Moje rodzinne miasto, gdzie nabieram teraz oddechu od greckich przygód, jest bardzo małe i znajduje się prawie już na samym wschodzie Polski. Bardzo lubię przyjeżdżać tu co jakiś czas. Rozpoznawać na ulicach twarze ludzi z podstawówki, wiedzieć kto wziął ślub i komu urodziło się dziecko. Poza tym w małych miasteczkach wszędzie jest blisko, a przez to, że „wszystkich” się zna, załatwienie jakiejkolwiek sprawy zawsze przychodzi z przyjemną łatwością.
Upłynęły już jakieś dwa lata, od kiedy w moim rodzinnym miasteczku pojawił się nowy zakład szewski. Szewc jak szewc. Nic szczególnego – wydawać się może. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że pracował w ciemnej piwnicy pod sklepem z tanią odzieżą. Nic dziwnego, nadzwyczajnego, ani nawet śmiesznego było w tym, że właściciel – szewc miał poważną wadę wymowy. W zakładzie zawsze było ciemno i ponuro. Ale cichy szewc zawsze uwijał się na czas, reperował buty bardzo porządnie, na dodatek nigdy nie kazał płacić sobie zbyt wiele.
Z tygodnia na tydzień butów przybywało. Szewc zamontował jaśniejsze lampy i dokupił nowy regał na buty, tak żeby stały, czekając porządnie na właścicieli.
Niedługo potem pojawił się pomocnik. W tym również nie było nic nadzwyczajnego, prócz faktu, że pomocnik odznacza się poważną wadą wzroku. Od tego momentu podział pracy był bardzo logiczny: szewc – szef zajmował się reperowaniem, a pomocnik pomagał w mniejszych sprawach i rozmawiał z klientami.
Para idealna. Można pomyśleć, że takie zdarzają się tylko w filmach: Flip i Flap, Thelma i Louise, Sherlock Holmes i dr Watson, można tak wymieniać wiele. Tymczasem w nowym szklanym regale, pojawiały się akcesoria, szczotki do czyszczenia i pasty do butów we wszystkich kolorach tęczy. Szewc i jego pomocnik przejęli większość klientów, a w zakładzie przybyła dodatkowa lampa i już nigdy nie było ciemno ani ponuro.
Zakład jednak nie osiadł na laurach, a jego właściciel i pomocnik postanowili pójść o krok dalej. Wraz z pojawieniem się specjalnych reklamówek wręczanych przy odbiorze butów, szewcy zaczęli pracować w identycznych koszulach w grubą granatową kratę. Postanowili również wprowadzić konkretne zasady, a co za tym idzie – prawdziwy porządek.
Kilka dni temu moja mama wybierała się właśnie po odbiór swoich butów. Nie mogło być inaczej – poszłyśmy razem. Pomocnik jak zwykle wstał z krzesła i przywitał nas z uśmiechem, ale tym razem w jego kwestii pojawiło się, zdanie którego nie przewidywał żaden wcześniejszy scenariusz.
-Karteczkę proszę! – usłyszałyśmy krótko i zdecydowanie.
Kojarzycie – takie małe karteczki, które dostaje się od szewca, z pieczątką i jakimś tajemniczym napisem, którego nikt nie jest w stanie ani podrobić ani tym bardziej odczytać. Każda z tych karteczek, nigdy nie większa niż pudełko od zapałek, wpada gdzieś do torby, czy kieszeni, a potem ginie zawsze bez śladów i nikt nigdy nie jest w stanie ustalić jej zawiłych z pewnością losów.
Torba mojej mamy nie wyróżnia się niczym od torby każdej innej kobiety. Jest w niej dosłownie wszystko łącznie ze śrubokrętem, całym zestawem szminek i prawdziwą kolekcją małych notesów. Mała karteczka, jeśli już tam wpadła – nie miała żadnych szans na powtórne wydobycie. Mama doskonale o tym wiedziała.
Naprawione buty stały dosłownie na wyciągnięcie ręki i właściwie sama mogła wychylić się lekko i wcelować dokładnie w nie swoim palcem. O naiwna – nie wiedziała jeszcze, że nie dostanie ich tak łatwo.
-Karteczki nie mam, ale to są te. Bardzo proszę! – zakończyła zadowolona.
-Droga pani… A skąd ja mam mieć pewność, że pani mówi prawdę? Karteczkę proszę.
Szewc najwyraźniej zbił mamę z tropu, co raczej rzadko się zdarza. Dodam tylko na marginesie, że od ponad dwudziestu już lat prawie, mama z profesji stoi po stronie prawa i nigdy nie zdarza jej się przejść nawet na czerwonym świetle. Szewc jednak o tym nie wiedział. Zmieszanym wzrokiem wpatrzonym w swoje buty, dokładnie na wyciągnięcie ręki – jednak po stronie szewca, mama nie miała nawet czelności przerwać monologu…
-A gdyby tak każdy z ulicy, wszedł tak bez karteczki i zaczął wybierać sobie buty! Proszę bardzo – niech sobie pani wybiera! Jaki jest pani numer i które się pani podobają? Brązowe, czarne… może popielate?
Sytuacja z typu „nie wiadomo: śmiać się czy też płakać?”. Bo buty stały jak byk, gotowe tylko do odbioru, a szewc zaciął się twardo przy swoim.
Po trzech minutach znaczącej, ciężkiej ciszy, zlitował się jednak i okazał odrobinę zaufania. Nie pozostawił jednak sytuacji bez koniecznego komentarza…
-Żeby mi to było ostatni raz! Prawa trzeba przestrzegać! A panią sobie dobrze zapamiętam. Następnym razem bez karteczki – szkoda nawet łez!
Nie ukrywam – z wielkim trudem tłumiłam śmiech. Nie jest to jednak na tyle śmieszne, co godne podziwu. I piszę to bez cienia sarkazmu. Myślałam bowiem, że już tylko w filmach są ludzie, którzy to właśnie od swojej ciemnej piwnicy, zaczynają zmieniać ten wielki, zabałaganiony świat.