! Tak łatwo jednak nie będzie…  Ślub nawet jeśli jedynie cywilny, to w Grecji sprawa dość skomplikowana. Zwłaszcza jeśli jeden z partnerów nie jest Grekiem. Poprzedza go dość długi i pomotany  proces załatwiania spraw urzędowych. Nasze papiery zaczęliśmy załatwiać właściwie już na początku roku… Jak się jednak okazuje, wcale nie było na to zbyt wcześnie…

     Moją wizytę w Polsce przedłużyłam po to, żeby ze spokojem załatwić wszystkie formalności związane ze ślubem w Grecji. Żeby wszystko załatwić – dobrze jest przyjechać do kraju. Jednym z kilku dokumentów, jaki był mi potrzebny było „pozwolenie do zawarcia małżeństwa za granicą”. Niby prosta rzecz. Najpierw należy udać się do Urzędu Stanu Cywilnego w miejscu zameldowania. Poprosić o wydanie takiego dokumentu. Podać swoje dane oraz imię i nazwisko partnera. No właśnie… Nazwisko swojego partnera…

     Jak ma na nazwisko Jani…? Nic trudnego! Rzecz jasna o tym wiedziałam. Ale zaraz… Chwilkę… Jak dokładnie się je pisze, tak żeby na bank nie popełnić żadnej literówki… Ach! Proszę jaka jestem sprytna! W torebce miałam dopiero co wydrukowane zaproszenia na ślub. Przepisałam nazwisko Janiego, podałam sympatycznej urzędniczce i po sprawie.

     Dokument miał być gotowy następnego dnia. Kiedy tylko miałam mieć go w rękach, czekał mnie wyjazd do Warszawy. Tam  moje dokumenty należało zaopatrzyć  w tzw. „apostille”. Do stolicy dość mi się śpieszyło, bo krótko po tym czekał mnie  lot do Grecji, a jeszcze przed tym cała  lista spraw do załatwienia.

     Wróciłam do domu i coś mnie tknęło. A. E. I. O. U. O. E.  I tym podobne… Jak właściwie piszę się nazwisko Janiego? Czy na pewno tak jak jest na zaproszeniach?

      Wieczorem zadzwoniłam do Janiego,  ot tak dla pewności. Jak się okazało w wersji łacińskiej nazwiska, które wpisałam w dokumentach były WSZYSTKIE możliwe błędy…  Dlaczego? W greckich dowodach osobistych dane zapisane są po grecku jak i w wersji łacińskiej. A greckie  nazwisko Janiego w łacińskim alfabecie można napisać co najmniej(!) w dwóch wersjach! Dlaczego? W przeciwnym razie życie byłoby stanowczo za nudne…

    -Dlaczego do zaproszeń podałeś mi inne nazwisko niż to, które jest na twoim dowodzie???!!!

    -Bo… Tego… No… Jakbym napisał tak jak jest w dowodzie, to nikt by poprawnie nie przeczytał.

    -No, ale przecież zawsze powinno się podawać, to które jest w dowodzie!

    -Moim zdaniem,  w dowodzie  nazwisko w wersji łacińskiej mam napisane błędnie.  – w Janim odezwał się najprawdziwszy Grek, który wie wszystko lepiej.

    -Jak to masz „błędnie”?

    -No tak… Jak przeczytasz tę łacińską wersję dokładnie tak jak jest w dowodzie, to zabrzmi  inaczej niż tak jak się wymawia. Więc ja podaje zawsze tę „lepszą”, czyli „moją”  wersje!

    -Acha… To ciekawe… Ale jak to „lepsza” wersja? To ile ich, tak z ciekawości – jest?

    -Och! Co najmniej ze dwie, albo i  trzy… Bo  takie „e” dla przykładu można w łacińskim  alfabecie napisać na kilka sposobów. Tak samo jest z „i”. – Jani zaczął drążyć temat, ale to biorę już w nawias.

    -Dobra. Dajmy już z tym spokój! Nie mam teraz na to siły! W takim razie jutro nie jadę do tej Wawy. Wszystko trzeba będzie poprawiać… Ale najważniejsze. Powiedz mi – jak pisze się twoje nazwisko, w łacińskiej wersji dokładnie takiej jaka jest w dowodzie? – próbowałam, choć było to trudne, jednak zachować spokój.

     -Poczekaj…  Wiesz co… Już sam nie wiem… Muszę znaleźć ten dowód…

      Myślę, że w tym momencie wszelki  komentarz jest zbędny…

      Jak pisze się nazwisko mojego przyszłego męża? W tym momencie rozkładam ręce… Trudno jest mi powiedzieć… Czuje się jednak usprawiedliwiona. Bo jeśli sam Jani nie pamięta, to jak ja mam to wiedzieć?     Dodam tylko tyle, że nie komplikując życia sobie, rodzinie, przyjaciołom  i wszystkim urzędnikom w Polsce, jeśli chodzi o moje nazwisko – pozostaje ono niezmienne!  Przynajmniej, wiem dokładnie jak się je pisze;)))

     Wszystkie potrzebne dokumenty z Polski, udało mi się zdobyć na czas. I z całym kompletem wyleciałam do Grecji. W samolocie siedziałam z błogą  myślą, że wszystko jest już prawie załatwione. Wystarczy wyznaczyć datę i rozesłać nasze  urocze zaproszenia. Jeszcze wtedy nie przeczuwałam, że prawdziwa zabawa dopiero się zaczyna… Ale o tym – w swoim czasie!

 

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

 

 

Pomidor, a Facebook… piątek, 11 kwietnia 2014

     

       Zaczęło się od niewinnego prezentu. Jedna z kuzynek podarowała Pomidorowi cyfrową  ramkę do zdjęć. Taką, w której w formie cyfrowej zdjęcia przewijają się same. Pomidorowi nie tyle prezent ten bardzo się spodobał. Ojciec Janiego był nim zafascynowany.

     Żeby wypełnić ramkę zdjęciami Pomidor powyciągał wszystkie stare rodzinne albumy. Zdjęcia przez tydzień fruwały po całym Sałatkowym  domu. Feta w wieku lat 18. W bikini, na plaży.  Mała Olivka, z grzywką którą obcięła sobie sama. I mini Jani! Oliwa z Oliwek, jeszcze ze swoim mężem, pozują razem w ogrodzie przed domem. I sam Pomidor. Wiele Pomidorów… Po jakimś tygodniu zdjęcia wypełniły ramkę, która zajęła honorowe miejsce tuż przy telewizorze i bardzo skutecznie odwracała uwagę od każdego nudnego programu.

     Akurat złożyło się tak, że Jani kupił nowy komputer i stary zostawił rodzicom w domu. To dzięki temu Pomidor poznał  wielofunkcyjność programu Paint i postanowił wszystkie zdjęcia z cyfrowej ramki nieco ulepszyć. Wyjął je, wgrał znów do komputera i rozpoczął trwający dobry miesiąc proces obróbki zdjęć w programie Paint.  Akurat wtedy byliśmy w Sałatkowym domu. Przez cały ten czas, Pomidora jakby nie było. Godzinami „ulepszał” zdjęcia piksel… po pikselu. Z pokoju w którym stał komputer, dochodziło  tylko „klik! klik! klik!”. Na przemian szybciej i coraz to wolniej.

      Po miesiącu zdjęcia były już gotowe. Pomidor znów wprowadził je do cyfrowej ramki. Zdjęcie po zdjęciu, ukazywały się różne fantazyjne przemiany i kompozycje. Motywem przewodnim była chmura, w której wklejona była głowa osoby z innego zdjęcia.  Trochę jak w komiksie. Dzięki temu powstały różne kombinacje, kto o kim na danym zdjęciu myśli. I tak dla przykładu, jeśli na fotce twarz Pomidora jest zamyślona, w owej chmurze pojawia się postać Fety przy brzegu morza. Czy też zdjęcie Olivki, a w punkcie na który patrzy,  z chmury spogląda na nią Pieprz. Kombinacji było wiele, a każde zestawienie perfekcyjnie dobrane  do wyrazu twarzy i punktu, na jaki patrzy osoba na fotografii. Rzecz jasna jesteśmy również ja z Janim. Ja na zdjęciu, Jani w chmurze.  Czy też odwrotnie.

     -Tato, ale są znacznie szybsze sposoby na obróbkę takich zdjęć. Jak chcesz to ci pomogę. – jeszcze w trakcie prac nad całym projektem, zaproponował Jani.

    -Tak jest fajnie! Cicho… muszę się skupić.  – odpowiadał za każdym razem Pomidor.

      Kiedy wróciliśmy do domu, okazało się że fascynacja Pomidora na cyfrowej ramce się nie zakończyła. Już kilka dni po naszym powrocie, Pomidor wpadł na pomysł, żeby założyć sobie konto na Facebooku. I tak artystyczno – komputerowa fascynacja, znalazła znacznie większą publiczność. Zdjęcia ukazały się w sieci!  Kiedy tylko „zaakceptowałam” zaproszenie do znajomych od Pomidora, mój ekran dosłownie zalały zdjęcia Sałatki. Były wśród nich i takie, które pochodziły jeszcze z pierwszej połowy XX wieku! Przy tym najróżniejsze „chmury” i ich kombinacje. Codziennie więcej. I tak przez bite dwa tygodnie. W chwili obecnej Pomidor na Facebooku nie jest już tak aktywny jak wcześniej. Ten spokój mnie jednak nieco niepokoi… Czyżby to cisza przed burzą? Obawiam się, że Pomidor właśnie teraz pracuje  nad nowym projektem…

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Założyliśmy firmę! SAŁATKA PO GRECKU W PODRÓŻY – wyspa CORFU

  

       Usłyszałam kiedyś pewną złotą zasadę dotyczącą życia. Zapamiętałam ją dobrze, bo pewnie przeczuwałam, że kiedyś się przyda. Jeśli przez długi czas robisz coś, co nie przynosi rezultatu, musisz zrobić  coś innego – cokolwiek nawet miałoby to być!
      W myśl tej rady, już jakiś  czas temu przestałam rozsyłać CV i szukać pracy, bo nie przynosiło to żadnych pozytywnych rezultatów.  Postanowiłam  pracę dać sobie sama!
      Kilka miesięcy temu, w mojej głowie zakiełkowała myśl o założeniu własnej firmy – prowadzenie  własnych jednodniowych wycieczek po wybranej greckiej wyspie, gdzie mogłabym wykorzystać doświadczenia z pracy na Zakinthos. Powiem szczerze… Taki pomysł  podsuwali mi wszyscy wokoło, dziwiąc się że jeszcze tego nie zrobiłam. Kochani Przyjaciele!  Dziękuję za mądre rady  i  pokazanie  możliwości, jaką niesie życie, której ja wcześniej nie dostrzegłam.
        Ale do rzeczy! O co w tym wszystkim chodzi…
    Już od czerwca, prawdopodobnie do samego października stacjonować będę na wyspie Corfu. Tam też prowadzić będę organizowane przeze mnie jednodniowe wycieczki fakultatywne  po tej bajecznej wyspie. Każdą trasę opracowuje sama. Każdą wycieczkę prowadzę osobiście. I każda charakteryzuje się tym, że jest kameralnie, niekomercyjnie i przede wszystkim prawdziwie. Mam nadzieję rozkochać w Elladzie każdego, kto zdecyduje się ze mną zwiedzać wyspę.
     Wszelkie szczegóły możecie znaleźć  na naszej stronie internetowej, której twórcą jest Jani.  W dziale “Wycieczki” gotowy jest również wstępny plan tras.  Po prawej stronie na blogu, znajdować się będzie zawsze aktywny link do strony. A oto i nasz adres:
Tak jest! Firma nosi nazwę:  SAŁATKA  PO  GRECKU  W  PODRÓŻY , jako że narodziła się przez prowadzenie tego bloga.
    Obecnie, nieustannie od dwóch już miesięcy jestem zakopana w przewodnikach po Corfu. I absolutnie uwielbiam  w nich buszować! Tę właśnie wyspę, jako miejsce do pracy, po długiej analizie wybrałam sama. Poza rozwiniętą bazą turystyczną, to właśnie między innymi Corfu, jest jednym z tych miejsc, gdzie gubiąc się w zakamarkach wąskich uliczek, można poczuć jak wygląda, brzmi, pachnie i smakuje najprawdziwsza Grecja.  Poza lazurowym morzem i przepięknymi widokami, Corfu to prawdziwy raj dla historyka sztuki, którym jestem.
     Na pierwszą wizytę  na wyspie,  wybieramy się  w marcu. Nie mogę  doczekać się tego momentu,  kiedy po rejsie na Morzu Jońskim,  wielki statek dobije do małego zapewne portu. Wiem, że tego pierwszego  momentu nigdy nie zapomnę i jestem przekonana, że Corfu będzie jednym z moich ukochanych miejsc. Czytając  przewodniki  i oglądając zdjęcia, trudno jest się  w tej wyspie nie zakochać…
       Ten post jest jednocześnie pierwszym z tekstów nowego cyklu związanego z naszą działalnością i wyspą Corfu. Nasza Sałatkowa rodzinka nie byłaby sobą, gdyby nie zaangażowała się w tworzenie firmy… O szczegółach – w swoim czasie! Mam wielką nadzieję, że będziecie nam kibicować i mocno trzymać kciuki, bo  całe przedsięwzięcie kosztuje wiele obaw i stresu. Mimo wszystko, zamykam oczy, zaciskam pięści  i  za marzeniem biegnę do przodu! A może… Do zobaczenia na wyspie Corfu!

Drugie urodziny SAŁATKI PO GRECKU!

       Dwa lata temu, 15 sierpnia wsiedliśmy w samolot do Grecji z biletem w jedną stronę. Pamiętam, że było upalnie, a ja miałam na sobie puchową kurtkę, czapkę w kieszeni i zimowe kozaki. Podobnie ubrany był również  Jani. Na lotnisku musieliśmy wyglądać jak para kosmitów. Ale czego się nie robi dla nawet jednego  kilograma w walizce, w której zmieścić trzeba całe swoje życie.

     Dolecieliśmy, a kiedy wyszliśmy z samolotu, buchnęło w nas rozgrzane, śródziemnomorskie powietrze.

     Pierwszą rzeczą, jaką rozpakowałam było zdjęcie mojej kotki. Chciałam choć trochę oswoić  nową przestrzeń. To zdjęcie wisi obecnie w Cytrynowym Domu w najbardziej widocznym  miejscu, a tuż pod nim właśnie w tej chwili, smacznie sobie śpi moja kotka Fivi. Nawet jej imię jest greckie, bo jako pierwsza nosiła  je mitologiczna bogini księżyca.

    Pamiętam, że w dzień po przylocie, szłam spać zmęczona tak bardzo, że nie wiedziałam  jak się nazywam. Jednak kilka dni wcześniej, obiecałam sobie, że w Grecji zacznę pisać bloga. Mimo potwornego zmęczenia, wtedy właśnie powstał pierwszy post. Dzisiaj najchętniej bym go wykasowała. Wydaje mi się być zlepkiem bzdur, osoby która przed pójściem do łóżka jest  już na wpół śpiąca. Jednak niech  zostanie – tak chociażby na pamiątkę.

 

     Mijają już dwa lata! Jesteśmy w swoim domu, całkowicie niezależni. I nawet mimo faktu, że do Grecji trafiliśmy w momencie najgorszego kryzysu, nawet mi już… prawie… o mały włos… udało się mieć całkiem fajną prace ;))) Mimo tego, że wciąż nadal nie zawsze jest prosto, do życiowej stabilizacji  trochę nam daleko i codziennie zmagamy  się z mniejszymi lub większymi trudnościami, wszystko idzie do przodu, a co najważniejsze –  jesteśmy szczęśliwi.

 

     I na koniec urodzinowa niespodzianka! Już od pewnego czasu pomysł otworzenia kanału na You Tube podsuwało mi kilka osób. Pomyślałam: „czemu nie”! Warto spróbować.

    Tak więc, razem z Janim  serdecznie zapraszamy do obejrzenia naszego pierwszego, wspólnego filmiku z kanału SAŁATKA  PO  GRECKU TV ;DDD  Mam nadzieję, że Wam się spodoba, szczególnie że Jani mówi tam po polsku… Przyznam, że słuchając jego instruktarzu, ze śmiechu z wielkim trudem trzymałam kamerę… Na szczęście daliśmy  radę!

 

     Dziś prezentujemy jak wykonać prawdziwą sałatkę po grecku. To na dobry początek :))) Takie filmiki pojawiać się będą raz w miesiącu i mam nadzieję, że przybliżą Wam codzienne życie w Grecji, tym  niesamowicie inspirującym kraju.

 

     Tak więc zapraszam  na pierwszą odsłonę… „ Jak zrobić sałatkę po grecku?” w SAŁATKA  PO  GRECKU TV  !!!

Ale… ale… Co słychać u starej, dobrej „Sałatki”?

      Kilka lat temu, kiedy oboje jeszcze studiowaliśmy, Jani dorabiał  dorywczo pracując na stacji benzynowej. Taka dodatkowa praca była nam obojgu bardzo potrzebna. Ja mieszkałam wtedy w Polsce, Jani w Grecji, a związki na odległość  do najtańszych nie należą. Żeby spotkać się raz na kwartał, oboje musieliśmy solidnie  pracować. Bilety lotnicze do Grecji wciąż niestety są dość drogie.

      Na owej stacji benzynowej Jani pracował przez dobrych kilka miesięcy. Mimo, że jego praca nie należała do zbyt skomplikowanych, wiele się z niej nauczył. Tę życiową lekcję Janiego, można zamknąć w kilku słowach: jeśli Grek – szef  mówi „dziś nie mam pieniędzy, ale na bank… bez dwóch zdań… już teraz na 100%… na pewno… możesz mi obciąć obie ręce… zapłacę ci w przyszłym tygodniu!” – oznacza  to, że równie „na bank… na 100%… na pewno…” nawet w przypadku obcięcia wszystkich kończyn – wypłaty nigdy nie będzie…

 

      Swoją niezmienną  kwestię szef Janiego recytował co tydzień. W momencie rzucania tej pracy, Jani wyzbył się charakterystycznej dla wieku młodzieńczego   naiwności. Od tego momentu wiedział, że życie wcale nie jest sprawiedliwe. Były szef nie zapłacił mu ani jednego  euro i tym samym Jani założył mu sprawę w sądzie.

 

     Już od pięciu lat, bardzo systematycznie bo dwa razy w roku, nawet jeśli jesteśmy na drugim końcu świata, przyjeżdżamy do domu „Sałatki” żeby wziąć udział w rozprawie. Kilka tygodni temu dostaliśmy wezwanie na rozprawę nr 10.  Za każdym razem coś jest nie tak i rozprawa  nie może dojść do skutku. Najczęściej nie przychodzi były szef. Zdarza się jednak, że w sekretariacie zapominają jakiegoś papieru i wszystko w ostatnim momencie zostaje odwołane. Do tych odbywających się co pół roku rozpraw przyzwyczailiśmy się tak bardzo, że tak jak Boże Narodzenie czy też Wielkanoc, weszły już na stałe do naszego kalendarza. Rozprawy toczą się gdzieś na życiowym  marginesie, bo i tak zazwyczaj zupełnie nic z nich nie wynika. Zawsze są jednak doskonałym pretekstem na kilkudniowe wakacje i spotkanie się z całą sałatkową rodzinką. Tak też było i w tym przypadku.

       

      Z domu „Sałatki” wróciliśmy już jakiś czas temu. Również i ta  rozprawa się nie odbyła. Jaki powód był tym razem? W podejściu nr 10 sekretariat zapomniał wysłać zawiadomienia do byłego szefa. Kto by się jednak  przejmował?  Następny termin –  już jesienią…

    W  domu  „Sałatki” spędziliśmy cały tydzień. Te siedem dni było bardzo aktywne, bo rodzinka jest liczna, a my chcieliśmy się spotkać ze wszystkimi. Gdyby chodziła za nami ukryta kamera, myślę że wyszłaby całkiem niezła komedia. Ujmując krótko – było fantastycznie!

 

    Już więc od następnego tygodnia zapraszam na początek serii o tym co aktualnie słychać u każdego z sałatkowych składników.

 

    Co takiego stało się Fecie, że zaakceptowała mnie jako  panią domu? I jakim nowym, zmyślnym torturom zostałam ostatnio poddana?

    Dlaczego obecnie wszystkie oczy zwrócone są na  Pomidora?

    Jak ma się Olivka na swojej nowej wyspie? I jak wygląda komunistyczna kariera jej chłopaka Pieprza?

    Dlaczego Oregano, czyli dziadek, jest oburzony faktem, że idę do pracy?

    Jak zareagowała Oliwa z oliwek widząc swoje zdjęcie w polskiej gazecie?

    Kim jest prześladowca Ogórka i z jakiego powodu kuzyn musiał udać się na  pielgrzymkę?

    Jak rozstają się Grecy, czyli pierwszy rozwód w historii rodziny.

    Ilu kolegów Ogórka pracuje obecnie? I co robi typowy Grek, jeśli jest na bezrobociu?