Przylądek Sunion… niedziela, 17 maja 2015

Zachód słońca – Sunion

 

Na samym początku maja, korzystając z idealnej pogody i chwili czasu wolnego, wybraliśmy się na Przylądek Sunion. To właśnie tam znajdują się ruiny jednej z najsłynniejszych starożytnych świątyń i to właśnie tam zobaczyć można jeden z najpiękniejszych zachodów słońca Grecji.

     Mimo, że sezon turystyczny na samym początku maja jeszcze na dobre się nie rozpoczął, przy kasie z biletami już czekały grupy zagranicznych wycieczek. Wszyscy, którzy właśnie wtedy przyjechali zobaczyć świątynię Posejdona, dobrze wiedzieli co robią. Maj, początek czerwca,  koniec września i październik, to najlepszy czas  na zwiedzanie starożytnych ruin. Pogoda jest wtedy idealna. Jest  ciepło, lecz nie upalnie. A rozkwitająca lub powoli szykująca się do zimy przyroda, wciąż jest zielona i  stanowi wspaniałe tło dla pierwszoplanowych ruin. Zwiedzanie zabytków archeologicznych in situ (czyli w tym samym miejscu, gdzie powstały), w samym środku lata to najszybszy  sposób, żeby do starożytności bardzo się zniechęcić. Spacerowanie wśród ruin, przypomina wtedy spacer w rozgrzanym piekarniku…

 

    

Przylądek Sunion, jest najbardziej na południe wysuniętą częścią Attyki. Już od czasów starożytnych był strategicznie ogromnie ważnym punktem orientacyjnym dla żeglarzy, którzy płynęli z Pireusu na wyspy. Malowniczo osadzone ruiny, stanowią pozostałości po świątyni Posejdona, wybudowanej V w. p.n.e., czyli w „złotym wieku”, w okresie kiedy Grecja pod rządami Peryklesa przeżywała niesamowity rozwój. To właśnie wtedy w sztuce Grecji trwał okres klasyczny. Dzieła architektoniczne i rzeźbiarskie, które w tym czasie powstały, do dnia dzisiejszego stanowią kanon tego co idealne, najbardziej harmonijne i wypośrodkowane. Doskonałym tego przykładem są proporcje pozostałych do dziś kolumn w porządku doryckim  ze świątyni Posejdona.

 

 

Z 34 kolumn, obecnie jest ich 16. Kiedy się na nie patrzy, wydają się być idealnie proste. W rzeczywistości wcale takie nie są. Grecy, zamieszkujący Elladę ponad dwa i pół tysiąca lat temu(!) doskonale wiedzieli, że oko ludzkie  ulega optycznym złudzeniom. W związku z tym to, co wydaje się być idealnie proste, tak naprawdę wcale takie nie jest. Żeby optycznie uzyskać idealny kształt, kolumny posiadają enthasis, czyli delikatne zgrubienie na jednej trzeciej wysokości. Wiedza na temat idealnych proporcji, która powstawała  w Grecji ponad dwa i pół tysiąca lat temu, do dnia dzisiejszego jest podstawą dla każdego współczesnego architekta.  

 

 

     

 

Kiedy przed podróżą przeglądałam zdjęcia z zachodem słońca z  Sunion, pomyślałam że te same widoki w rzeczywistości, pewnie nie będą wyglądać aż tak spektakularnie. Błąd!  Zdjęcia mogą być doskonale  wykadrowane i nieco podkolorowane, ale oglądając je nie można odczuć ogromu, jaki czuje się stojąc tuż obok świątyni i patrząc na niczym nieograniczoną przestrzeń nieba i Morza Egejskiego.

      Kiedy byliśmy w Sunion, niebo częściowo zakryte było chmurami, przez które słońce jedynie się przebijało. Jednak kolor zachodzącego słońca, które zmienia siebie i wszystko wokoło, zawsze najpiękniej wygląda nie na zdjęciu, a na żywo w naturze. Ciągnące się morze, które nie ma swojego końca.  Wiatr, w którym czuć zapach soli. I niebo, które zmienia się z minuty na minutę.

 

Podpis Byrona na marmurach świątyni Posejdona (zaznaczony czerwoną kropką)

 

      Jeśli przyjrzeć się tym wiekowym marmurom bardzo dokładnie, można zobaczyć na ich powierzchni coś jeszcze. W wielu miejscach wyryte są daty lub  imiona, tych którzy przez wieki Sunion odwiedzali. Rok 1889. 1920. 1888. Imiona, kilkuwyrazowe napisy.  I na jednej z kolumn, niewielkie, skromne litery, które z odległości widać tylko, kiedy w ich kierunku świeci słońce.  Byron. Co prawda wszędzie są tabliczki, z napisem „do not touch!”, bo przecież chodzi o jedno z najważniejszych zabytków Europy. No cóż… Byronowi, który zachwycał się tym miejscem,  można jednak wybaczyć…

Poczytaj więcej o…

Zachód słońca na Santorini

Kambi. Najpiękniejszy zachód słońca na Zakinthos

 

 

 

„Labirynt nad morzem” Zbigniewa Herberta. Czy o Grecji można opowiadać jeszcze piękniej… sobota, 14 lutego 2015

     

    -Muszę pani coś dać. Musimy spotkać się jutro, bo koniecznie muszę dać pani pewną książkę.

     Niestety, już się nie spotkałyśmy, bo przecież szczyt sezonu w Grecji to jeden wielki młyn i jedynie Zeus Gromowładny może mieć zielone  pojęcie o tym co w planach jest na jutro. Z tą przemiłą panią zdołałyśmy się zaprzyjaźnić  podczas wycieczki. Rozmawiałyśmy również między innymi o Herbercie. Racjonalnie nie mogę mieć pewności, ale intuicja  przekonuje mnie, że tym podarunkiem był  „Labirynt nad morzem” Herberta. Kilka dni później książkę zdobyłam sama.

                               

     „Labirynt nad morzem” czytałam wyjątkowo długo, pobijając chyba mój rekord w długości czytania. Książka nie jest zbyt gruba, ale lektura zajęła  mi ponad pół roku. Zdanie po zdaniu. Słowo po słowie. Analizując szyk, gramatykę, mistrzowskie porównania. I przede wszystkim próbując zdefiniować  to niemożliwe do zdefiniowania: w czym tkwi ten geniusz Herberta? Wciąż nie potrafię tego skonkretyzować. A może ktoś z was pomoże?

       Książka jest zbiorem tekstów Herberta napisanych podczas podróży po Grecji z  września 1964 roku. Wspólnie z dwojgiem przyjaciół mieszkających w Anglii, Herbert odwiedził wtedy Ateny, Spartę, Mykeny, Korynt, Delfy, Epidauros oraz Sunion.[1]

      Każde z odwiedzanych miejsc, to oddzielny rozdział, w którym Herbert pisze o najważniejszych wydarzeniach dla starożytnej historii danego rejonu. Co działo się w Atenach za czasów Peryklesa? Jakie znaczenie miała wyrocznia w Delfach? Jakie były konsekwencje wybuchu wulkanu na Santorini? Niby zwykłe informacje, na które natykaliśmy się podczas lekcji historii, jeszcze gdzieś w podstawówce. Te zazwyczaj podawane w formie suchych faktów, dat w zestawieniu z dziwnie brzmiącymi i jeszcze trudniejszymi do nauczenia nazwiskami, chyba na mało kim robiły jakiekolwiek wrażenie. Kiedy jednak te same informacje, po raz kolejny przekazuje Herbert, to mam nieodpartą ochotę cofnąć się w czasie, by raz jeszcze znaleźć się w szkolnej ławce i posłuchać na temat starożytnej historii. Ale takiej w wydaniu Herbertowskim. Gdzie ważne są nie nazwiska, ale naprawdę istniejący kiedyś ludzie, namacalni,  z krwi i kości. Nie daty i nazwy miejsc, a prawdziwe wydarzenia, które miały realny wpływ na dzieje historii i tego jak żyjemy do dzisiejszego dnia. Gdyby tylko Herbert mógł być autorem podręczników do nauki starożytnej historii w szkole…

      Autor w niezwykle malowniczy sposób opisuje krajobrazy. Dlatego czytać jego opis, to dokładnie tak jakby oglądało się obraz. Jednak Herbert widzi znacznie więcej. Opis zwyczajnego widoku, często wkracza tu na teren poezji.

      „Labirynt nad morzem” miałam przyjemność czytać będąc w Grecji i czasem  jednocześnie odwiedzając część z miejsc, o których mowa była w książce. Była to wyjątkowa  przyjemność. Kiedy przeczytałam ostatnią stronę, zamknęłam książkę, czując się trochę nieswojo. Że o tylu rzeczach nie miałam pojęcia. W tylu miejscach jeszcze nie byłam. Tyle jeszcze nie widziałam.

     Ta książka ciągle przemieszcza się po domu, tylko od czasu do czasu trafiając na swoje miejsce na regale. Ciągle do niej wracam. Poniszczona. Pogięta. Pozakreślana. Zalana gdzieś wodą,  później kawą i po drodze czymś tam jeszcze. Wciąż mam wrażenie, że jeszcze nie doczytałam jej tak do końca…

 


1 „Labirynt nad morzem”, Zbigniew Herbert, Zeszyty Literackie, Warszawa, 2000,  str. 208