Przewodnik po ZAKINTHOS cz. 9 – Najpiękniejsze świątynie, nie mają ścian – Navagio… środa, 19 marca 2014

 

Navagio

Navagio

 

       Miałam szczęście odwiedzać Navagio tak często, że trudno mi dokładnie policzyć  ile razy już tam byłam. W takim miejscu łatwo stracić rachubę.  Ale  przyrzekłam sobie, że jeszcze kiedyś tam wrócę. Znów popływam w  nieziemskim turkusie. Położę się na miękkim  piasku. Spojrzę na monumentalne skały oraz  stary  wrak. I pewnie  znów będę się zastanawiać, czy to dzieje się naprawdę.

      Navagio, czyli Zatoka Wraku, to bez wątpienia najpiękniejsze miejsce Zakinthos. Fotografia z zatoką znajduje się na każdym folderze reklamującym wyspę. Jest na każdej pocztówce, w każdym przewodniku. Ale wciąż mam wrażenie, że reklama Navagio  wcale nie jest proporcjonalna do tego, czym  Zatoka Wraku jest. To co w niej najpiękniejsze, nie odda żadna fotografia, zrobiona nawet najlepszym sprzętem.

       Pamiętam, że za każdym razem, gdy wpływaliśmy do zatoki, przechodził mnie dreszcz. Kiedy statek dopływał, skały niczym kurtyny rozsuwały się powoli, by pokazać to co jest na “scenie”.  Im bliżej tym jaśniejsza stawała się woda, przechodząca od granatu w szafir, a następnie lazur, by w postaci spienionych  fal, kończyć swoją podróż przy ozdobionym białymi kamieniami brzegu. Sama zatoka nie jest zbyt duża, mimo że na zdjęciach sprawia takie wrażenie. Plażę pokrywa miękki dywan z piasku i idealnie obłe kamienie. Całość ramują klify  o poszarpanej fakturze. To przede wszystkim one nadają zatoce  monumentalnego wyrazu. Im bliżej wody, tym ciekawsze jest to co widać na skałach. Jeśli słońce jest odpowiednio wysoko, odbija się na nich woda, która migocze błękitem.

         

     Na samym środku plaży,   równolegle do linii brzegu,  stoi  wrak. Stary Panajotis (tak naprawdę nazywa się  statek) jest w tym miejscu od 1983 roku. Wygląda tak, jakby ktoś wstawił go tam celowo,  reżyserując wygląd scenerii, tej jednej z  najpiękniejszych na świecie  plaż. Spory na temat tego, czy wrak ustawiony został w tym miejscu celowo, czy był to przypadek, trwają nadal. Niektórzy do końca wciąż nie chcą wierzyć, że wrak do zatoki wyrzucony został zupełnie przypadkowo. Jak dokładnie się to stało? Trudno dojść do ostatecznej prawdy, bo w Grecji zabytków jest aż nadto, więc raczej nikt nie kwapi się by zbadać dokładną historię statku, który jest dopiero trzydziestolatkiem.  Najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie mówi, że  przemycano  nim papierosy. Statek  rozbił się i osiadł na mieliźnie. Papierosy, które z niego wypłynęły zostały zebrane przez okolicznych mieszkańców. Mówią, że gdzieś na wyspie ktoś jeszcze je ma. Wyrzucony przez fale wrak, stał w zatoce początkowo niezauważony. W latach 80tych turystyka na Zakinthos nie była jeszcze rozwinięta, więc i wrakiem nikt za bardzo się nie przejmował.

      Pierwsze zdjęcia wraku zostały zrobione trochę przypadkiem. Wykonał je wydawca i fotograf  – Stawros Marmatakis,  który w jednym z okolicznych domów odkrył pokaźne zapasy kartonów papierosów. Właściciel mieszkania wyjaśnił skąd pochodzą i  zaprowadził fotografa na górę nad zatokę, wówczas noszącą nazwę Spirili. To właśnie tam Marmatakis wykonał pierwsze zdjęcia.  Fotografie obiegły świat. Wkrótce do zatoki wpłynęli pierwsi turyści.

      Kiedy wpływaliśmy do zatoki, oznaczało to dla mnie godzinną przerwę w pracy. Jedyne o czym marzył  wtedy każdy turysta, to czas wyłącznie dla siebie. Szłam  pod boczną ścianę wysokiego klifu i rozkładałam ręcznik. Być może zabrzmi to dziwnie, ale niejednokrotnie miałam wrażenie, że przebywam w świątyni, reprezentującą religię uniwersalną dla wszystkich. O ile nie wpływał jeden z większych statków, panowała tam cisza. O klify odbijał się szmer, który powtarzało echo. Turyści, niczym  pielgrzymi – przybywali tu z każdej strony świata. W Navagio mówiono  zdaje się wszystkimi językami. Czasem zdarzało się, że na plaży nie było prawie nikogo. Wtedy zatoka prezentowała się najpiękniej i wtedy najlepiej słychać było jednostajny szum fal –  najbardziej relaksującą muzykę świata.

        Wystrój Navagio jest  wysublimowany. Szafir, lazur, a gdzieś w głębi granat, układają się w poziome pasy. Wysokie klify w kolorze ecru, na których od wody odbija się światło, zupełnie jakby przechodziło przez błękitne witraże.  A na sklepieniu, jak w barokowym kościele, iluzjonistyczne malowidła przedstawiające niebo, chmury, słońce.  Tylko że te w Navagio są  najprawdziwsze! I zupełnie na środku, jak ołtarz w świątyni, stoi  wrak. Nawet jego maszt, na samym szczycie układa  się w krzyż. Ten, mimo że  z czasem zerdzewiał, nie wymaga żadnej ozdoby.

 

      

       Nikt nigdy nie chciał odpływać, a można zostać tylko godzinę.  W Navagio często  ktoś się oświadczał. Co jakiś czas organizowano też dość niebezpieczne skoki ze spadochronów. Raz zupełnie przypadkiem weszłam w kadr ekipie, która w zatoce nagrywała  teledysk.

        Woreczki z piaskiem, garść kamieni, kamyków na pamiątkę. To co najcenniejsze zostawało jednak w głowie. Szum fal odbijany przez ściany klifów. Błękit, który w naturze wydaje się, że nie może istnieć.  I te niesamowite wrażenie boskiej, niekończącej się przestrzeni.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

      

 

 

 

 

 

„Kronika pewnego miasta”, czyli najbardziej inspirujący przewodnik po Rethymno na Krecie… sobota, 22 lutego 2014

         „(…) pozwól, że złożę ci życzenie, by twój okręt stanął na kotwicy u brzegów Rethimno w jakiś letni wieczór, o godzinie, gdy morze ma zapach arbuza, a kobiety z włosami namaszczonymi olejkiem jaśminowym wychodzą przejść się po molo. Oprzyj wtedy łokcie o balustradę i przyglądaj się z dala baśniowemu miastu. Ono też będzie na ciebie spozierać tysiącem oczu, uczyni swe wody zwierciadłem dla obfitej strugi blasku, spływającej z twojego statku, i będzie dawać ci znak swymi niezliczonymi światłami… A jeśli tak dobrze wypadnie, że się zbudzisz tam jeszcze o świcie – wstań i nie bez łzy w oku popatrz ostatni raz na miasto, kiedy ozłaca je gwiazda dnia. Przywołaj wówczas na pamięć wszystko, co ci opowiadam, aby nacieszyć źrenice niezapomnianym widokiem”.

 

 

         Jakiś czas temu natrafiłam na książkę Pandelisa Prevelakisa „Kronika pewnego miasta”. To lekkie niczym piórko wydanie, towarzyszyło mi wszędzie, mieszcząc  się w mojej torebce. Czytałam przy każdej nadarzającej się okazji, bo jest to jedna z tych książek, od których nie można się oderwać.

      Prevelakis to jeden z największych  greckich pisarzy pokolenia 1930,  a „Kronika pewnego miasta” jest jedną z najważniejszych jego książek. Owe „pewne miasto”, to Rethymno, które znajduje się na Krecie. Książka od pierwszego, aż po ostatnie zdanie jest jego opisem.

      „Kronika…”  pozbawiona jest typowej fabuły. Opowiada o Rethymno, które Prevelakis pamięta z czasów swojej młodości. Swoje wspomnienia konfrontuje z tym jak miasto wygląda w czasie, kiedy odwiedza je po latach.  Przyznacie, że opis akcji niekoniecznie brzmi emocjonująco. Bo jak przez ponad 150 stron można porywająco  opisywać jedno miasto!?

       Można. Jeśli  po pierwsze opisywane miejsce  prawdziwie się  kocha, a po drugie jest się mistrzem prozy, która niepostrzeżenie miesza się z poezją. Książkę czyta się bowiem fragmentami jak wiersz, przepełniony melodyjnymi opisami kreteńskiego miasta.  Na białych kartkach pokrytych  czarnym drukiem, widać całe miasto. Wąskie uliczki, stare budynki i kościoły, mieniące się w słońcu morze, ruch statków, które nieustannie przypływają i odpływają. Opisy przeplatają opowieści o ludziach, którzy miasto tworzą. Są wśród nich Grecy, Żydzi, Turcy, co jest dowodem zawiłej przeszłości Krety.

       Za czasów młodości pisarza, miasto kwitło przeżywając swoje najlepsze lata. Rethymno było wtedy bardzo ważnym portem, miastem bogatym o kosmopolitycznej atmosferze. Kiedy Prevelakis powrócił do niego po latach, wszystko się zmieniło. Miasto podupadło. Przestało się rozwijać. W luksusowym sklepiku, gdzie niegdyś sprzedawano najlepszej jakości jedwabie, zaczęto sprzedawać gwoździe.  Nawet mimo, iż jest to tylko opis miasta, łezka czasem kręci się w oku. Doskonałym przykładem takiego fragmentu, jest opis rozbierania  na części statku, który osiadł  w porcie na mieliźnie i umiera jakby był żywą istotą. 

      Czy miasto zdołało wydźwignąć się z pogrążenia w biedzie i letargu? Odpowiedź znajduje się  w posłowiu napisanym przez Bartosza Barszczewskiego, który kilkadziesiąt lat później odwiedził  miasto. Gdyby ten sam obraz mógł zobaczyć Prevelakis, z pewnością bardzo by się ucieszył – miasto stanęło  na nogi. Odbudowano najważniejsze kościoły i budynki.  W porcie znów zaczęły cumować statki, a turystów nie brakuje. Rethymno znów żyje.

     Jeszcze podczas czytania tej książki, wpadł  mi w ręce katalog z ofertami wakacji na najbliższe lato. Szybko przewertowałam strony, by znaleźć rozdział o Krecie. Ku  mojej radości, znalazłam informacje o  Rethymno.  Na zdjęciu urocze, stare  domki  stały w równym szeregu nad niewielkim portem, gdzie cumowały statki. Kilka stron zajmowały oferty różnych kurortów i hoteli.  Kiedy znajdę się na Krecie, jednym z pierwszych miast, jakie odwiedzę będzie właśnie Rethymno.

     Niezwykłe walory językowe książki, zostały w pełni oddane w przekładzie polskim, czego zasługą  jest mistrzowskie tłumaczenie Janusza Strasburgera. Przekład znakomicie oddaje specyficzną melodię języka greckiego, zachowując poetycki charakter tekstu Prevelakisa.  Żeby tak przełożyć książkę w bardzo trudnym języku jakim jest grecki, o tym kraju trzeba wiedzieć wszystko.

     Jeżeli więc macie w planach podróż na Kretę, koniecznie zaopatrzcie się w „Kronikę pewnego miasta” Pandelisa Prevelakisa. O Rethymno  opowie Wam więcej niż niejeden przewodnik.

“Kronika pewnego miasta”

Pandelis Prevelakis

Tłumaczenie:Janusz Strasburger

Wrocław 2013

Wydawnictwo: GRECKIE KLIMATY

 

Cytat użyty w tekście, pochodzi z wyżej wymienionego  wydania, strona 99 – 100.  

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 3/3)

Na szczycie Meteorów

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

Przeczytaj CZĘŚĆ 2/3

      Godzinę drogi od Githio leży Monemvasia. Udaliśmy się tam kolejnego dnia. Miasto założone zostało na szczycie potężnej skały w 583 roku. Ze stałym lądem łączy je jedynie wąska grobla. Składa się ono z Dolnego Miasta, z labiryntem wąskich uliczek oraz krytych dachówką domów i kościołów, otoczonego weneckimi murami oraz Górnego Miasta na szczycie skały. Charakteryzuje je burzliwa historia, warto się z nią zapoznać. Niecodziennym widokiem było ujrzenie białego konia wypasającego się na skałach góry, wyglądającego niczym jednorożec. Po zwiedzeniu Monemvasii i zapełnieniu żołądków pysznymi gyrosami, souvlakami i sałatkami greckimi, wróciliśmy do Githio.

Monemvasia

Monemvasia

       Następnego dnia, koło południa dotarliśmy do jaskini Diros, znajdującej się na południe od miasteczka Areopoli i lekko na północ od Pirgos Dirou.  Rejs łódką przez podziemne korytarze i komnaty wywoływał spore emocje. Trasa liczy 1,5 km, z czego tylko ok. 200 m pokonuje się na piechotę. Niesamowite jaskiniowe krajobrazy i nieskazitelnie czysta woda. Po wyjściu na powierzchnię, nie mogliśmy odmówić sobie krótkiej kąpieli przy okolicznej kamiennej plaży zbudowanej z białych otoczaków. Znakomite miejsce do snorkelingu.

Jaskinia Diros

      Było jeszcze w miarę wcześnie, a trzeba było powoli wracać na północ i opuszczać Peloponez. Postanowiliśmy więc, że pokonamy tego dnia całą długość półwyspu, a celem miała być Patra. Niekończące się zakręty, ogromne wzniesienia i zbocza gór oraz migoczące wody Morza Jońskiego, tak wyglądała droga powrotna. Po drodze mijaliśmy mnóstwo małych wiosek. W jednej z nich zaopatrzyliśmy się w przydrożnym straganie, w domowej roboty greckie przysmaki: ocet winny, oliwę z oliwek i same oliwki. Lekko zakręcony dziadek nie mógł dogadać się z nami w żadnym języku (nawet z greckim miał chyba małe problemy), ale za to poczęstował nas swoimi wyrobami, a my zrobiliśmy spore zapasy. Wieczorem dotarliśmy do Rio, na północ od Patry. Most podwieszany mający swój początek w Rio, a koniec w Antirio łączy Peloponez z kontynentem i jest dumą Greków. Nam udało się znaleźć nocleg w campingu z widokiem na most.

Wybrzeże Morza Jońskiego

      Przejazd mostem jest płatny. Za osobówkę zapłaciliśmy 13 euro. Ale po paru chwilach byliśmy z powrotem na kontynencie. Od tej chwili zostały nam już tylko dwa cele. Pierwszy z nich to Meteory, a drugi to koniec trasy w Salonikach. Po drodze mijaliśmy dużą ilość jezior, znajdujących się w zachodniej Grecji i oczywiście wszechobecne góry. Ten kawałek pokonaliśmy w większości autostradami i tunelami wydrążonymi pieczołowicie w górskich zboczach. Stan dróg zasługuje tutaj na wielkie uznanie. Oczywiście większość autostrad w Grecji jest płatna, ale przynajmniej nie ma żadnych wątpliwości za co człowiek płaci.
        Do Meteorów dojechaliśmy po południu, po kilku godzinach nieprzerwanej jazdy. Ten masyw skał z piaskowca robie niesamowite wrażenie. U podnóża leży miejscowość Kalampaka. A żeby wdrapać się na wysokość 540 metrów należało znaleźć jakiś wjazd. I owszem, znaleźliśmy swego rodzaju bramę wjazdową. Po środku wjazdu stał szlaban, a raczej Grek z młotkiem w ręku, który zawracał wszystkie samochody, blokując przejazd. Staraliśmy się dowiedzieć dlaczego każe wszystkim zawracać, choć jest to oficjalny wjazd na górę. Okazało się, że ów Grek zna tylko jedno słowo. – Kalampaka! Kalampaka! – krzyczał do nas wzburzony, wymachując młotkiem. Nie wiedzieliśmy kompletnie o co mu chodzi, więc staraliśmy się dogadać w jakimś języku. Mówiliśmy do niego po angielsku, niemiecku, po rosyjsku, potem po polsku (a nóż może chociaż ten zna!). Nic to nie pomogło. Jeszcze bardziej go rozzłościliśmy. Baliśmy się o karoserie samochodów, bo wymachy młotkiem stały się co raz bardziej nerwowe. Po chwili zrozumieliśmy, że aby wjechać na górę, należy objechać Kalampakę i wbić się na górę z drugiej strony, z powodu rozwijanego właśnie asfaltu na zablokowanej trasie.
Meteory – panorama
Meteory
        Uff! Przeżyliśmy my i nasze auta. Po kilkunastu minutach byliśmy na szczycie. To co zobaczyliśmy na górze wyglądało jak bajka. Ogromne masywy skalne wyrastające z zielonej doliny, a na szczytach zespół monastyrów. Meteory swego czasu były scenerią dla jednego z filmów o przygodach Jamesa Bonda. Zwiedziliśmy  jeden z klasztorów, a wraz z nami dziesiątki turystów, których tam spotkaliśmy. Same monastyry i ich położenie robią niesamowite wrażenie. Jest to punkt, według mnie obowiązkowy, jeśli będziecie kiedykolwiek podróżować po Grecji. Po obfotografowaniu gór i doliny z różnych punktów widokowych, zjechaliśmy na dół do Kalampaki, żeby coś przekąsić. Po obiedzie postanowiliśmy w drodze do Salonik wylądować na jednej z plaż nad Zatoką Termajską. Przenocowaliśmy w miejscowości Paralia, o tej porze całkowicie już opuszczonej przez turystów. Byliśmy tam bodajże jedynymi turystami i wywołaliśmy niemałe zaskoczenie wśród mieszkańców trudniących się w wynajmowaniu domów w okresie letnim. W przybrzeżnych barach powstało poruszenie wśród relaksujących się po intensywnym sezonie Greków, ale po paru chwilach znalazł się dla nas dom, w którym spędziliśmy noc.
Meteory
Meteory –  na szczycie
       Ostatni dzień naszego tripu powinien trwać zdecydowanie dłużej. Do Salonik dojechaliśmy na oparach benzyny, dopiero przed samym miastem znaleźliśmy stację. Zatankowaliśmy po raz ostatni i… wjechaliśmy do zakorkowanego do granic możliwości drugiego co do wielkości miasta Grecji. Trafiliśmy akurat na piątkowe godziny popołudniowego szczytu. Żadne przepisy drogowe nie miały tam większego znaczenia. Saloniki to miasto zdecydowanie akademickie.Na jednym z głównych deptaków w okolicy Łuku Galeriusza, toczy się, w niezliczonej ilości knajpek, studenckie życie. Cudem udało nam się zaparkować samochody. Nieco zgłodnieliśmy, więc po chwili znaleźliśmy się w przepysznej Restauracji Rotonta, w okolicy Rotundy św. Jerzego. Ten obiad to była uczta dla podniebienia.  Moussaka (zapiekane bakłażany z mielonym mięsem pod beszamelem), kolokithakia gemista (cukinie faszerowane), czy idealnie wręcz przyrządzona wołowina z gotowanymi ziemniakami – tego po prostu trzeba tam spróbować. Do tego obsługiwała nas niezwykle urocza kelnerka. Wszystko to zasługuje na ocenę 10/10! Polecam.
Moussaka  – wersja idealna!
         Późnym popołudniem udaliśmy się na jarmark produktów regionalnych pochodzących z całej Grecji.  Popróbowaliśmy tam i zaopatrzyliśmy się w wiele regionalnych przysmaków. A na szczególną uwagę zasługuje tu grecki alkohol o nazwie Rakomelo – połączenie tsikoudii, miodu i przypraw. Kojąco rozgrzewa. Na każdym ze stoisk, a było ich ponad 20, zostaliśmy poczęstowani małym kieliszkiem. Z jarmarku wyszliśmy całkiem przyjemnie zakręceni. Zbliżał się wieczór, a my mieliśmy zaplanowany lot powrotny do Polski na godziny nocne. Wolne chwile wykorzystaliśmy na spacer nabrzeżem od Placu Arystotelesa do Białej Wieży, mijając po drodze cały szereg knajp, restauracji  i klubów, w których bawiły się całe tłumy Greków. Do Salonik na pewno warto się wybrać na dłuższy weekend i skorzystać z tych wszystkich atrakcji.
       I tak właśnie zakończyła się nasza grecka przygoda. Przez dwa tygodnie zobaczyliśmy naprawdę wiele, a o niebo więcej zostało jeszcze do obejrzenia. Przywieźliśmy całą masę znakomitych wspomnień. O wszystkich nie dało się oczywiście w tym tekście napisać. Niektóre z sytuacji, przygód i anegdot wymagałyby zapisania wielu stron, a także w niektórych przypadkach nawet cenzury. W każdym razie, z całą pewnością wszystkim lubiącym śródziemnomorski klimat, polecam Grecję, jej przyrodę, krajobrazy, zabytki, muzykę, kuchnię i rozmowy z jej mieszkańcami. Obcowanie z tym wszystkim daje niebywałą przyjemność.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 2/3)

Zmiana warty

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

      O samych Atenach można by napisać oddzielną opowieść. To miasto niezwykłe, ogromne, ciągnące się po horyzont, dające schronienie nie tylko Grekom, ale i przybyszom z wielu innych krajów, poszukujących tu lepszego życia. Postaram się zatem nie rozpisywać o wielu zabytkach świata starożytnego, bo wszystkie są oczywiście warte odwiedzenia. Akropol, Narodowe Muzeum Archeologiczne, amfiteatry, świątynie, ruiny. Warto na pewno połazić ulicami Plaki u stóp Akropolu, wspiąć się w ciągu dnia i koniecznie wieczorem na ateńskie wzgórza wyrastające w wielu punktach miasta (szczególnie polecamwzgórze Likavitos – my nazwaliśmy je romantyczną górką) z zapierającą dech w piersiach panoramą Aten, odwiedzić Central Market (Dimotiki Agora Athinon), gdzie znaleźliśmy mnóstwo greckich ryb, ale i obdarte ze skóry głowy owiec czy rekinów, a także przejść się ulicą Ermou od Placu Monastiraki do Placu Syntagma, gdzie swoje sklepy mają tu światowe marki.

Parlament w Atenach

Targ rybny w Atenach

Na bazarze w Atenach

     Na trasie naszej wycieczki nie mogliśmy rzecz jasna pominąć Parlamentu. A z racji tego, że był to niezwykle napięty okres czasu, obfitujący w demonstracje przeciwko reformom rządowym i polityce oszczędności, przysiedliśmy się na Placu Syntagma przed samym parlamentem, żeby trochę poobserwować.Tak, kryzys czuć było w powietrzu, choć mieszkańcy starali się zachowywać jak na co dzień. Tego dnia na całe szczęście nie wybuchły żadne zamieszki. Udaliśmy się na spacer po Ogrodach Narodowych, a jest to miejsce naprawdę ciekawe. Ale zanim weszliśmy na ich teren zaopatrzyliśmy się w miejskim kiosku, w nasz ulubiony grecki napój, a chodzi tu o wino z dodatkiem żywicy sosnowej – Retsina. Nam szczególnie przypadła do gustu marka Malamatina. Na początku nieco ziemisty posmak wywołał na twarzy niemałe wykrzywienia, ale po paru łykach nie mogliśmy się bez niego obejść przez następne dni. Rozkosz dla podniebienia, a tylko około 3 euro za 0,5l kapslowaną butelkę.

       Ogrody narodowe przypominały dżunglę. Mnóstwo tu odmian różnorakich roślin, drzew, kwiatów. W centrum znajduje się mini zoo: kozy, gęsi, papugi. Są też psy wałęsające się po parku, ale każdy ma tu swoją budę. Są także stawy z niezliczoną ilością żółwi, część wyleguje się na skałach, część urządza sobie wodne wyścigi. Wielkim zdziwieniem był dla nas martwy żółw, pływający do góry brzuchem i pożerany przez stado swoich współtowarzyszy. Niecodzienny widok. Przyczyn śmierci nie odgadliśmy, choć pomysłów było wiele: nieudany skok ze skały, zachłyśnięcie się wodą, czy wreszcie samobójstwo. Kto wie…
      Późnym wieczorem postanowiliśmy wyskoczyć na mały clubbing. Trafiliśmy do dzielnicy Gazi, w której znajduje się park kulturalny „Technopolis”. Dojazd jest tu bardzo wygodny, wysiadka na stacji metra Keramikos. Są to tereny dawnych zakładów przemysłowych, już w 1857 roku otwarto tu stację gazową, będącą pierwszym w Grecji zakładem produkcji energii. Do dziś zachowała się większość XIX-wiecznych zabudowań zakładów. Ale jest to także popularne miejsce koncertów i innych wydarzeń kulturalnych. Wiele tu barów, restauracji i klubów, a przede wszystkim młodych ludzi. W klubach jest dość tłoczno, ale jest za to dużo greckiej muzyki, a życie tętni do samego rana.
Kanał Koryncki
     Dwa dni to zdecydowanie za mało na zwiedzenie Aten, ale należało ruszać w dalszą drogę, tym bardziej, że kolejnym etapem naszego tripu miał być Peloponez, najbardziej na południe wysunięta część Półwyspu Bałkańskiego i kontynentalnej Grecji. Połączony jest z lądem Przesmykiem Korynckim przeciętym Kanałem Korynckim. Trasa ze stolicy do Koryntu liczy około 75 km. Minęła godzina i byliśmy na miejscu – na moście, a w dole pod nami kanał. Jego ściany mają wysokość prawie 80 metrów od lustra wody, a dzięki niemu niektóre statki, głównie turystyczne mogą zaoszczędzić 400 km podróży, które musiałyby pokonać wokół Peloponezu. Po szybkim uzupełnieniu płynów, wpadliśmy parę kilometrów dalej do starożytnego Koryntu. Krótki spacer po ruinach świątyń i amfiteatrów i znowu wsiedliśmy do samochodów, tym razem już bez konkretnie określonych planów. Na Peloponezie daliśmy sobie większa swobodę czasową. Miał to być etap naszej podróży, w którym oprócz zwiedzania chcieliśmy oddać się błogiemu relaksowi na gorących plażach południa.
Starożytny Korynt
    Pierwszym większym przystankiem było Nafplio – pierwsza stolica nowożytnego państwa greckiego. Urocze, bardzo czyste miasteczko, z zamkiem na wzgórzu i zatokami u podnóża. Jak najszybciej chcieliśmy wskoczyć do morza, przejechaliśmy więc szybko przez miasto i tuż za wzgórzem trafiliśmy na plażę Karathona, otoczoną dokoła wzgórzami. W sezonie zapewne to miejsce tętni życiem, jest tu kilka nadmorskich barów, dyskoteka, mały port i sporo miejsca na rozbicie namiotów. Po drodze z Koryntu kupiliśmy kilka kilogramów słodkich pomarańczy od dziadka, który prowadził swój sad przy drodze i właśnie na plaży rozkoszowaliśmy się ich smakiem. Postanowiliśmy, że najbliższą noc spędzimy właśnie tutaj, przy plaży. Co się później okazało więcej niż jedną noc. Rozbiliśmy namioty, skoczyliśmy do miasta po zapasy i gdy nastała noc wylegiwaliśmy się na piasku obserwując gwiazdy i sącząc Retsinę.
Zachód słońca w Nafplio
Panorama Nafplio
Benek
     Nie można tu pominąć przyjaciela, którego spotkaliśmy na plaży Karathona. A był nim najwierniejszy pies na świecie. Dostał ksywkę Benek. Pierwszej nocy przypałętał się do nas, gdy jedliśmy kolację na plaży, poczęstowaliśmy go smacznymi kąskami i tak już został z nami przez kolejne dwie doby. Po naszym geście, Benek bardzo poczuł się do tego, żeby od teraz nas chronić. Nie odstępował nas na krok, obszczekiwał wszystkich obcych dookoła, nikt nie mógł się do nas zbliżyć, nocą spał przy naszych namiotach, odprowadzał nasze dziewczęta do strefy sanitarnej znajdującej się jakieś 700 metrów od naszego obozowiska, a gdy w ciągu dnia jechaliśmy do miasta pilnował namiotów, podczas naszej nieobecności. Aż żal było go tam zostawiać, trudno było nam się z nim rozstać, ale zostawiliśmy go pod opieką Niemców nocujących w swoich camperach przy plaży.
Widok z plaży Karathona
    Po dwóch dniach skwierczenia na słońcu, ruszyliśmy dalej na południe. Przejeżdżając przez przepiękne wzgórza na trasie do Trypolisu, kierowaliśmy się jeszcze dalej do stolicy prefektury Lakonia – Sparty. Na próżno szukać tu jednak starożytnych ruin (może poza kilkoma). Nowożytne miasto zamieszkuje ok. 18 tys. osób i dominują tu głównie białe kamienice i domy. O wiele ciekawsze jest średniowieczne miasto Mistra, jakieś 5 km od Sparty, położone na zboczach gór Tajget. Trzeba było wdrapać się na spore wzniesienie, żeby zobaczyć te bizantyjskie fortyfikacje i świątynie, ale było warto. Tym bardziej, że z zamku roztacza się przepiękna panorama doliny, z wieloma gajami oliwnymi w dole po jednej stronie i zboczami gór po przeciwnej.
Widok na Tajget
Port w Githio
     Z Mistry kierowaliśmy się dalej na południe, tym razem w poszukiwaniu noclegu. Dotarliśmy do portowego miasteczka Githio. Tuż za nim położone są nadmorskie ośrodki campingowe. Późnym wieczorem wylądowaliśmy na jednym z nich.W związku z tym, że był to październik, nie było problemu z noclegiem, udało nam się nawet dostać od właściciela dwa bardzo przyzwoicie wyposażone domki letniskowe, w bardzo przystępnej cenie. Wokół nocowali oprócz nas Niemcy w swoich camperach. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, a z samego rana pobiegliśmy na plażę. Okazało się, że jest cała tylko dla nas, no może oprócz jednego windsurfera, wyglądającego jak rozbitek z bezludnej wyspy i babci z reklamówką zbierającej kamyki. Od razu zanurzyliśmy się w niesamowitych falach. Morze było bardzo ciepłe, więc przez pół dnia prawie nie wychodziliśmy z wody. Piaszczyste, szerokie plaże zachęcały do spacerów.
Mistra
Mury Mistry
Wnętrze świątyni w Mistrze
C.d.n.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 1/3)

     Czasami wydaje mi się, że byłam  już w tylu  ciekawych miejscach Grecji.  Ale uświadamiam sobie, jak wiele jest jeszcze do zobaczenia, kiedy czytam teksty  takie jak ten. Dziś kolejny post z cyklu „Inny punkt widzenia”. Tym razem mam wielką przyjemność zaprosić do przeczytania relacji z podróży wzdłuż prawie całej Grecji – od Salonik, aż po Monemwazje  na Peloponezie, autorstwa Łukasza Hartmana. Mam nadzieję, że  materiał  Wam się spodoba. Mnie osobiście szalenie zainspirował, by podróżować jeszcze i jeszcze więcej. Oto pierwsza z trzech części!


***

        13 słonecznych dni, 7 żądnych relaksu osób, 2 superszybkie samochody, 2200 km drogi oraz bezcenne wspomnienia – to właśnie Grecja roku 2012. Nasza wyprawa zaczęła się wczesnym październikowym, nieco chłodnym wieczorem na warszawskim Okęciu.Obładowani torbami i namiotami, w promieniach zachodzącego słońca, ruszyliśmy w stronę check-in’u. Poszło całkiem sprawnie i po kilku chwilach znaleźliśmy się na pokładzie samolotu do Salonik, a właściwie to najpierw do Zurichu, gdyż konieczna była przesiadka. Po kilku godzinach, a dokładnie koło drugiej w nocy wylądowaliśmy w Grecji. Po wyjściu z terminala w Salonikach okazało się, że możemy zapomnieć o polskim jesiennym chłodzie. Co się w dalszej części naszego tripu okazało, trafiliśmy na niezwykle ciepły od kilku lat początek października. Przez całe dwa tygodnie temperatura wahała się w przedziale od 25 do 30˚C.
        Po godzinie drugiej w nocy wsiedliśmy do miejskiego autobusu i ruszyliśmy przez miasto do wcześniej zarezerwowanego hotelu w centrum Salonik.Zameldowanie zajęło parę chwil. Miły dziadek z recepcji i jego kłopoty ze wzrokiem, a może i lekkie zaspanie, bo to w końcu środek nocy, nie pozwoliły nam na szybkie ruszenie w stronę łóżek. Na szczęście udało się wypełnić wszystkie, skrupulatnie prowadzone recepcyjne księgi i wylądowaliśmy w pokojach. Z czego jeden był naprawdę „niezwykły”. Otrzymał miano „kiblopokoju”, a to za sprawą stojącej po środku drewnianej zasuwanej kabiny, skrywającej prysznic i właśnie „kibel”.
      Wczesnym rankiem obudził nas straszliwy uliczny gwar. Za oknem ruchliwe, lekko zakorkowane skrzyżowanie, ludzie spieszący do pracy, co chwilę odjeżdżające autobusy z przystanku pod samym hotelem. Na szczęście oprócz tego hałasu obudziły nas także gorące słoneczne promienie. Wzięliśmy szybki prysznic i pod hotelem zjawiły się wcześniej wynajęte samochody, w których spędzić mieliśmy kolejne dwa tygodnie.Zapakowanie się do nich sprawiło niemałe problemy, a to z tego powodu, że dookoła hotelu i w promieniu najbliższych 500 metrów nie było gdzie zaparkować. Jednokierunkowe uliczki zastawione do granic możliwości. Biegaliśmy w tę i z powrotem z kilogramami bagaży. Jakieś cztery przecznice dalej udało się! Wstrzymaliśmy na chwilę ruch na ulicy, bo inaczej się nie dało, ale przynajmniej mogliśmy nareszcie wyjechać w trasę.
Saloniki – Łuk Galeriusza
Saloniki – Plac  Arystotelesa
    Z Salonik skierowaliśmy się na południe, nadmorską trasą w stronę Larisy. Bezchmurne, słoneczne niebo i z godziny na godzinę rosnąca temperatura zachęcały do kąpieli w morzu. Nie mogliśmy sobie odmówić i po kilkudziesięciu kilometrach znaleźliśmy się na plaży. A tam ani żywego ducha. Cała plaża tylko dla nas. Niewiele się zastanawiając wskoczyliśmy do morza. W tle masyw Olimpu, przy plaży kapliczka, a tuż za nią stado pasących się owiec. Pierwszy przystanek zaliczony. Ale z racji, że zbliżała się pora obiadowa, za niedługą chwilę wylądowaliśmy w Litochoro na pierwszym greckim obiedzie. Życie płynie tu powolnym rytmem. Z centrum miasta rozpościera się przepiękny widok na masyw Olimpu, a dokładnie na Wąwóz Enipea. Po drodze wstępujemy, żeby zobaczyć monaster św. Dionizego. W jednej z knajpek w Litochoro zdecydowaliśmy się na souvlaki z bułką zapieczoną na ruszcie, a do tego chyba najbardziej znane greckie piwo Mythos.
Widok na masyw Olimpu
      Chciałoby się zrelaksować nieco dłużej w tej przepięknej krainie, ale przed nami do zrealizowania ważny cel jeszcze tego samego wieczoru, a mianowicie Delfy. Do pokonania 300 km, a godzina jest już mocno popołudniowa. Zatankowaliśmy do pełna i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie to, że nasz GPS lekko zwariował i zamiast pokierować nas w Larisie prosto na południe w stronę miasta Lamia, kazał nam skręcić na zachód w kierunku Trikali. Trasa wydłużyła się o jakieś 40 km. Postanowiliśmy, że od tej pory korzystamy już tylko z mapy papierowej. Tak właśnie zostałem pilotem. Przy okazji była to znakomita okazja do nauczenia się greckiego alfabetu. Co prawda znaki drogowe w Grecji są zarówno w alfabecie greckim jak i łacińskim, jednak greckie tablice ustawione są na drogach zazwyczaj o kilkanaście metrów wcześniej niż te łacińskie.
      O ile droga z Trikali, przez Karditsę i Lamię, do wjazdu w góry, w okolicach Termopil była gładka i przebiegała w większości przez tereny płaskie, o tyle po wjeździe na tereny górskie okazała się o wiele trudniejsza. Tym bardziej, że nastał zmierzch, a na drogach górskich o jakimkolwiek oświetleniu można tylko pomarzyć. Niekończące się niebezpieczne zakręty, urwiska, wąwozy, wąskie drogi i stale zwiększająca się wysokość (do ponad 1000 m, a w masywie Parnasu ponad 2000 m), sprawiły że ten odcinek pokonywaliśmy z duszą na ramieniu. Po kilku godzinach dojechaliśmy do Delf. Było już w okolicach północy. Po drodze na zewnątrz nie było widać nic. Totalna ciemność. Miasteczko na szczęście było oświetlone. Szybko znaleźliśmy nasz hotel i prawie od razu wskoczyliśmy pod kołdry. Dopiero rano naszym oczom ukazało się coś niesamowitego. Po otwarciu drewnianych balkonowych okiennic okazało się, że nocowaliśmy nad ogromnym górskim wąwozem. Widok zapierał dech w piersiach. Pod nami kilkuset metrowa dolina, przed nami monumentalne wzgórza, a w oddali Zatoka Iteas. Z takim widokiem można by budzić się codziennie.
Delfy – poranny widok z balkonu
     Współczesne Delfy leżą na zachód od stanowiska archeologicznego i są często odwiedzane przez  turystów. Miasteczko nie jest duże, zamieszkuje tam ok. 2300 mieszkańców. Sporo tam hoteli, hosteli, tawern i barów. Jest niezwykle zadbane. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy do wyroczni.  Na miejscu odwiedziliśmy cały starożytny kompleks ze świątynią Apollina, skarbcem ateńskim, amfiteatrem i stadionem rzymskim. Warto także odwiedzić tu Muzeum Archeologiczne, chroniące kolekcję zabytków związanych ze starożytnymi Delfami (m.in. bliźniacy z Argos, Sfinks z Naksos). Po powrocie do miasteczka przyszedł czas na obiad. Wyprawy po sezonie mają m.in. tę zaletę, że w tawernach czy restauracjach wolnych miejsc jest cała masa. Tym razem trafiliśmy do Tawerny Dion. Przemiły właściciel był nieco zaskoczony bodajże pierwszymi klientami tego dnia, ale dzięki temu potraktowani zostaliśmy niezwykle gościnnie. Z Delf wyjechaliśmy kolejnego dnia z bardzo dobrymi wspomnieniami.
Starożytne Delfy – skarbiec
Delfy – starożytny teatr
     Przed nami otworem stała droga do Aten. Około 160 km przez Arachovę, Livadię, Teby, Elefsinę. Poszło całkiem sprawnie i chwilę po zmierzchu dotarliśmy do greckiej stolicy. Wjeżdżając do miasta naszym oczom ukazał się bajkowy widok rozświetlonego Akropolu. Można by podziwiać bez końca, ale najpierw należało znaleźć nasz hostel, w którym mieliśmy nocować przez najbliższe doby. Znajdował się on niedaleko stacji metra Metaxourgio, przy ul. Victora Ougo. Zatrzymaliśmy się przy Placu Karaiskaki i ruszyliśmy na piechotę w poszukiwaniu naszego noclegu. Okolica okazała się niezbyt zachęcająca do wieczornych spacerów. Na chodnikach i ulicach sporo śmieci, dziwny unoszący się w powietrzu zapach zmęczonego upałem miasta, co kilkanaście metrów grupki obserwujących okolicę i coś knujących greckich chłopaków, a na jednym z krawężników spora grupa Cyganów, otaczających siedzącego w samym centrum na stołku „Don Wasyla”. Nie wyglądało to tak bajkowo, jak wcześniej dostrzeżony z oddali Akropol. Na szczęście po kilku chwilach znaleźliśmy nasz cel i wdrapaliśmy się na piąte piętro. Pokoje okazały się całkiem przyjemne, piętrowe łóżka, czyste łazienki i balkony wychodzące na ulicę. Za oknami, po drugiej stronie ulicy, po części zamieszkałe, a po części opuszczone kamienice. Jedna między innymi z walącym się dachem. Nie przeszkadzało nam jednak to wszystko. Przyjechaliśmy przecież zobaczyć prawdziwą Grecję, więc wszystko dookoła tworzyło specyficzny, naturalny klimat.
Akropol
     Było już koło północy, ale nie chcieliśmy przecież tak wcześnie kłaść się spać. Włączyliśmy więc greckie hity, otworzyliśmy Mythosy, Fixy i Amstele (chyba trzy najbardziej rozpoznawalne greckie piwa) i urządziliśmy sobie małe party na balkonie. Miasto pod nami też jeszcze nie spało, więc nie obawialiśmy się, że jakoś bardzo przeszkadzamy sąsiadom. Zabawa trwała w najlepsze, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy wystrzały. Spojrzeliśmy w dół przez balkon i zobaczyliśmy niezłą rozróbę przy sklepie na rogu. Jakieś przepychanki, a potem nadjeżdżająca zza winkla policja z karabinem wycelowanym w powietrze. Padł kolejny strzał i zobaczyliśmy uciekających w dole pod naszymi balkonami młodych mężczyzn. Mieliśmy nadzieję, że obeszło się bez ofiar, bo wyglądało to co najmniej niebezpiecznie. Tak właśnie minęła nam pierwsza noc w stolicy Grecji.
Ateńskie koty
C.d.n.

Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Rion – Antirion, czyli jeden z najdłuższych wiszących mostów świata

      Współczesna technika czy też budownictwo, nigdy specjalnie nie leżały w kręgu moich zainteresowań. Trudno jednak nie zachwycić się wielkimi osiągnięciami cywilizacji XXI wieku, których doskonałym przykładem jest  Rion – AntirionWidok tego gigantycznego mostu, wpasowanego w monumentalny krajobraz morza i gór, robi ogromne wrażenie. Sam most widziany z daleka, przypomina jedną z rzeźb sztuki współczesnej  i jest przykładem na to, że i budowla może być po prostu piękna.
     Rion – Antirion znajduje się nad Zatoką Koryncką i  łączy Peloponez z kontynentem. Jego trudna do wymówienia nazwa, składa się z  nazw dwóch miejscowości, gdzie most się zaczyna i kończy.
     O każdej porze roku, dnia czy też nocy, most zawsze prezentuje się  spektakularnie. Tworząc delikatny łuk, rozpościera się nad spokojnie wyglądającym morzem. Cztery trójkąty, które go tworzą  przypominają wyrastające nieopodal  góry. Ten most jest przy tym naprawdę ogromny. Swoimi rozmiarami wyprzedził Golden Gate Bridge nad Zatoką San Francisco. Obecnie jest największym wiszącym mostem na świecie.  
     Jego  uroda nie jest jednak  jedynym walorem. Łącząc Peloponez z Grecją kontynentalną, Rion – Antirion stanowi niesamowite ułatwienie komunikacyjne. Co prawda dziś również tę samą trasę można przepłynąć statkiem, jednak przejechanie przez Rion – Antirion jest znacznie szybszym rozwiązaniem.
      Budowa mostu została zakończona w 2004 roku, podczas przygotowań do Igrzysk Olimpijskich. Głównym fundatorem budowy była Unia Europejska.  Most ma długość niemal trzech kilometrów (dokładnie  2882 m), bo taką też szerokość  ma w tym miejscu Zatoka Koryncka. Ogromnym utrudnieniem przy  budowie był fakt, że jest to teren sejsmicznego uskoku, a woda w tym miejscu sięga głębokości ponad 60 metrów. Most zbudowany jest tak, że przetrwa trzęsienia ziemi o sile nawet ponad siedmiu stopni w skali Richtera. Mam nadzieje, że do żadnej próby jednak nie dojdzie…
     Przejazd mostem ma tylko jeden minus. Jest nim cena, która wynosi 13 euro. Żeby Rion – Antirion zobaczyć dokładnie, dobrym i tańszym sposobem jest przepłynięcie statkiem, który przemieszcza się  spokojnie równolegle do mostu. Z jakiejkolwiek strony by na niego nie patrzeć, Rion – Antirion wart jest szczególnej uwagi.
 Do przygotowania tego tekstu, korzystałam z książki „Grecja – cuda świata”, red. prowadzący J. Kałużna – Ross, Rzeczpospolita,  New Media Concept sp.  z o.o., 2008

Zakinthos – pierwsze spojrzenie

 


 

     W płynięciu łodzią jest coś usypiającego. To trochę tak jakby leżało się  w wielkiej kołysce. Do brzegów Zakinthos dopłynęliśmy już prawie w nocy. Mimo kilku kaw, każdemu mimowolnie  zamykały się oczy. Im szybciej do łóżka tym lepiej. Następnego dnia musieliśmy wstać wcześnie rano.

     Kiedy stolica wyspy, czyli miasto Zakinthos, po raz pierwszy powiedziało mi „dzień dobry”, poczułam że  ma ono swoją  energię. Mimo że była dopiero końcówka kwietnia, wszędzie na ulicach słychać było angielski. Latem turystów będzie pewnie więcej niż samych Greków. Miasto  zalane było słońcem. Kawiarenki wypełnione ludźmi, którzy w spokoju  sączyli zimne kawy. Ktoś co chwilę trąbił. Ktoś się z kimś witał. Gdzieś dalej ktoś wybuchał śmiechem. Typowy pracujący dzień, samo południe.  Taką właśnie Grecję lubię najbardziej.  

     Po załatwieniu kilku spraw na mieście, udaliśmy się na przejażdżkę  po wyspie. Mieliśmy na nią  niecały dzień. Nie można więc było się ociągać. Cel pierwszy – plaża Xigia, gdzie zażywać można kąpieli siarkowych. Siarkę czuć  było już z oddali. No cóż… ten zapach nie przyciąga, ale dla zdrowia i urody czasem warto się poświęcić.  

    Po krótkiej pogawędce z właścicielami kawiarenki przy plaży, obraliśmy cel następny – Błękitne Groty. Wpłynięcie do nich łodzią było jeszcze niemożliwe. Tak więc… chwila  przerwy? Idealny moment na zimną kawę!  Cappuccino freddo (https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/07/23/z-cyklu-zacznij-lekko-poniedzialek-freddo-cappuccino-poniedzialek-23-lipca-2012/) króluje w Grecji każdego lata. W prawdziwe upały, które już się zbliżają, będzie działać wręcz kojąco.

        Miejsce, z którego Zakinthos słynie,  zostawione mieliśmy na sam koniec. Krótka przejażdżka po wyspiarskich drogach skręconych jak serpentyny  w karnawale, chwilę później  przystanek na niepozornym parkingu. Jakieś skały, dziko rosnąca trawa i niewielki stragan z  greckimi wyrobami: oliwa z oliwek, miód, różnego rodzaju zioła.

    -Ten facet ma najpiękniejsze „biuro” świata.  –  No cóż… Wyglądem to  raczej się nie wpasował. Mężczyzna przywitał się z nami i uśmiechnął się szeroko, prezentując brak dwóch zębów na przodzie. Całość jego image’u dopasowana była  do,  jakby nie było – szczerego uśmiechu.  Ale chwila, chwila… O co chodzi z tym jego „biurem”?

      Podeszłam do barierki, która znajdowała się za straganem. Nie miałam pojęcia, że znajdujemy się nad Zatoką Wraku. Słynne Navagio widać było tuż pod nami. Fajne, piękne, zachwycające… Te słowa to stanowczo za mało. Majestatyczności  tego miejsca nie oddaje nawet najlepsza fotografia. Turkus z szafirem  w najczystszej postaci, w spienionych falach uderzał o beżowo – biały piasek. Popielate skały o poszarpanej fakturze, ramowały rozsławiony na   cały  świat statek  jednej z pięciu najpiękniejszych plaż świata. Przestrzeń, jakby ten widok nigdzie się nie kończył. Ogrom, który jakby w tym miejscu dopiero co się rozpoczynał. Najczystsze piękno, w najprostszej postaci.

      Nie dziwie się ani trochę, że podpływając łodzią do Zatoki Wraku, niektórzy ludzie  mają łzy w oczach. W takich właśnie miejscach rzeczywiście można podjąć najważniejsze życiowe decyzje. Navagio  jest jednym z najpiękniejszych, najbardziej magicznych i nierealnych miejsc jakie w Grecji widziałam. Wrażenie – powalające, a przecież na Zatokę Wraku patrzyłam tylko przez chwilę. Od pierwszego czerwca, przez całe cztery letnie miesiące ta zatoka  będzie również i moim „biurem”. To między innymi tam będą powstawać  kolejne części „Sałatki”.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

     

     Do Cytrynowego Domu wracałam następnego dnia wczesnym rankiem.  Płynięcie łodzią czy też  promem, jest dla mnie najbardziej relaksującą formą podróży. Być unoszoną przez fale – to jest takie przyjemne. Kiedy wracałam, byłam  świadoma trzech ważnych rzeczy. Już od czerwca będę miała możliwość na włożenie mojej własnej cegiełki, w budowanie czegoś naprawdę wartościowego.  Navagio, czyli słynna Zatoka Wraku, jak najbardziej zasłużenie jest uznawana za jedną z najpiękniejszych plaż świata.  A ponadto… Czy wiedzieliście, że Messi, to nie kosmetyczna marka, tylko nazwisko znanego   piłkarza? ;)))

Plaża Xigia, gdzie można zażywać kąpieli siarkowych.
Stolica wyspy – miasto Zakinthos
Gdyby tak wszystkie mogły być moje… ;)))
Navagio, czyli słynna Zatoka Wraku
Przeczytaj więcej…

Kefalonia – pierwsze zetknięcie

 

     Nierozpakowana  walizka  z mojej pierwszej greckiej  biznesowej 😉  podróży, stoi jeszcze w kącie. Za chwilę zrobię wielkie pranie. Niesamowite, że podczas zaledwie kilku dni udało nam się zobaczyć aż tyle. Ale… zacznę  od początku…

    Bezowocnie wysyłając kolejne CV, w głowie miałam jedno zdanie: „w życiu nie można się poddawać!”. Nigdy przecież nie wiadomo, co przyniesie następny dzień. Mój pracodawca napisał do mnie sam. Nie sądziłam, że może być to jeden z czytelników Sałatki. Przyznacie – życie potrafi zaskakiwać.

    

     Jak zrobić grecką kawę, żeby smakowała prawdziwie? Na czym polega tutejszy kryzys? Jak uwieźć przystojnego  Greka? Dołączając do drużyny, z wielką radością już od pierwszego czerwca, również i ja opowiem.

     Tymczasem, korzystając z ciszy przed turystyczną burzą, której pierwsze zwiastuny już są  widoczne, cały weekend spędziliśmy na Kefalonii. Jakie są moje pierwsze wrażenia? Ujmę to krótko… Ta wyspa jest bajeczna! Trudno powstrzymywać ekscytację na myśl, że wszystkie przedstawione na zdjęciach miejsca będą moim codziennym „biurem”.

     Kefalonia ma opinię wyspy przeznaczonej dla nieco spokojniejszych turystów. Trudno szukać tu głośnych klubów czy też dyskotek. Zamiast tego  można  zaznać „prawdziwej Grecji”.

     Plaże są jeszcze prawie puste. Podobnie jak kawiarenki i tawerny. Jednak już gdzieniegdzie widać zahipnotyzowanych błękitem morza starszych Anglików, w błogim spokoju sączących piwo.

     Wyspa słynie z niesamowitych plaż. Tak też jest w rzeczywistości. Jadąc jej krętymi drogami musieliśmy zatrzymywać się co chwilę. Co kilka metrów pojawiał się niesamowity widok i właściwie każdy z nich mógłby zdobić śliczną pocztówkę, albo stanowić relaksującą fototapetę.

     Patrząc na zdjęcia, które znajdują się poniżej z pewnością będziecie się zastanawiać, czy aby na pewno nie są podkolorowane? Nie! I to ani trochę! Kefalonia to szał  błękitu. Morze przybiera tu wszystkie jego odcienie. Granat zmienia się w szafir, a ten przekształca się w szmaragd.  Jakby w twórczym amoku malarz wylał kilka beczek barwnika.

    Jakie miejsca warto na tej wyspie odwiedzić? Jaka znana książka tu powstała? I które ze słynnych hollywoodzkich gwiazd opalały się na  najpiękniejszej tutejszej plaży – Myrtos? O tym już latem…

    Wyspę pożegnaliśmy popijając białym winem, równie wielkie co i pyszne krewetki. Zakinthos – to był plan na nasz dzień następny. Płynąc promem zastanawiałam się, czy Zatoka Wraku, czyli główna atrakcja tej wyspy, nie jest aby trochę przereklamowana? Czy aby kolory większości zdjęć z jej widokiem nie były poprawione? Na to pytanie miałam okazję odpowiedzieć sobie już następnego dnia. Ale o tym – niebawem!  C.d.n.

 ZOBACZ ZE MNĄ WYSPĘ KORFU!

Mając przed sobą taki widok, żałować można tylko jednego… Szkoda, że człowiek nie potrafi latać.

Myślę, że to jest najlepsze miejsce na moje nowe biurko ;)))

Mniam…

Robola – pierwsza degustacja najsłynniejszego  wina Kefalonii

Najpiękniejsza  plaża wyspy  – Myrtos

Ze względu na znakomitą  akustykę, w jaskini Drogarati śpiewała sama Maria Callas.

Jaskinia Melissani odkryta po trzęsieniu ziemi z 1953

W miasteczkach jest jeszcze spokojnie – to cisza przed turystyczną burzą.

Przeczytaj więcej…

https://salatkapogreckuwpodrozy.pl/blog/2012/09/21/z-cyklu-jade-do-grecji-na-wakacje-jezyk-grecki-bez-uzycia-slow-piatek-21-wrzesnia-2012/

Co można robić w Grecji zimą? PARNAS… środa, 13 marca 2013

 
 
PARNAS
 
 
      Był piękny, słoneczny, niedzielny ranek, a my wybieraliśmy się na wycieczkę w góry.
      -Ubierz się ciepło! – powiedział Jani, ale kojarząc Grecje przede wszystkim z morzem, nie spodziewałam się zobaczyć jakiegoś szczególnie zaśnieżonego masywu. Kiedy wyjeżdżaliśmy, słońce świeciło jak szalone, a termometr wskazywał 16 stopni.
     -Jak długo będziemy jechać? – spytałam.
     -Nie dłużej niż półtorej godziny. – odpowiedział Jani.
     W radiu trwał koncert tradycyjnych pieśni, wykonywanych przez starszego Greka. Jego głos nie wiele różnił się od dźwięków wydawanych przez kozę, poddawaną lekkim i rozciągniętym w czasie torturom. Wyłączyłam radio i poczułam ulgę. Słońce przyjemnie ogrzewało jadący jednostajnie samochód. Szybko zapadłam w drzemkę.
    -Wstawaj, wstawaj! Już prawie jesteśmy! – szturchnął mnie Jani.
   Kiedy otworzyłam oczy, pomyślałam że jesteśmy na innej planecie. Krajobraz, który zobaczyłam był zupełnym przeciwieństwem widoków, jakie widziałam przed zamknięciem oczu. A jechaliśmy przecież tylko trochę ponad godzinę.
 
     Grecja również mi kojarzy się przede wszystkim z morzem. Ale nie należy zapominać, że kraj ten pochwalić się może również przepięknymi, potężnymi górami. Doskonałym przykładem jest Parnas (najwyższy szczyt to Liakoura – 2 457 m n.p.m.). Jest to jedno ze słynniejszych miejsc w Grecji, gdzie można trenować narciarstwo. Warunki do uprawiania białego szaleństwa są tam znakomite. Ponieważ Parnas oddalony jest od Aten o niecałe 2 godziny jazdy samochodem, zimą przyjeżdża tu wielu mieszkańców greckiej stolicy. Jest to również modne miejsce wśród  gwiazd i celebrytów. W Parnasie trzeba więc mieć się na baczności! Paparazzi czatują i całkiem prawdopodobne, że zjeżdżając na nartach, można im wjechać w kadr :)))
    Wszystkie zdjęcia zostały zrobione w tę niedzielę. Było naprawdę zimno i śnieżnie. Na całe szczęście miałam ze sobą zimową kurtkę. Kiedy wróciliśmy, przy brzegu plaży było ponad 20 stopni –  czyli pogoda na lekki sweterek… Tak, Grecja składa się z przeciwieństw i sprzeczności, w których zestawienie  czasem aż trudno uwierzyć.
 

 

W Parnasie narty wypożyczać można od samego Zeusa!

 

Śnieg i Jani – w swoim żywiole

Kawiarnia  z kominkiem

 

 

Celebryci w Parnasie – tygodnik  OK!z lutego

 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 
 

Ateny – najbardziej „azjatycka” stolica Europy (cz. 3/ostatnia)… sobota, 2 lutego 2013

 
 
 
               „Po raz pierwszy spotkałem go w Pireusie  (…)”
 
 
 
Pireus
      Tymi słowami rozpoczyna  się najsłynniejsza grecka książka „Grek Zorba”. Tak jak Zorba jest moim ulubionym bohaterem literackim, tak samo  Pireus jest moją ulubioną częścią Aten. Za każdym razem, kiedy przemierzam jego ulice, mimowolnie rozglądam się dookoła, mając nadzieje że gdzieś w tłumie, spotkam Zorbę. I kto wie? Może już go spotkałam? Bo gdzieś na pewno kryje się, współczesny Zorba, czyli człowiek prawdziwie wolny, który reprezentuje wszystko co w Grecji najlepsze.
 
 
     Pireus jest piękny, bo gdziekolwiek by nie spojrzeć, pomiędzy gąszczem wielkich budynków, w hałasie pędzących samochodów, wszędzie widać wspaniałe, rozmarzone, błękitne  morze. Nad nim, zazwyczaj beż żadnej chmury, wisi  niebieskie  niebo. Pireus jest  miejscem, gdzie dumna cywilizacja stanowi idealne dopełnienie dostojnej natury. Z każdej strony odjeżdża lub też właśnie dobija do portu ogromny statek. To symbol  podróży. Tak jak „każda droga prowadzi do Rzymu”, tak samo każda długa podróż zaczyna się w Pireusie.
     Zlewając się z tłumem ludzi, to właśnie tam można zobaczyć jak wygląda prawdziwe życie stolicy. Ludzie biegną  do lub też wracają z pracy. Załatwiają interesy. Ciągle coś krzyczą i sprzedają. Ale… Uważajcie na portfele! Bardzo łatwo jest je tam stracić.
   
 
     Bardziej europejsko prezentuje się jedna z najsłynniejszych handlowych ulic Aten –  Ermou. To właśnie tam  można iść  się na odzieżowe zakupy. Przechodząc pomiędzy sklepami typu  Zara, H&M czy Bershka, warto mieć na uwadze wszystko   co dzieje się na ulicy. Jak w każdym dużym europejskim mieście, ludzie biegają od sklepu do sklepu obładowani torbami. Tymczasem gdzieniegdzie, na małych przenośnych straganikach na kółkach, zazwyczaj starsi już  Grecy, sprzedają salepi. Ten sam napój, który można kupić na  Ermou, pija się również w Turcji. Jest to jeden  z przykładów, na to że będąc w Atenach, kulturowo często wkracza się na teren Azji. Nie pytajcie tylko sprzedawcy, czy salepi to turecki napój? Po pierwsze się obrazi, a po drugiej już raczej nie sprzeda. Grecy czują się urażeni, kiedy porównuje się ich do Turków. To ich czuły punkt i jednocześnie dowód, że takie porównanie nie jest bezpodstawne.
 
 
ulica Ermou
    
 
       Słowo plaka po grecku oznacza „żart”. Ale jest to również nazwa jednej ze słynniejszych ateńskich dzielnic. Warto wybrać się tam na spacer. Mnóstwo jest tu kawiarenek i właśnie tam polecałabym  wypić typową grecką kawę. Z Plaki, blisko jest do kolejnego ważnego miejsca dla miasta –  Monastiraki. Jeśli chcecie zobaczyć, czy też kupić coś wyjątkowego i przede wszystkim greckiego, koniecznie przejdźcie się  na tamtejsze  wielkie targowisko. Mydła. Słynne, greckie buty. Ouzo czy raki. Oliwa z oliwek. Przyprawy. Przewiewne, letnie sukienki. Wszelakie gadżety, książki i pocztówki z widokami miasta. Właściwie trudno czegoś tam nie kupić, bo każdy sprzedawca niemalże wciąga do swojego sklepu, „dzień dobry!” mówiąc w każdym języku świata. Ujmując krótko – Azja!
 
 
Monastiraki
 
 
       Kiedy spaceruje się po Monastiraki,  warto co chwila wysoko podnosić  głowę. Stamtąd pięknie widać  Akropol. Najlepiej oglądać go wieczorem albo nawet  nocą. Jest bowiem świetnie oświetlony.  W wielu miejscach, dosłownie na wyciągnięcie  ręki, roztaczają się starożytne ruiny. Od ulic odgrodzone są jedynie bramkami. Pomiędzy pozostałościami po świecie starożytnym, zazwyczaj gdzieś w tle przechadza się jakiś kot.  Strażników nie widać, a kota nikt nigdy nie odgania. Przechadza się po cichu lub wygrzewa na kamieniach rozgrzanych w słońcu. Sprawia  jednocześnie, że te liczne greckie muzea    in situ[1] są  nadal  żywe.
 
 
Starożytne ruiny w centrum miasta, z czarnym kotem w tle.
 
 
    Jeśli temat greckiego kryzysu mało Was zajmuje i nie chcecie go drążyć, warto udać się do Kolonaki. Tam nawet śladu po kryzysie nie znajdziecie. Ta dzielnica, uchodzi za najbardziej ekskluzywną  w całych Atenach. I rzeczywiście, przechadzając  się jej ulicami można poczuć powiew  luksusu. Gdzieniegdzie pobłyskuje  znaczek Louis Vuitton. Widać sklep Dolce & Gbbana. Na  Kolonaki  warto udać się do  centrum handlowego Attica i koniecznie kupić coś z jednej z najlepszych kosmetycznych greckich marek –  Korres, kolejnej, jak najbardziej zasłużonej greckiej dumy.  Jedyne czego  będąc w Kolonaki bym nie polecała, to wizyta w tamtejszych restauracjach czy tawernach. Co prawda wyglądają wspaniale, ale ceny są   bardzo wysokie, co nie zawsze odpowiada jakości. W tym wypadku płaci się przede wszystkim za miejsce.
 
 
     A kiedy najlepiej wybrać się do greckiej stolicy? Ja polecałabym  każdy miesiąc, prócz (być może ku zaskoczeniu) miesięcy typowo letnich. Lipiec i sierpień to czas, kiedy w Atenach przyjemnie jest jedynie w klimatyzowanych muzeach. Potrafi być tak gorąco, że nawet Ateńczykom trudno jest  wytrzymać. Miasto od swojej wielkomiejskości nie oferuje alternatywy. Typowych plaż  nie ma. A o kąpiel w Pireusie, w otoczeniu statków i promów, może być ciężko…  Za to w kwietniu  czy też maju, można zaznać upałów, w  tej przyjemnej, lekko wakacyjnej wersji.  
      Będąc już  w Atenach, koniecznie proponuję zamówić „Sałatkę po grecku” z widokiem na Akropol. Niepowtarzalność smaku – gwarantuję!

    
 
 

 Przeczytaj więcej…
 
 
 
 


[1] Muzeum in situ, czyli muzeum które zbudowano w miejscu, gdzie oryginalnie powstały mieszczące się w nim  zabytki.