Co takiego można tylko w Polsce? cz.1…wtorek, 28 lutego 2012

    Dopiero po długim pobycie zagranicą, uświadomiłam sobie, że pewne rzeczy istnieją tylko w Polsce. Uświadomienie sobie  było pierwszym etapem wtajemniczenia. Drugim natomiast wielka tęsknota za rzeczami, których w Grecji, jak również myślę, w innych krajach po prostu nie ma.
     Stworzyłam więc listę 10 najlepszych dla mnie rzeczy, które istnieją tylko i wyłącznie w Polsce. Rzeczy, do których niesamowicie tęskniłam i którymi wciąż nie mogę się nacieszyć. Lista nie jest jednak wyczerpująca, bo cały czas przypomina mi się coś jeszcze… A rzeczy na niej umieszczone są  w kolejności przypadkowej, bo wszystkie są przecież równie wspaniałe. Oto i one…
1.      CHLEB – nie jestem tu w żaden sposób oryginalna, bo polski chleb to jedna z rzeczy, do której najsilniej tęsknią Polacy zagranicą. Dla mnie szczególnie ten ciemny, w mnóstwem nasion, taki świeży, w którym czuć samo zdrowie.
2.      BIAŁY SER – to chyba taki polski ewenement, o którego fenomenie nie zdajemy sobie sprawy, mając go na co dzień na wyciągnięcie ręki. Bardzo długo szukałam w Grecji jego odpowiednika, a kiedy znalazłam coś w miarę podobnego, spróbowałam raz i stwierdziłam, że prawdziwego polskiego białego sera po prostu nie da się zastąpić.
3.      KAWIARENKI – pamiętam doskonale jak jednego z pierwszych moich dni w Grecji, poprosiłam Janiego, żeby zabrał mnie do  jakiejś przytulnej kawiarenki, gdzie można napić się kawy i przegryźć coś słodkiego. –Zaraz, zaraz… – spytał. –To chcesz iść na kawę, czy do cukierni? – dobre pół godziny zabrało mi wyjaśnianie, że chcę jedno i drugie, ale w Grecji takie miejsca są rzadkością, bo albo idzie się na kawę, albo zamawia ciastka w cukierni. Na szczęście my Polacy mamy pakiet dwa w jednym i to jest wspaniałe!

     Na dodatek – widok „kawiarnianego” kota, który wyleguje się przy kominku… – czy można wyobrazić sobie bardziej urocze miejsce?
4.      KASZE – o ile wiem są przede wszystkim w Polsce, a przynajmniej w takiej różnorodności. Uwielbiam gryczaną, jaglaną. Jednak numerem jeden jest dla mnie kasza manna na śniadanie z odrobiną dżemu. Kilka minut i po sprawie. A później do obiadu tylko czuje jak miło jest w moim brzuchu.
5.      PIEROGI – te w najróżniejszych odsłonach… I chyba nie potrzeba tutaj żadnego komentarza!
 
6.      KOSMETYKI – kiedy w greckich drogeriach ilość firm kosmetycznych można liczyć na palcach jednej dłoni, przeciętna Polka buszuje wybierając wśród niekończącej się oferty polskich kosmetyków. I nawet pewnie nie zdaje sobie sprawy jaka jest szczęśliwa! Dopiero teraz dostrzegam, że w Polsce panuje  kosmetyczne szaleństwo.  Teraz wiem, że nasze kosmetyki są bardzo dobre i nieporównywalnie tańsze w stosunku do zagranicznych. Pozostaje tylko uzupełniać zapasy!
7.      ZUPY –  jakiś czas temu dowiedziałam się, że żur jest potrawą, która powstała w XIII wieku i do dnia dzisiejszego niewiele się zmieniła. Uwielbiam żur z jajkiem i prawdziwą polską kiełbasą.
   
     Jednak dla rosołu z kury od sąsiada i ręcznie robionymi kluskami mojej mamy, nie ma żadnej konkurencji!
8.      EMPiK – jedną z rzeczy, od których jestem uzależniona są kolorowe gazety. Często przeglądam je pobieżnie, odkładam i więcej do nich nie wracam. Podobnie jest z niektórymi  książkami, które wystarczą mi w określonym fragmencie i których w całości nie potrzebuję. System „bierzesz – kupujesz”, który obowiązuje w Grecji jest więc dla mnie czysto nieludzki. Nie ma mowy o żadnym  przeglądaniu gazet! Ale dopiero dzięki temu doceniłam teraz fenomen polskiego EMPiKu, w którym swobodnie można  zgubić czas, przebywając tam przez godziny.
9.      KAMIENICZKI – są oczywiście nie tylko w Polsce, ale pamiętam reakcje mamy Janiego na zdjęcia rynku w Poznaniu: – To wygląda jak scenografia do bajki! – nie mogła się nadziwić kolorami i kształtami. I tak właśnie jest – trzeba przyznać z dumą, że polskie kamieniczki są bajeczne.
10.  ALLEGRO – bardzo długo wstrzymywałam się z założeniem konta na Allegro. Ale kiedy już zaczęłam… Okazało się  to niesamowicie  przydatne przebywając również zagranicą, bo duża część sprzedawców wysyła gdzie tylko się chce. To właśnie dzięki Allegro, kiedy już wyczerpały się mi wszystkie zapasy książek, do domu pukał listonosz z nową lekturą, która w moim przypadku zawsze przychodziła dokładnie na czas.

Teraz pora na Pomidora!…środa, 22 lutego 2012

   
    Siedzę właśnie na lotnisku, jedną nogą już właściwie w Polsce. To, że ogromnie się cieszę na ten przyjazd to jedno. Obecnie trwam bowiem w zachwycie nad cudami XXI wieku. Niezaprzeczalny jest  fakt, że przelecę przez pół Europy w zaledwie dwie i pół godziny, a w międzyczasie mogę pisać na komputerze i kontaktować się dokładnie z całym światem, spokojnie popijając kawę. Cywilizacja potrafi być cudowna.
     Myślałam ostatnio nad tym, że w różnych postach Sałatki, dość dokładnie opisani zostali właściwie wszyscy domownicy. Żadna jednak z sytuacji podczas mieszkania z Olivką, Fetą, Ogórkiem czy też Oliwą z Oliwek nie dotyczyła jeszcze Pomidora. To przecież wielki błąd, bo co jak co, ale to właśnie Pomidor jest ojcem całej rodziny i bez niego Sałatka nie miałaby szans  istnienia.
    Jak znalazł, dokładnie na kilka dni przed moim wyjazdem wydarzyła się sytuacja, której głównym bohaterem był Pomidor, we własnej osobie…
-Muszę wam coś wyznać… – powiedział Pomidor, w momencie kiedy wszyscy skończyli obiad i koncentrowali się na trawieniu.
    „No pięknie…” – pomyślałam. Pomidor jest człowiekiem zazwyczaj szalenie spokojnym. To z pewnością jeden z bardzo niewielu Greków, który każdy rachunek płaci na czas, nigdy się nie spóźnia i zawsze, każdemu pomoże. Poza tym nieustannie coś reperuje. Zupełnie nie przystaje do stereotypu Greka – czyli rozpasionego „sułtana”, który zazwyczaj skupia się na odpoczywaniu.
     Na całe szczęście już prawie byłam spakowana, bo czułam w powietrzu wielką kłótnie. To proste – Pomidor na pewno nie jest takim ideałem, za jakiego go brałam i teraz oznajmi, że Fetę zdradza – ot! zwykły grecki dzień!
-Byłem na zakupach. – dokończył patrząc gdzieś w dal.
      W tym momencie Feta zbladła i atmosfera naprawdę zrobiła się ciężka. Czyżby to było gorsze niż  zdrada? To Feta przecież decyduje o wszystkim, co  do domu kupić, dobierając również i  mężowi wszystko co na sobie ma: od koloru skarpet, po krój klapy marynarki.
    Pomidor znikł na dobrych kilka minut, wygrzebując coś z garażu. Wrócił z ogromną czarną torbą foliową, ale zanim zdążył wyjąć jej zawartość, całą kuchnię wypełnił przeraźliwy zapach najgorszej odmiany, śmierdzącego jak przeterminowana pasta do butów … skaju.
-Nie wiem…chyba nie jest najpiękniejsza?
     Naprawdę z trudem powstrzymywałam atak śmiechu, patrząc raz to na białą jak pergamin Fetę, raz to na Pomidora w paskudnej, za dużej o dwa numery kurtce imitującej czarną skórę, z wypchanymi ramionami –   a la szalone lata 90te. 
    Tak, to musiało być gorsze niż zdrada.
    Pomidor z miną jakby już wiedział, ale nie chciał sam przed sobą przyznać, że wygląda to tragicznie, patrzył w lustro.
-Zaczepił mnie jeden Cygan. Mówił, że właśnie przywiózł nowy towar z Mediolanu. Wiecie….on miał  nawet włoski akcent…
    Olivka pierwsza spadła ze śmiechu z krzesła. Później ja też  nie miałam już oporów. No cóż, podczas gdy Feta racjonalnie próbowała wytłumaczyć Pomidorowi, że może spokojnie zająć się ważniejszymi sprawami, tymczasem ona weźmie domową modę w swoje ręce, Olivka wyszukała starą składankę Modern Talking. W sumie całkiem udany zakup, bo bawiła się w tej kurtce świetnie tańcząc do Cheri Cheri Lady. Swoją partie odśpiewać musieli wszyscy, obowiązkowo również i jak. W kurtce oczywiście.  Tymczasem  Pomidor obiecał, że już nigdy, przenigdy na zakupy sam nie pójdzie. Po tej szalonej imprezie mieszkanie wietrzyło się dokładnie cały dzień. Magiczna jednak ta kurtka… Ale może było to coś znacznie więcej niż tylko sam skaj…

Cały czas się głowię, czy oni śpiewają to naprawdę na serio?…
    

Światowy Dzień Kota… piątek, 17 lutego 2012

     
    Być może nie jest to znane święto, ale dla wielbicieli kotów, do których się zaliczam, 17 luty jest dniem szczególnym. Wtedy właśnie obchodzimy Światowy Dzień Kota.
    Przy tej  miłej  okazji, postanowiłam odpowiedzieć  na proste pytanie:
dlaczego w Grecji jest aż tyle kotów?
    Z Grecją, jak chyba z żadnym innym krajem kojarzone są koty. Są one dosłownie wszędzie. Pałętają się po miastach, przechadzają między  stolikami tawern, pełno jest ich w każdym porcie. Kojarzone są z Grecją tak mocno, że widnieją na każdej pocztówce, każdym folderze, czy też gazecie, która ma ten kraj promować.
    Dla mnie to wielkie szczęcie, ponieważ uwielbiam koty i codziennie mogę je obserwować w różnych odsłonach, rasach i kolorach. Grecja to prawdziwy koci raj.
      Kotom mieszka się tutaj naprawdę znakomicie. Główną tego przyczyną jest rewelacyjny dla nich klimat. Jak wiadomo, te zwierzęta lubią się wygrzewać, więc ze znalezieniem ciepłego, nasłonecznionego miejsca nie ma żadnego problemu. Zima jest zaś krótka  i łagodna, właściwie nigdy nie ma śniegu – można ją więc przeboleć prawie  bezboleśnie. 
    Klimat, to jednak tylko jeden z elementów tak fantastycznych warunków dla kotów. Mamy właśnie środek zimy. Ja już pod koniec jesieni myślałam sobie, jak ciężko będzie teraz tylu zwierzętom. Nic jednak z tego, bowiem właściwie wszystkie koty, które tutaj obserwuję, znacznie przybrały na wadze, a ich futra stały się jeszcze bardziej puszyste. Nie wydaje się więc, żeby miały jakikolwiek problem z jedzeniem. W śmietnikach, w których raczej nie segreguje się śmieci, można  znaleźć jeszcze  pełno smakołyków. Tutaj od razu nasuwa się mi myśl o greckim kryzysie. No cóż – w telewizji jedna wielka tragedia. Ale koty telewizji nie oglądają –  i mają się świetnie.
    Mamy więc już dwie przyczyny, tego że tyle ich tutaj jest: klimat i kosze na śmieci pełne jedzenia. Nie mniej istotnym czynnikiem, są jednak sami  ludzie…
    Nigdy, naprawdę przenigdy nie spotkałam się w Grecji z ludźmi, którzy znęcaliby  się nad zwierzętami. Być może i tacy są, bo świat nie jest przecież czarno – biały, ale ja osobiście na takie namacalne przykłady się nie natknęłam. Mogę powiedzieć, że jest wręcz odwrotnie…
-Przepraszam cię bardzo malutka. Czy mogę przejść? – zastanawiałam się o co chodzi facetowi, który wychodził z tawerny i rozmawiał ze swoimi butami. Już byłam przekonana, że to wariat, do momentu, kiedy zauważyłam, że drzwi zagradza leżąca na plecach i rozciągnięta na całej szerokości kotka. Po kilku grzecznych prośbach, dała się ubłagać i lekko się odsunęła. A rosły mężczyzna wciągając brzuch przecisnął się przez uchylone drzwi.
    Takich uroczych sytuacji widziałam wiele. Prawie codziennie widzę kogoś, kto zwierzęta dokarmia. A w wielu miejscach miasta pełno jest plastikowych naczyń napełnionych wodą i rozsypana karma gdzieś obok.
    Również i ja przyłączyłam się do tej nigdzie nie nagłośnionej akcji i wybrałam sobie miejsce, gdzie zawsze zanoszę to, co zostało na stole. Nie robie tego tylko ja, bo w składowisku starych łodzi, gdzie mieszka “moja” gromada na wpół dzikich kotów, zawsze jest świeża woda i jedzenie. Tamtejsze koty są naprawdę piękne. Są zgraną paczką i już po chwili obserwacji  wiadomo, kto tu rządzi i który jaki ma charakter. 
    To naprawdę fantastycznie, że ktoś wymyślił taki koci dzień.  Z tej okazji, mali przyjaciele, życzę wam pełnych brzuszków i dobrych ludzi – i to nie tylko na dziś!

14 luty!… wtorek, 14 lutego 2012

  
    Wczoraj, przez dwie godziny szukałam greckiego wiersza o miłości. Ostatecznie nie znalazłam właściwie niczego, co naprawdę, szczerze by mnie wzruszyło. W konsekwencji w jeszcze mało walentynkowym nastroju, o mało co miażdżąc laptopa, zamknęłam jego klapę i poszłam spać.
    Zaś rano, wiedziałam od razu, co najbardziej pasuje na ten jakże uroczy dzień.
    Naprawdę nietrudno znaleźć grecką piosenkę, która opowiada o miłości. Bo jeśli nie w 100%, to o tym właśnie mówi z pewnością co najmniej 99,9% greckich utworów. Ta, którą dziś proponuje, posiada naprawdę nadzwyczajną dawkę energii – miłosnej, rzecz jasna! Poza tym, ma w sobie dokładnie wszystko, co powinien mieć „idealny grecki hit”:
  • śpiewa go pięknie kobieca kobieta (ach… te włosy….)
  • opowiada o miłości, tak jakby się umierało i rodziło 1000 razy
  • jest niesamowicie żywa i energetyczna
  •  w tle, mniej bądź też bardziej wyraźnie słychać echa orientu…
Z okazji Walentynek – wszystkim – nieskończonych pokładów miłości!
Helena Paparizou _-  Panta Se Perimena (Zawsze będę na ciebie czekać)
– przyznacie, że chwyta za serceJ ….
   

Cholerny telefon – zadzwonił… poniedziałek, 13 lutego 2012

   Dokładnie dziś rano zadzwonił, wyczekiwany przez całe dwa tygodnie, telefon Janiego. Oczywiście przez ten czas  komórka  wydawał z siebie najróżniejsze dźwięki. Ale kiedy telefon rozbrzmiewa  w poniedziałek o godzinie 9.15, nie trzeba być wróżką, żeby przewidzieć, że dzwonią w interesach.
    Serce właściwie do teraz nie przestaje mi łomotać, ale w tej chwili to już tylko z wielkiego wkurzenia. Doktorat z cierpliwości mam już obroniony, ale żeby przetrwać w Grecji, rozpoczynając nowe życie, trzeba mieć chyba co najmniej habilitację. Ja na razie się nie pokuszę i tym samym z wielką ulgą wyciągnęłam moją torbę podróżną – na dniach będę w Polsce i jak nic przyda mi się trochę odpoczynku – od czekania.
    Z pewnością, każdy kto czyta teraz ten tekst, drapie się  po głowie, próbując odgadnąć: tak, czy nie – co z tą pracą?
   
    Czy pytaliście się kiedyś jakiegoś Greka o drogę? Zapewniam – ciekawe doświadczenie. Zazwyczaj zanim Wam ją wytłumaczy pojawi się wiele różnych, często sprzecznych odpowiedzi, wysłuchacie ciekawych historii, w międzyczasie może wstąpicie z nim na kawę. Co do konkretnej odpowiedzi… Hmmm…. trzeba uzbroić się w cierpliwość – to trochę trwa.  
    Młoda sekretarka, która wykonała telefon, nie wiedziała zupełnie nic. Miała za zadanie  przekazać tylko krótką informację:
-Proszę się stawić w środę na godzinę 10.00. Pozdrawiam i miłego tygodnia.
      Zanim Jani zdołał wydobyć z siebie długie „yyyy…”, zapewne bardzo sympatyczna kobieta, zdążyła odłożyć słuchawkę, a potem pewnie podnieść ją znowu, żeby zadzwonić pod kolejny numer.
     Dalej – jak to w Grecji – nic zupełnie nie wiadomo. Tymczasem moja walizka zapełnia się ubraniami. Naprawdę, dziś mam już serdecznie dość wiecznego czekania i podejrzewam, że na pokładzie samolotu, będę najbardziej niebezpiecznym pasażerem.
    Staram się jednak koncentrować na pakowaniu. Mimo, iż tego nie znoszę, naprawdę jak nie wiem co – tak bardzo cieszę się na wizytę w domu. Pół roku już – minęło w mgnieniu oka. Czy wracam taka sama – z pewnością tak. Ale moje życie…  to już zupełnie inna historia…

Przepisy ruchu drogowego – interpretacja grecka… czwartek, 9 lutego 2012

  
    Moja przygoda z Grecją, zaczęła się  już dobrych kilka lat temu, kiedy dzięki stypendium Sokratesa, wylądowałam w Mitilini, stolicy trzeciej co do wielkości greckiej wyspy – Lesbos. Już po pierwszych kilku dniach, mnie jak i całą grupę zagranicznych studentów zainteresował fakt: dlaczego w dość dużej jak na greckie warunki miejscowości, znajdują się światła drogowe, które nigdy nie działają?
    Zapytaliśmy o to naszą grecką opiekunkę. Ta, nie kryjąc uśmiechu odpowiedziała:
     Te światła to wymysł Unii Europejskiej. Kilka lat temu przyszło odgórne zarządzenie, że każda większa miejscowość musi mieć światła, więc  trzeba było je założyć. Niestety, od momentu, kiedy się pojawiły drastycznie wzrosła liczba wypadków drogowych. Burmistrz miasta oświadczył, że nie będzie ryzykować życia ludzi, dla bezsensownych unijnych przepisów i światła  kazał wyłączyć.
    Myślę, że ta krótka anegdota doskonale odzwierciedla podejście Greków do przepisów ruchu drogowego…
    Dla mnie nadal za każdym razem, przejście przez jezdnie, nawet na zielonym świetle, jest przygodą pełną adrenaliny. Rozglądam się zawsze co najmniej cztery razy, a kiedy wyczekam na odpowiedni moment, w nerwowym ruchu przyciskam do boku torebkę i biegnę pokrzykując – tak na wszelki wypadek. A kiedy jestem już po drugiej stronie, zawsze czuje się jakby dano mi kolejne życie. Ufff… wielka ulga, ale wiem, że nawet na greckim chodniku, trzeba naprawdę mieć się na baczności – zawsze…
    Tutaj przedstawiam kilka, myślę – bardzo niecodziennych greckich interpretacji praw ruchu drogowego….
PARKOWANIE
   
   Parkowanie w Grecji, to naprawdę nic stresującego. Kiedy brak dogodnego miejsca na zaparkowanie samochodu, można na przykład po prostu zostawić go na przejściu dla pieszych. To naprawdę nie jest żaden problem, że pali się zielone światło… Żeby nie było wątpliwości – samochód na zdjęciu wcale nie przejeżdża – on naprawdę zaparkował na przejściu dla pieszych, na dodatek ze światłami…
    Parkowanie samochodu, to również doskonała okazja, żeby urządzić sobie jakieś interesujące zawody. Np. ile miejsc parkingowych jest w stanie zająć jeden samochód? Dwa, trzy to nie żaden wyczyn…
Czy zdarzyło się Wam kiedyś zaparkować na czterech? To jest już coś!
MOTORY
    Temat motorów i skuterów w Grecji, to naprawdę temat rzeka… Jednak podstawową zasadą przy jeżdżeniu na motorze, jest  mieć ze sobą kask. Ale, kto powiedział, że musi on być na głowie?…
  
   Motory to  są bardzo praktyczne, ponieważ z miejscem parkingowym nigdy nie ma problemu…
    Najgorszą jednak zmorą dla uczestników ruchu są słynne w Grecji „pogawędki” motocyklistów. Zdarza się bardzo często, że dwa motory jadą z prędkością 50 km/h, dokładnie obok siebie, a  kierujący nimi miło ze sobą rozmawiają   zajmując przy tym oczywiście cały pas.
DROBNE ZDERZENIA
   Drobne zderzenia to w Grecji naprawdę codzienność. I raczej mało, kto się nimi przejmuje. Jeśli jest się sprawcą, wystarczy zostawić pod wycieraczką numer telefonu na policję – jakby ktoś przypadkiem go nie znał. Daję słowo – i o takich przypadkach słyszałam…
    Jeśli jednak to nam przydarzy się małe draśnięcie – nie warto się denerwować. Już widzę oczami wyobraźni jak patrząc na tego czarnego Mercedesa, mój tata robi się cały blady i nerwowo przełyka slinę… Właściciel tego pojazdu, chyba jednak się nie przejął. Próbował zamaskować to „draśnięcie”czarną taśmą izolacyjną, dokładnie taką jak stosuje się do zabezpieczania kabli. W sumie – rezultat całkiem niezły, bo na gołe oko taśmy nie widać – a problem – wręcz rozwiązał się sam!
EKOLOGICZNE ROZWIĄZANIE
     
   Jestem początkującym kierowcą, ponadto bardzo staram się żyć ekologicznie. Biorąc pod uwagę wszystkie „za” i „przeciw”, myślę że kiedy ostatecznie ustatkujemy się w Grecji, wybiorę rozwiązanie alternatywne. Może nie z prędkością światła, ale osiołkiem również dojadę  wszędzie. I są takie sympatyczneJ   Ponadto…jak mawiają – po pierwsze – bezpieczeństwo!

Grecki chrzest cz.1…niedziela, 5 lutego 2012

     W międzyczasie podziwiania mojego wydruku biletu do domu, wspominam chrzest, na który pojechaliśmy na samym początku stycznia. Od tego czasu, mija dokładnie miesiąc.
      To, że będzie to naprawdę wielkie wydarzenie, można było odczuć, już dobre kilka miesięcy wstecz, bowiem już wtedy rozpoczęły się przygotowania Olivki. 
     Co prawda na co dzień, Olivka nie ma w zwyczaju schylać swojej głowy z poziomu chmur, ale kiedy jest określona misja, wykonuje ją  zawsze na tysiąc procent, dając z siebie naprawdę wszystko. A ochrzczenie syna przyjaciółki było nie lada zadaniem, bo w tradycji kościoła greek orthodox, rodzicem chrzestnym zostaje  tylko jedna osoba, co powoduje że na ojca lub matkę chrzestną spada podwójna odpowiedzialność. Niestety, również i finansowa, bowiem wszystko, dokładnie wszystko poza ewentualną imprezą tuż po uroczystości, jest fundowane przez rodzica chrzestnego. I jest tu mowa o sumie od 1000 euro hen daleko wzwyż. Dlaczego tak właśnie jest ? – z pewnością nie jest tego w stanie zrozumieć żaden  Europejczyk z zachodu.  Jest to jeden z dowodów potwierdzających częściową (mentalną) przynależność Grecji do orientalnego Wschodu. W każdym razie, być może jest w tej tradycji przemyślany sens: jeśli rodzic chrzestny jest w stanie nie tylko przyjechać na chrzest, przysięgać na krzyż, ale i za chrzest zapłacić, to można być bardziej pewnym, że w razie (odpukać w niemalowane!) potrzeby, naprawdę zaopiekuje się swoim chrześniakiem.
    Chrzest odbył się w średniowiecznym kościele  św. Łukasza, pół godziny od słynnych Delf i chyba nie można było wymarzyć sobie piękniejszej oprawy dla tej uroczystości. Mury grube na jeden metr, małe okna i gdzieniegdzie kolorowe witraże. Wszędzie półmrok. Zapach średniowiecza. Sąsiedztwo lasów i gór.
    Olivka w stresie (!!!) wyglądając  jak prawdziwa gwiazda, czekała w środku kościoła, gdzie stała wielka chrzcielnica z gorącą wodą. Obok chrzcielnicy – ogromna świeca i cały zestaw olejków do smarowania dziecka, oraz niewielki złoty łańcuszek z krzyżem. Im bliżej dwunastej, tym  częściej Olivka poprawia swoją czerwoną sukienkę. Kiedy weszła cała rodzina i przyjaciele małego Achillesa, wszyscy ustawili się dookoła chrzcielnicy tworząc spójny krąg.  Być może i w tym tkwi symboliczny sens, bo stojąc tak razem w około, nie czuje się podziału na my – wierni i osobno – ksiądz. Podobnie jak inni, również i ja nie wiedziałam co takiego mówi duchowny, bo cały obrządek w kościele greek orthodox jest w języku starożytnym, który jedynie  w wymowie jest podobny do nowogreckiego. W oprawie orientalnie brzmiącego mocnego śpiewu  starego Greka, bez żadnych dodatkowych instrumentów, nie trzeba nikomu tłumaczyć, że dzieje się coś jakby magicznego, zupełnie nie z tego świata.
Olivka i Achilles
    Mały Achilles zaczął płakać wniebogłosy, kiedy rozebrano go zupełnie  do naga. W tym samym czasie Olivka, całym swoim sercem, jeszcze bardziej czerwonym niż jej sukienka,  odpowiadała „przysięgam” na każde pytanie księdza.  Chłopiec w wodzie zanurzony był dokładnie cały. Później nasmarowano go olejkami i obcięto kłębek włosów. Mimo oczywistych protestów ze strony małego dziecka, ksiądz nie zawahał się w ani jednym, pewnym geście.
     Po całym rytuale Achilles trafił do rąk Olivki, która wytarła go śnieżnobiałymi ręcznikami do sucha, nałożyła łańcuszek z  krzyżem i ubrała w specjalnie przygotowane, odświętne ubrania. Biologiczna mama, stała zupełnie  z boku, koncentrując się na nie ingerowaniu.  Wyczerpany chłopiec  zasnął jak kamień. Spał równo nawet podczas sesji zdjęciowej, co chwila bezwładnie zsuwając się w ramion Olivki. Było mu zupełnie obojętne, że szczypią go za policzki, klepią go delikatnie lub trochę mniej… w twarz i pociągają za włosy – wszystko, żeby choć na jednym zdjęciu miał otwarte oczy. Zupełnie nic  z tego – spał smacznie przekładany z rąk do rąk. Oczu nie otworzył ani na chwilę!
     Chrzest udał się naprawdę pięknie, a z Olivki zszedł cały stres. Biedna … jeszcze nie wiedziała…, że impreza się dopiero zaczyna…
    Tak na marginesie, pisząc szeptem – ksiądz odmówił stanowczo swojego wynagrodzenia, a horrendalną sumę kosztował sam złoty krzyżyk, ubranie chłopca na chrzest wraz z pudełkiem w kształcie wagonika oraz świeca z wielką, błękitną  kokardą….
     Na pożegnanie, w podziękowaniu za przybycie, każdy z gości dostał mały prezent: kubek, mała skarbonka, kolorowe pudełko. W środku każdej zabawki – obowiązkowo w tradycji chrztu – coś słodkiego, np. migdały w czekoladzie. Ja wybrałam kubek – krówkę i pijam z niego kawę do dziś. 
    Dla mnie było naprawdę zjawiskowo, bo przede wszystkim w takich właśnie momentach zdaję sobie sprawę, jak intensywnie   ten kraj żyje swoją tradycją. Chrzest odgrywa w  Grecji naprawdę ważną rolę, a bycie „duchowym rodzicem”, jak mawiają Grecy, traktuje się niezwykle poważnie. Doskonałym tego obrazem, jest fakt, że Olivka już nigdy nie będzie mogła być matką chrzestną dla dziewczynki. Bo co by się stało, gdyby dwoje chrzestnych dzieci przeciwnej płci, kiedyś w przyszłości chciało wziąć razem ślub? Byłoby to niemożliwe – więc lepiej od razu dmuchać na zimne.
    Później odbyła się impreza… Ale to już opowieść na zupełnie inny post. Nie mogę powstrzymać się tylko, od pochwalenia, że tańczyłam  Zorbę i naprawdę nikt nie kapnął się, że był to pierwszy raz!  Sama nie mogę uwierzyć, ale zdjęcia są…!
 

Cholera, czy ten telefon jest zepsuty?…czwartek, 2 lutego 2012

     Przyznam się szczerze – nadszedł najbardziej stresujący okres w naszym pomieszkiwaniu w Grecji i co najgorsze on ciągle trwa. Zupełnie nie miałam pojęcia, że w Grecji można się stresować  – a jednak, jest to całkiem możliwe. Wielkimi krokami zbliża się granica pół roku od naszego przyjazdu i naprawdę jak powietrza potrzeba nam już własnego kąta i jakiejś małej chociaż  życiowej kotwicy. Niepewność wciąż jednak trwa…
    Mijają już dokładnie dwa tygodnie odkąd Jani przyjechał z testów medycznych do jego  bardzo prawdopodobnej pracy. Wszystko poszło znakomicie, więc czekamy na ostateczną decyzję, ostateczny telefon, po którym możemy zacząć się pakować. Ten jednak uparcie milczy, a za każdym razem kiedy wydaje jakikolwiek dźwięk, wszystkim w domu greckiej sałatki, kołatać zaczyna serce.
    Praca co prawda „prawie” już jest, jak zapewniali nas w fabryce. Ale prawie mieć pracę, a jednak ją mieć    to diametralna różnica. A znając mentalność Greków, naprawdę niczego nie można być pewnym.
     Nadal więc czekamy, a ja doktoryzuje się  z cierpliwości.
     W międzyczasie, nie mogę się powstrzymywać i jak nie wiem co ciągnie mnie do sklepów z rzeczami do domów. Są takie piękne! Nie znalazłam dla siebie żadnego racjonalnego usprawiedliwienia kupując lustro do łazienki. Wiem, wiem, wiem…to naprawdę nielogiczne. Ale prędzej dałabym się związać w kaftan bezpieczeństwa, niż nie kupić tego małego cuda z motywem trzech ryb, które na pchlim targu kosztowało całe 3 euroJ W tym momencie kierowała mną albo ludzka głupota, albo kobieca intuicja. Czym to było – wyjaśni już czas.
     Tymczasem chcąc podładować swoje akumulatory – trzymam właśnie w ręku wydruk biletu do Polski. Naprawdę nie mogę się doczekać… Grecja jest taka piękna, ale ja już tak bardzo potrzebuje zobaczyć moich bliskich, posłuchać mruczenia mojej kotki i zjeść co najmniej kilogram ruskich pierogów. Cokolwiek miałoby się stać – na pewno wtedy będzie mi lżej.