Jak zapalić papierosa: krok po kroku… niedziela, 13 listopada 2011

     Wg badań Komisji Europejskiej z 2009 roku Grecy palą w Europie najwięcej.  Jest to, aż  42% społeczeństwa, czyli mówienie że co drugi Grek pali, nie jest wielką przesadą.1)  Wyniki badań komisji w cale mnie nie zaskakują, a czasem miewam wrażenie, że papierosy palą właściwie wszyscy. Słowo „palić” nie oddaje jednak sytuacji w tym kraju, bowiem jeśli już ktoś  ~ pali ~  oznacza, że właściwie nie rozstaje się z papierosem.
    Powiem szczerze, że dla mnie – osobie której to uzależnienie nie dotyczy,  jest to wielki minus tego kraju. Dążąc do wzorców europejskich powoli wprowadza się oczywiście zakaz palenia w określonych miejscach, ale do tej pory nie widziałam, żeby w którymś ktoś  go przestrzegał. No, może za wyjątkiem samolotów i autobusów – ale to nawet jak dla Greków byłoby już dużym nadużyciem.  
    Prawdziwy papierosowy raj… Jednak nigdy nie przestanę załamywać rąk, patrząc szczególnie na piękne Greczynki, które każdy ranek witają papierosowym dymem. Do pewnego momentu nie jest to problem. Ale po latach praktykowania tego uzależnienia, każda Greczynka w wieku  40 lat żegna się bezpowrotnie z piękną, świeżą śródziemnomorską urodą. Wiek  40 jest chyba taką granicą, w której nadmiar słońca i papierosowego dymu przede wszystkim, zaczyna być widoczny z dziesięciokrotną siłą. I nie przykryje tego żaden makijaż. Ciśnie się na usta mądry Polak po szkodzie, ale to tym razem na szczęście nie o mnie.
    W każdym razie Grecy nie byliby sobą, gdyby nie opracowali swojego własnego sposobu palenia. Kupowanie paczek, wyjmowanie jednego papierosa i zapalanie go byłoby zbyt mało zabawne. Wczoraj wstąpiliśmy na chwilkę do sklepu, w którym pracuje Ogórek. Kuzyn Janiego jest najbardziej zatwardziałym greckim palaczem i o paleniu wie absolutnie wszystko. Naprawdę bardzo chętnie zgodził się zaprezentować, tak żeby było wiadomo jak robi to prawdziwy  profesjonalista.
    Tak na marginesie, przekazując słowa Ogórka, jest on obecnie wolny ( w jego pojęciu…) i jeśli któraś z czytelniczek jest zainteresowana poznaniem go z bliska, chętnie przekaże kontakt! Ma tylko jedną  wadę – naprawdę nie rozstaje się z papierosem.  
Krok po kroku…
1. Szykujemy porcję tytoniu i układamy na papierek.

2. Papierosowy papier z tytoniem zwijamy w rulon.

3. Do środka wkładamy filtr.

4. Kiedy już i filtr jest w środku,  wszystko prawie gotowe.

5. Zaklejamy papier  dzięki właściwościom śliny. 

6. I gotowe!

Prawda, że jednak ma coś w sobie?:)

Wielka magia małych muzeów… piątek, 11 listopada 2011



Opakowania  po papierosach

     
Zbiór tytoniu
       Zawsze,  kiedy pojawiam się w nowym mieście, znajduje w nim najmniejsze i najbardziej niepozorne muzeum. Nie tylko z racji mojego wykształcenia, ale z czystej ciekawości i dla czystej przyjemności bardzo lubię wszelkie galerie i muzea, które traktuję jako odskocznie od komercyjnego świata. Tam przecież można przede wszystkim tylko/aż  podziwiać. O kupowaniu raczej nie ma mowy. A już jakiś czas temu zauważyłam, że najbardziej frapujące są te najmniejsze, najbardziej niepozorne muzea, galerie, antykwariaty, w których czas dosłownie staje  w miejscu.
      Żeby dostać się do Muzeum Tytoniu w Kavali, trzeba było się trochę natrudzić. Takie małe placówki mają do  siebie to, że trudno je znaleźć w zakamarkach wąskich uliczek, nikt o nich niczego nie wie, a otwarte są tylko trzy, cztery godziny w ciągu dnia. Dokładnie tak było i  w tym przypadku. Nikt nic nie wiedział. Na mapie nie było takiego miejsca. A kiedy już znaleźliśmy muzeum, okazało się, że za 20 minut zamykają, bo czynne jest tylko do 13.30. Opłacało się jednak być upartym. Przewodniczka przez dłuższą chwilę nie mogła wyzbyć się konsternacji, na widok że ktoś się zjawił. Weszliśmy za darmo, a  w konsekwencji szalenie ucieszona pani przewodnik oprowadziła nas po całym budynku, przedłużając jednocześnie czas swojej pracy. No cóż – przyznać trzeba, że najwyraźniej tacy desperaci jak my nie zdarzają się często. Zdjęć oczywiście nie można było robić, o czym informowały powywieszane tablice, ale i to potraktowano  z wielkim przymrużeniem oka. 
Tytoń gotowy do sprzedaży 
     Cały, dość niewielki stary budynek muzeum, pachniał wiekowym  tytoniem. Dosłownie wszystko było tym zapachem przesiąknięte. To właśnie w salach, gdzie teraz mieszczą się eksponaty, kiedyś drobnymi rękami kobiet i dzieci, przetwarzano tytoń. Zapachu już chyba nigdy nie będzie można wywietrzyć. Czuć było go wszędzie – jak  ulotnego ducha dawnych czasów.
      Właściwie dopiero teraz dowiedziałam się, że cała Kavala, czyli miasto 2 godziny na wschód od Salonik, w którym teraz mieszkamy – wzbogaciła się właśnie na uprawie, przetwarzaniu i sprzedawaniu tytoniu do całej Grecji i Europy. Jest tu bardzo wilgotno, bardzo ciepło, jest również i port, czyli jest wszystko co było potrzebne żeby rozkręcić tytoniowy biznes. Przeważająca większość starych budynków, została wzniesiona w czasie wielkiej, tytoniowej świetności miasta. Dziś znajdują się w nich sklepy, urzędy, ale niestety te najpiękniejsze z  nich, te najbardziej ozdobne dziś powoli zamieniaj się w gruzy. Co za  smutna ironia losu…
Pracownicy fabryki tytoniu
       Nie byłam w stanie zrozumieć wszystkiego, o czym mówiła przewodniczka. Ale wyłapując główne wątki całego procesu uprawiania, przetwarzania i handlu, uświadomiłam sobie ile pracy trzeba poświęcić na wyprodukowania jednego papierosa. A przynajmniej patrząc przez pryzmat dawnych czasów – kiedy wszystko wykonywane było ręcznie.
     Przechodząc się pomiędzy regałami z wielkimi płatami liści tytoniu, misternie ułożonymi w drewniane pudełka, pomiędzy komodami ze starymi paczkami z papierosami, czy zapałkami, ponownie uświadamiałam sobie ile tracimy przy masowej produkcji, kiedy przeważająca ilość rzeczy jest taśmowa i wygląda tak samo. Prosto zaprojektowane opakowania paczek papierosów, dość prymitywne w porównaniu z dzisiejszymi możliwościami technik graficznych, mnie zachwycają swoją prostą elegancją i przyblakłymi, wyciszonymi kolorami. Mając w świadomości fakt, że dana rzecz wykonana jest ręcznie traktuje się ją zupełnie inaczej.
Opakowania  po tureckich cygarach
      Oprócz tych wszystkich tytoniowych małych dzieł sztuki, muzeum pełne było starych czarno – białych fotografii, pokazujących dumnych właścicieli fabryk i ich pracowników. Mam takie małe uzależnienie, że kiedy widzę stare zdjęcia, muszę przyjrzeć się każdej osobie. Nie mam pojęcia dlaczego tak robię. Problem robi się wtedy, kiedy pojawiają się zdjęcia grupowe. Nie mogę też przestać myśleć, że pozowanie do takiego zdjęcia, było wydarzeniem dnia, może nawet tygodnia dla tamtych ludzi, których dziś już nie ma.
     Już prawie wychodząc z muzeum, utknęłam przy fotografii, która naprawdę przykuła mój wzrok. Na początku pomyślałam, że są na niej pracownice biurowe. Każda w eleganckiej sukience, z misternie ułożonymi włosami i tym co najbardziej w Greczynkach cenie, czyli z dumnie uniesioną głową i sprężyście wyprostowanymi plecami. Poczułam się naprawdę zmieszana, patrząc bardziej uważnie i konfrontując to co widzę z podpisem pod zdjęciem. Robotnice przy pracy prezentowały się naprawdę fenomenalnie, tak uroczo i elegancko. Pomyślałam sobie że to wielka szkoda, że współcześnie sukienki zostawiamy tylko na wielkie okazje. Coś jednak naprawdę magicznego kryje się w tej starej tradycji, w czarno – białym świecie, który zawsze wydaje mi się być prostszy.
Właściciele fabryki
     Na koniec bardzo mocno podziękowaliśmy przewodniczce. Pomyśleć, że specjalnie dla nas została 15 minut dłużej, co w greckim rozumieniu jest naprawdę wyczynem. Najwyraźniej jednak była niezwykle usatysfakcjonowana ze swojej pracy – na pewno nie mniej niż my z wizyty.
     Po powrocie, doszłam do wniosku, że mimo wszystko nie zacznę palić. Mając jednak w pamięci ostatnie zdjęcie, myślę  o częstszym zakładaniu sukienek. A zacznę na pewno już od jutra…



Robotnice przy pracy…

Z czego śmieje się cała Grecja, czyli kawał tygodnia :) … wtorek, 8 listopad 2011

    Podobno jakiś czas temu premier Grecji oraz minister ekonomii, o których ostatnio jest tak  głośno, lecieli razem samolotem. Siedząc już na pokładzie premier znalazł banknot 50 euro.
-Co za szczęście! – powiedział do siedzącego obok ministra.
-Ale ponieważ jestem premierem,  nie zatrzymam tych pieniędzy dla siebie. Wyrzucę je za okno i uczynię jedną osobę bardzo szczęśliwą.
-Ty idioto! – odpowiedział mu minister. – Nie potrafisz w ogóle myśleć ekonomicznie i dlatego nigdy nie będziesz ministrem ekonomii. Ja wymienię to 50 euro na 10, 20 i 20 i uczynię szczęśliwe 3 osoby!
    Piloci, którzy siedzieli w swojej kabinie,  przysłuchiwali się rozmowie. Po chwili jeden powiedział do drugiego…
-Za chwilę rozwalę cały ten samolot i uczynię wszystkich Greków szczęśliwych!
Pewnego magicznego dnia…  – ulubiony grecki fotomontaż 
    

Czas najwyższy: Sałatka dowiaduje się o swoim istnieniu! …poniedziałek, 7 listopad 2011

     Dzisiaj, po całym dniu intensywnych niedzielnych oczekiwań, pojawiły się ostateczne wyniki konkursu na literackiego bloga. Mimo, iż to nie ja jestem głównym zwycięzcą,  mam poważne podejrzenia, że z mojego wyróżnienia cieszę się najbardziej ze wszystkich! Moja Sałatka jest przecież blogowym niemowlakiem – nie ma jeszcze całych 3 miesięcy. Ponadto, będąc w Grecji i zaczynając swoje  życie od nowa, właśnie tu i teraz  jestem na prawdziwym życiowym zakręcie. A te fantastyczne dla mnie wyróżnienie, jest teraz wielkim, mieniącym się zielonym światłem, podpowiadającym, że jestem na właściwej drodze, a to co pozostaje to tylko wcisnąć mocniej pedał gazu.
     W każdym razie, przyznam się szczerze, że nikt z greckiej sałatki, prócz Janiego nie miał pojęcia, że blog istnieje. Długo biłam się z myślami jak to zrobić, jak  powiedzieć pierwowzorom, że Feta, Pomidor, Olivka czy też Oliwa z oliwek są żywo istniejącymi bohaterami internetowej opowieści. Bałam się reakcji, bo jedno wiedziałam na pewno – zupełnie nie wiadomo czego  można spodziewać się po Grekach. Jednak fakt, że Sałatka odniosła swój pierwszy sukces, wydawał się doskonałym momentem na ujawnienie jej istnienia. Znając już dobrze południowy temperament, nastawiłam się na jakiś wybuch, erupcję wulkanu skrajnie dobrych lub też skrajnie negatywnych emocji.
      Dziś po południu nie mogąc ukryć gigantycznego uśmiechu i tego, że rozpiera mnie energia, opowiedziałam im wszystko. Tyle prawdy jest jednak w  zdaniu, że życie pisze najbardziej zaskakujące niespodzianki…
-Ale co to jest blog? – po mojej długiej opowieści spytała zainteresowana Feta.
-To jest taki rodzaj zapisków, książki, którą się prowadzi w internecie. – wyjaśnił spokojnie swojej mamie Jani.
-A to ciekawe… Gratuluje Dorota! Świetna wiadomość! Słuchajcie – będę piekła dziś kurczaka w sosie sojowym, co chcecie do tego: frytki czy puree?
     Hmmm…. To rzeczywiście ciężki wybór, bo i frytki i puree Feta robi świetne. Tą decyzję zostawiłam innym, a w tym momencie szukając wzrokiem głębszych emocji związanych z moim sukcesem, spojrzałam na Pomidora. Temu jednak na zasadnicze pytanie żony prawie poleciały łzy. Przez cały dzisiejszy dzień może pić jedynie wodę, nie może jeść  niczego – jutro czeka go badanie żołądka. Pomidor nie jest w stanie wykrzesać  z siebie absolutnie żadnej emocji i wygląda jak skazaniec. 
     Informacja o sukcesie przekazana została również i Oliwie z oliwek. Jak można było się spodziewać pomimo swoich 97 lat zareagowała naprawdę fantastycznie, ale nie na nową wieść, ale na fakt że istnieje coś takiego jak internet i jest on dzisiaj głównym źródłem informacji. Dopytywała się wszystkiego i nie będę wielce zaskoczona jeśli wkrótce wpadnie na pomysł, żeby  założyć go sobie w domu.
-Dorota – to genialnie!! – wykrzyknęła Olivka na nową wieść.
-Boże jak ja się cieszę! – kontynuowała dalej… – Zostanę prawdziwą gwiazdą! Zawsze o tym wiedziałam!! – po czym radośnie, w podskokach wybiegła do swojej popołudniowej pracy, krzycząc i wymachując rękami, na wieść o czekającej ją wielkiej sławie.
     W każdym razie dziś uświadomiłam sobie raz jeszcze, że życie zazwyczaj nigdy nie biegnie przewidywanym przez nas torem. Poza tym gdybym kiedyś zdobyła dajmy na to nagrodę Nike, Nobla czy też Oskara, nigdy nie przebije to pytania: co dziś jemy na obiad?
    Kurczak w sosie sojowym podany z ręcznie wycinanymi frytkami smakował świetnie. Mimo tego, ja w głowie miałam tylko jedną myśl:
                                                                                ….  co za fantastyczny dzień!
   

Historia pewnej ośmiorniczki… piątek, 4 listopad 2011

     
     Podczas wczorajszej wizyty w tawernie, prócz dania honorowego, czyli greckiej sałatki, zamówiliśmy również specjalność tawerny – ośmiornicę. Muszę przyznać, że przed moją pierwszą wizytą w Grecji, na sam widok owoców morza robiło mi się mdło. Nie przekonało mnie również to co podawano w polskich restauracjach. A od tej pory uważam, że powinno się prawnie zakazać jedzenia owoców morza w miejscu, gdzie morza nie widać.
     Wszystko zmieniło się kiedy kilka lat temu skosztowałam swoją pierwszą krewetkę, podaną z kieliszkiem białego wina, przy akompaniamencie fal. Tego nie da się podrobić! A od czasu pierwszego kęsa, zwariowałam na punkcie wszelkich owoców morza (swoją drogą, to naprawdę udane określenie dla tego typu jedzenia).
     Ośmiornica, która została nam podana, była prawdziwym mistrzostwem kulinarnym. Zamarynowana w oliwie z oliwek, occie, cytrynie i ziołach, a później dobrze wygrilowana, rozpływała się w ustach, pozostawiając niepowtarzalny, lekko kwaskowaty smak. Na talerzu nie pozostawiliśmy właściwie niczego, bowiem nawet pozostałość oliwy smakuje genialnie, kiedy moczy się w niej świeży chleb.
-Jak smakowało? – zapytał przechodzący obok kelner.
-Wyśmienite! – odpowiedzieliśmy zgodnie przełykając jeszcze kęsy. Nie mogąc się nie powstrzymać, poprosiłam kelnera, żeby zdradził co jest sekretem tego, że ośmiornica była tak niesamowicie miękka. Ten, ponieważ przy pustym lokalu nie miał niczego do roboty, dosiadł się do stolika, postawił przed sobą szklankę z obowiązkową zawsze i wszędzie kawą i zaczął swoją opowieść…
         Po pierwsze, to wielkie szczęście złowić  ośmiornicę. Nie zdarzają się często, a przy tym są niesamowicie mądre i sprytne, dlatego tak ciężko jest je złapać. Niektórzy mówią, że ośmiornica jest jednym z najmądrzejszych stworzeń na tej planecie – wyobrażacie sobie koordynować ruchy tyloma kończynami?
      W każdym razie, kiedy już ma się to wielkie szczęście, że złowiło  się ośmiornicę, trzeba chwycić ją umiejętnie, bo może ugryźć.  A kiedy wyłowi się ją już z morza –  zaczyna się prawdziwa praca. Najeży najpierw znaleźć wielki, szorstki kamień. Im bardziej szorstki tym lepiej. Jak jest już kamień – trzeba jedną ręką mocno chwycić ośmiornicę i jeszcze świeżą i żywą walnąć o skałę! Nie za mocno, żeby od razu nie umarła! Trzeba walić póki żywa, co najmniej pół godziny. Dzięki temu mięso będzie miękkie i delikatne…
W tym momencie przełknęłam ostatni kęs ośmiorniczki…Przecież mogła być czyjąś mamą…
    Kiedy już tak pół godziny wali się nią o kamień, należy co jakiś czas delikatnie rozcierać. Prawdopodobnie jest to moment, w którym już nie żyje, ale dopiero  w tedy przekręca się jej głowę i wyjmuje mózg. Broń Boże wcześniej! Dobrze jest jeszcze trochę poszorować nią o kamień, dla pewności, że mięso będzie naprawdę  delikatne…
To na talerzu, było doprawdy delikatne – nie mam wątpliwości…
     Dopiero tak  przygotowaną ośmiornicę wywiesza się na sznurku na słońcu, żeby słońce zrobiło swoje. Musi tak wisieć  trochę, a jak już odpowiednio się wysuszy jest gotowa do marynowania!
     Niesamowite, bo ja do tej pory myślałam, że te wiszące na sznurach ośmiornice, to jakiś rodzaj letniej dekoracji, jak światełka na choince. To nic, że zazwyczaj na wiszących ośmiornicach dosiadają się muchy i kto wie, co tam  jeszcze… Jakby w odpowiedzi na moją myśl usłyszałam od odchodzącego już kelnera…
    Zasada naprawdę dobrej, greckiej kuchni jest taka: im jedzenie brudniejsze – tym lepsze! Hahahaha!!!
-Czy to był żart? – spytałam błagającym wzrokiem Janiego.
-Myślałem, że o tym wiesz. Nie martw się tak, one podobno tego nie czują. Z resztą to naprawdę fajna zabawa – przygotowywać ośmiornicę. Raz udało się mi złapać. – odpowiedział naprawdę dumnie, potwierdzając swoją opowieścią to co mówił kelner.
       Poprosiłam o jeszcze jeden kieliszek  wina…  Nie mogłam wyzbyć się z głowy myśli, że w morzu wyglądają tak sympatycznie. Poza tym przecież mogą mieć rodziny…  Życiowe plany…  Marzenia…
    No, może się trochę rozkleiłam, ale mam wielką nadzieję, że sposób przyrządzania krewetek nie jest tak drastyczny. Póki co powstrzymam, się od dociekań…
Dozwolone od lat 18stu…:)

Dziękując za głosy!… czwartek, 3 listopada 2011

       
       Wczoraj, późnym wieczorem doszła do mnie ta fantastyczna wiadomość:

02 XI 2011:
Już kilka dni temu zakończyło się głosowanie w plebiscycie “Literacki Blog Roku” – www.literackiblogroku.pl. 
Wiemy, że o tytuł ten – oraz o dodatkowe wyróżnienia – powalczą ostatecznie:
W kategorii blogów literackich: 

1. Sztucznych rzęs mimowolny chrzęst – Marta Rusek – Cabaj
2. Doktor Maltretator i siostra ostra – Agnieszka Nietresta  – Zatoń
3. Bebeluszek (nie)codzienny – Katarzyna Warpas
4. Sałatka po grecku – Dorota Kamińska
5. Oto i owo – Jan Antoni Homa

W kategorii blogów o literaturze: 

1. Krytycznym okiem – Jarosław Czechowicz
2. Książki Zbójeckie – Danuta Awolusi
3. Słowo i obraz. Refleksje graniczne – Agata Jankowska
4. Book me a cookie – Joanna Mentel
5. Doczytania – Grzegorz Krzymianowski
6. Miasto książek – Paulina Surniak
7. Experyment. Recenzja Dobrej Książki – Dorota Jędrzejewska, Rafał Niemczyk.

Ogłoszenie wyników konkursu i plebiscytu nastąpi podczas 15 Targów Książki w Krakowie – zapraszamy w niedzielę. 6 listopada w godzinach 12:00-13:00 do sali seminaryjnej nr 1. Dodatkowo – już organizacyjnie – informujemy, że tego dnia laureaci otrzymają wyłącznie pamiątkowe dyplomy. Nagrody rzeczowe przesłane zostaną przesyłką kurierską – z przyczyn technicznych.

     Naprawdę, nie pamiętam kiedy ostatnio tak bardzo się z czegoś cieszyłam. Nie pozostało nic innego jak  godnie to uczcić. W jaki sposób to zrobić – wiedziałam o tym od razu!
     Dziś wieczorem znaleźliśmy się razem z Janim w jednej z najbardziej klimatycznych restauracji w najstarszej, niegdyś tureckiej części miasta. Około godziny dziewiętnastej nie było tam nikogo, bo przecież żaden szanujący się Grek nie chodzi do tawerny tak wcześnie. No cóż – trochę daleko mi jeszcze do bycia Greczynką, ale niech tak też pozostanie.
    Kiedy przyszedł kelner, nieco zaskoczony naszą obecnością w pustym lokalu, z wielką radością, jakbym kupowała najnowszy model Porsche, powiedziałam:
-Poproszę … sałatkę po grecku!
     Sałatka była spektakularna! Dopiero widząc to co mam przed sobą uświadomiłam sobie, że w każdej tawernie, w każdym domu wygląda ona zupełnie inaczej i pewnie tak samo jak dwóch płatków śniegu, nie sposób znaleźć dwóch takich samych sałatek po grecku. Nie miałam pojęcia, że można dodać do niej czosnek i pietruszkę.
    Kiedy pałaszowaliśmy to co mieliśmy na talerzu, do środka tawerny wpadł czarny jak smoła kot, podbiegł do mnie i gapił się jakbyśmy znali się w poprzednim wcieleniu. Chwilę później wygonił go kelner. Szkoda, że i kot nie mógł do nas dołączyć.
    Wznieśliśmy głośny toast, za Sałatkę i jej składniki, wszystkich, którzy ją czytają  i to, żeby nasze życie zawsze było dobrym tematem do czytania.
    Tymczasem podczas jedzenia, dowiedziałam się o historii pewnej ośmiornicy …  Ale o tym już jutro…

Mniam…

    

Gdzie znajduje się chiński sklep?…. wtorek, 1 listopad 2011

      
     
     Ta krótka historia wydarzyła się już jakiś czas temu, ale przypomniała mi się właśnie dzisiaj kiedy wracając do domu przechodziliśmy obok chińskiego sklepu, w którym znaleźć można absolutnie wszystko.
   Pewnego zwyczajnego poranka przyszedł  w odwiedziny dziadek Janiego. Ojciec Fety, przychodzi od czasu do czasu, zawsze w godzinach bardzo wczesnych, a scenariusz jego wizyt jest zawsze dokładnie taki sam. Znam go już na pamięć – nic nie może tu zaskoczyć. Tym razem jednak wizyta nie potoczyła się jak zawsze, czego powodem było moje jedno małe pytanie. Ale o tym za chwilę.
komboloi
      Dziadek ubrany stosownie i bardzo schludnie jak zawsze, usiadł w salonie patrząc milcząco przed siebie i bawiąc się swoim komboloi. Doprawdy zawsze podziwiam to jak zwinnie ta prosta zabawka przenika przez jego palce. Bardzo chcę nauczyć się nią bawić, ale po pierwsze to typowo męska rzecz, a po drugie chyba kolejny stopień wtajemniczenia mieszkania w Grecji. Po chwili, zestresowana lekko Feta zapełniła stół przy którym siedział dziadek, wszelakimi, małymi pysznościami. Oliwki z serem nadziane na wykałaczki. Małe rybki w solonej marynacie. Ryż zawijany w laurowych liściach. Kawałki fety polane oliwą i posypane oregano. To wszystko razem stanowiło paletę przystawek do picia ouzo, którego dziadek jest prawdziwym koneserem.
tavli
        Dziadek nic nie mówiąc (co jest jego standardowym zachowaniem) zaczął jeść i popijać. Feta co chwile pytając się czy niczego więcej mu nie trzeba, upewniała się, czy mimo nieustającego milczenia wszystko naprawdę jest dobre. Wszystko było dobre, a kiedy dziadek skończył jeść i pić, na stole zrobiło się miejsce i jak zawsze pojawił się Pomidor, czyli ojciec Janiego. To też przewiduje scenariusz wizyt dziadka, który po przekąsce zawsze gra ze swoim zięciem w tavli, czyli typową grecką  grę planszową, która polega na rzucaniu kostką i poruszaniu  pionkami. Zazwyczaj grają tak godzinami. Naprawdę godzinami… Nie mówią do siebie niczego, tylko wykrzykują numer oczek wyrzuconych przez kostkę, to kto teraz gra i kto wygrywa partię. Wszystko szło zgodnie ze standardowym scenariuszem, do momentu kiedy szykując się do wyjścia, zadałam głośno pytanie:
                       
-Gdzie znajduje się chiński sklep?
      Nawet w Grecji z dnia na dzień robi się coraz zimniej, a mój 20kilogramowy bagaż z Polski, nie przewidywał skarpet, rajstop i tego typu zimowych niezbędników. Ponieważ potrzebuję ich w dużej ilości, pomyślałam, że odwiedzę jakiś chiński sklep. Jak wiadomo nie ma miejsca na tej planecie, gdzie nie ma takiego sklepu, a zawsze można znaleźć tam wszystko za bardzo niską cenę.
-W centrum jest kilka sklepów chińskich. – odpowiedział Pomidor, kontynuując dalej swoją grę.
-Ale ten największy jest przy supermarkecie obok parkingu. Jest na pierwszym piętrze. Żeby do niego wejść, przejdziecie przez takie małe schodki, przy tylnym wejściu do marketu. – Prosta, logiczna odpowiedź Pomidora, rozwiała wszelkie wątpliwości i wiedzieliśmy już gdzie mamy iść. Kończyliśmy właśnie śniadanie i mieliśmy wyruszać  w drogę. Ale…
-Jakie schodki, co ty opowiadasz?! – wykrzyknął dziadek, ku zdziwieniu wszystkich, bo naprawdę bardzo rzadko coś dłuższego mówił.
-Tam nie ma żadnych schodków, tylko jest podjazd dla wózków. Wiem, pamiętam dokładnie, bo też często tam chodzę. – kontynuował o dziwo swoją wypowiedź dalej. – Do sklepu przechodzi się po podjeździe.
-Nie, nie, nie … – powiedział Pomidor – Daje sobie głowę obciąć – tam są na pewno schodki, takie małe, zaledwie kilka stopni.
-Ty idioto, jakie stopnie! Mieszkam tu 50 lat i tam jest p o d j a z d.
      Pomidor wstał po szklankę wody i zaczął jeszcze raz dokładnie tłumaczyć, od samego  początku, jak dojść do sklepu chińskiego kończąc swoją długą i powolną wypowiedź, wyrazem: SCHODKI ! – takie małe – zaledwie kilka stopni. Odpowiedzi dziadka nie byłam już w stanie zrozumieć, ale była długa, głośna i pełna emocji. Nie zrozumiałam również tego co dalej mówił Pomidor, ale jedząc śniadanie nauczyłam się dwóch nowych słówek powtarzanych cały czas: schodki, podjazd.
     Pół godziny później ta sama dyskusja trwała nadal, a emocje ani trochę nie opadły. Gra tavli przerwana w połowie została zapomniana, a kiedy już wychodziliśmy do owego chińskiego sklepu, zamykając drzwi odgłosy żywej dyskusji wcale nie ucichły.
Schodki. Podjazd. Podjazd. Schodki.
    Sklep znaleźliśmy bez problemu, bo przypomniało mi się że właściwie byłam już tam kilka razy, tylko nie bardzo pamiętałam jak dojść. Bardzo lubię ten sklep – bo jest tam dokładnie wszystko! Ponadto dobrze idzie mi porozumiewanie się z chińską sprzedawczynią, która po grecku mówi tak samo jak ja i zawsze się szeroko uśmiecha.
    W każdym razie kiedy ja z przyjemnością buszowałam wśród skarpetek za 1 euro, rajstop i rękawiczek, dziadek trzasnął drzwiami, powiedział, że ma dosyć tej rozmowy, a przy tym nie pozwolił się odwieść do domu, tylko wrócił do niego piechotą.
     Wychodząc ze sklepu, jak to po zakupach – w pełni szczęścia i z modnymi nabytkami, nie mogłam przestać się śmiać, patrząc na o co widzę…

    

Lecznicza moc pysznej kawy…piątek, 28 październik 2011

      Pewnie nie jestem wyjątkiem, bo jedną z rzeczy, która zawsze w jakiś magiczny sposób poprawia mi humor jest dobra kawa. Dobrze przyrządzona kawa potrafi naprawdę sprawić cuda, a wypita dodatkowo w szczególnym miejscu – ma  wyjątkowo magiczną moc.
      Mając w świadomości, że moje życie w dużym mieście, być może wkrótce będzie  musiało się zakończyć, postanowiłam znaleźć kawiarenkę, w której nie tylko będę mogła napić się kawy, ale również naładować pozytywną energią. Takie “moje” miejsce.
     Znalazłam. Posiedziałam dobrą godzinę. Wypiłam kawę i pomyślałam. Wyszłam uśmiechnięta.
     Poza tym właśnie obejrzałam pierwszy odcinek „Przystanek Alaska”. Umarłam ze śmiechu, kiedy dr Fleishman pytał, gdzie jest pozostała część miasta? Chciał  uciekać po 5 minutach, ale został trochę dłużej… Z resztą, ja nawet jeszcze nie pojechałam… Ale z biegiem czasu zaczynam myśleć inaczej i powoli układać palce w trzymanie kciuków…
    Co by nie było – jutro jest sobota. Ja zacznę ją od obowiązkowej kawy!
                       

http://www.serialeonline.pl/przystanek-alaska-nothern-exposure-online/sezon-1

Gorzej być nie mogło…czwartek, 27 październik 2011

   
    Wiem, że wszędzie nieprzerwanie trąbią o greckim kryzysie, ale fakt że Jani właśnie dostał propozycję bardzo dobrej pracy – to już rzecz niezaprzeczalna. Przyznaje, że nie obyło się bez pomocy wielkiej, greckiej familii, która rozsiana po całym kraju pomaga sobie wzajemnie. Ale do rzeczy…
      Pod koniec tygodnia dostaliśmy wiadomość, że we wtorek rano mamy znaleźć się w malutkiej miejscowości 2 godziny od Aten, a Jani ma zostać poddany wstępnym testom. Cieszyłam się bardzo po pierwsze z propozycji dobrej pracy, ale również z perspektywy kilkudniowej  podróży, zobaczenia czegoś nowego i przyznaje się bez bicia – krótkich  wakacji od mojej greckiej sałatki, miłego pobycia  w przyjemnej samotności. Przygotowałam się więc na romantyczną podróż we dwoje, do małej nadmorskiej miejscowości, gdzie mieści się fabryka, prosperująca świetnie nawet mimo kryzysu. W mojej wyobraźni miało być naprawdę pięknie – miła podróż we dwoje, może nawet jakiś mały kurorcik. Jednak zawsze kiedy człowiek obmyśli sobie coś skrupulatnie, życie zazwyczaj płata wielkiego figla. Wszystko co tylko możliwe poszło bowiem nie tak…
     Pakując swoje walizki, dowiedziałam się, że  nie jedziemy sami. Pojedzie z nami również ojciec Janiego – (najwyższa pora nadać mu imię) – Pomidor, ponieważ w fabryce, w której sam kiedyś pracował ma swoich znajomych. No cóż – pomyślałam – romantycznie już nie będzie, ale za to raźniej. Kiedy już  spakowałam walizkę, w przypływie entuzjazmu na podróż zdecydowała się również Feta – dlaczego by nie? Z moich planów na chwilkę samotności nici…
    Żeby nie denerwować się zbytnio tym, że moje plany nie mają już racji bytu, postanowiłam przetematyzować podróż. Nie mogła być już romantyczna, miała się stać naukowa. Na tylnym siedzeniu samochodu zaaranżowałam małą bibliotekę z książkami, które umilą mi czas, interesującymi artykułami i mp3 z ciekawymi audycjami radiowymi. Osiem godzin podróży spożytkowałam jak mogłam, co chwilę ze zgryzionymi zębami odpowiadając na pytania Fety, że nie chcę ciasteczek, sucharków, kanapki, wody ani krakersów.
     Mam się świetnie – ale w swoim własnym świcie!
     Po długiej podróży już właściwie w nocy, znaleźliśmy się w miasteczku. Kiedy trochę odpoczęliśmy w domu przyjaciółki Fety, gdzie mieliśmy nocować, razem z Janim wybraliśmy się na nocny spacer po mieście. Nie było widać właściwie niczego, ale wierząc  poglądowi, że w Grecji wszystko jest piękne, ufałam że również i te miasteczko na pewno ma swój urokliwy klimat. Ot – pewnie kolejna malownicza nadmorska wioska.
       Po powrocie usiedliśmy chwilę z wszystkimi, potem  zmęczeni podróżą poszliśmy spać. Dom przyjaciółki Fety, był prawdziwym przeciwieństwem tradycyjnego, greckiego domu, ale przede wszystkim domu samej Fety, gdzie każdy domownik chodzi w skarpetkach wyprasowanych w kant. Trochę nieprzytomna po długiej podróży zastanawiałam się, czy nie uczestniczę w jakimś doświadczeniu na reakcję człowieka w skrajnych warunkach. Najpierw wsadzono mnie do sterylnego domu Fety, a później przerzucono do przestrzeni będącej przeciwieństwem, żeby zobaczyć jak się zachowam. Przetrwam – chodziło mi po głowie. Pomyślałam: jutro wstanę wypoczęta, świat będzie wyglądał inaczej. Noc jest zawsze złym doradcą.
      Wstałam wypoczęta, ale niestety  świat, jaki wyłonił się rankiem przede mną wyglądał naprawdę tragicznie. Chciałam się ratować optymizmem, ale im dłużej trwał mój poranny spacer, tym bardziej byłam zrozpaczona. W zdenerwowaniu chciałam wyciągnąć paczkę papierosów. Zapalić jednego, drugiego, a jak się nie uspokoję to i trzeciego. Niestety – nie palę. Zupełnie upadł mój pogląd, że każde miejsce w Grecji jest cudem świata, tylko dlatego że taki świat pokazują pocztówki. Białe domki pracowników fabryki nie różniły się niczym jeden od drugiego – jak pudełka od zapałek z obdrapanymi ścianami. Zero oznak życia. Kilka palm i drzewek oliwnych na zaniedbanym trawniku w umownym centrum miasteczka. Jedna poczta, piekarnia i jeden sklep. Dalej szkoła i przedszkole. Po dwudziestu minutach spacer się skończył, bo zwiedziłam już wszystko.
      To nie może być prawda – myślałam ciągle. A gdzie tawerny, bary i weseli staruszkowie wiecznie popijający kawę? Nic z tego, nawet morze przybrało tutaj szaro-burą barwę i za nic nie chciało być lazurowe. Jedyna nadzieja – wstępne testy Janiego – pójdą źle, może nic z tego nie wyjdzie… Ale i ta szansa runęła, kiedy zobaczyłam jego uśmiechniętą twarz, po powrocie. Prawie popłakałam się, słysząc że był prawie najlepszy…
     Niczym nie mogłam ukryć rozpaczy, która na mojej twarzy stawała się coraz bardziej oczywista.
-Nie martw się Dorota. – powiedziała patrząc na mnie Feta, z naprawdę dobrymi intencjami. – Nie będzie tak źle: urodzisz dziecko, zajmiesz się wychowaniem. – Słysząc jej słowa, w przeciągu minuty zrozumiałam wszelkie wcześniej niepojęte  dla mnie ludzkie decyzję: za chwilę ją zamorduję, dziecka nigdy nie urodzę, a żeby być tego pewna poddam się sterylizacji, podłożę bombę w sklepie, rzucę się z balkonu, ucieknę do Indii i nigdy mnie nikt nie znajdzie, wstąpię do zakonu, albo zmienię sobie płeć. Trzy wdechy, trochę spokoju  i trochę bardziej realistyczny  pomysł: jeśli zacznę tu coś palić, to od razu będzie to co najmniej trawa – nie ma sensu tracić czas na profilaktykę.
       W drodze powrotnej  do domu, miałam wrażenie że od nawału myśli wybuchnie mi głowa. Co robić? Gdzie uciekać? – myślałam. Nie mając czym uspokoić hałasu w mózgu, wzięłam do ręki pierwszą lepszą książkę wciśniętą w siedzenie samochodu. W wielkim przewodniku po Grecji, z wielką niechęcią wyszukałam tą malutką miejscowość, gdzie diabeł naprawdę mówi dobranoc, sprawdzając co jest ciekawego obok.
     Pół godziny od  Delf – centrum starożytnego świata. To przecież do delfickiej wyroczni wędrowali wszyscy, zadając jej pytania. Czy w tym może być jakiś ukryty sens, czy ja już majaczę? Co by nie było – to jakiś  już plus.
     Już prawie w  nocy wróciliśmy do pachnącego jak zawszę świeżością królestwa Fety.     Położyliśmy się w swoim własnym łóżku, w którym odpoczywa się prawdziwie.
    Mówią, że każdy początek jest ciężki, ale to jest  jednak dość duży kaliber.
    Rano wstałam przeziębiona, ale za to z trzeźwym umysłem. Przypomniało mi się kilka wesołych komedii, amerykańskich seriali, których scenariusz jest zawsze ten sam: młoda bohaterka przyjeżdża z dużego miasta, rzucona przypadkowo przez los do okropnej wioski, zabitej deskami. Na drugi dzień chce wyjechać, uciec jak najdalej. Zostaje jednak  trochę dłużej i tak zaczyna się film…
PS.
Od jutra zaczynam oglądać „Przystanek Alaska”-  może będzie coś na rzeczy… J

Mały więzień 🙂

Jadalne kasztany… niedziela, 23 październik 2011

     
    Jednym z najbardziej charakterystycznych zapachów greckiej jesieni, jest zapach pieczonych kasztanów. Pomimo, iż temperatura może być wysoka, a pogoda słoneczna, kiedy czuć je w powietrzu nie ma wątpliwości – jest pełnia jesieni.
     Kiedy zapada wieczór, a miasto ponownie ożywa po popołudniowej sjeście, w różnych częściach centrum pojawia się kilkoro kasztaniarzy. Rozkładają wielkie, blaszane blaty i podgrzewają je od dołu butlami gazowymi. Kiedy blaty są wystarczająco gorące, rzucają na nie specjalny rodzaj kasztanów, które idealnie nadają się do jedzenia.
    Ich zapach, który czuć w całym mieście,  mną owłada, tak że właściwie każdą wieczorną wizytę w centrum kończę, trzymając w rękach papierową torebkę wypełnioną gorącymi kasztanami. Staram się jeść ile mogę, bo z kasztanami jest tak samo jak z truskawkami – zawsze kiedy kończy się sezon żałuję, że nie jadłam ich jeszcze więcej. Smakują trochę jak orzechy laskowe, ale są znacznie bardziej miękkie i trochę słodkawe. Podejrzewam również, że muszą być szalenie zdrowe!
    To naprawdę bardzo dziwny zbieg okoliczności, bo kiedy wczoraj wracając z miasta skończyłam moją porcję, schowałam ręce do kieszeni i wyciągnęłam dwa polskie kasztany z poprzedniej jesieni. Nie pamiętam kiedy byłam ostatnio tak zadowolona, że czegoś zapomniałam. Rok temu zupełnie wypadło mi z głowy, żeby wyprać mój jesienny płaszcz i wyrzucić zabrane z ziemi, polskie kasztany. Na całe szczęście!
PS. Właśnie sprawdziłam – są wcale niedrogie oczywiście na Allegro. Wystarczy włożyć na opcję „gril” do piekarnika, na kilka minut i gotowe!