Polskie faworki – w wydaniu greckim…czwartek, 15 grudnia 2011

   
    Znajoma znajomej, poprosiła mnie, żebym podała łatwy, prosty przepis grecki, który bez problemu można wykonać w Polsce. Z wielką przyjemnością podaję – grecką wersję polskich faworków. Przepis taki, jak  każdy lubi:
1)      prosty
2)      szybki
3)      robiący wrażenie!
    Wrażenie robi naprawdę, bo dodanie do zwykłych faworków polewy  miodowo – orzechowej, zupełnie zmienia ich smak. Przyznam – to jedno z moich z dań nr 1 na Święta Bożego Narodzenia…Mniam…
    Tak więc, w przerwie pomiędzy szukaniem/pakowaniem prezentów, lepieniem pierogów i malowaniem sobie choinek na paznokciach (ho! ho! ho! nowy grecki hit!), zapraszam na greckie faworki. Oto przepis ekspresowy…
    Tak na marginesie – dla tych którzy kulinarnie są bardziej zaawansowani i wiedzą jak się robi faworki, radzę od razu przejść do wykonywania polewy.
Skład ciasta:
-3 jajka
-300 g mąki (ewentualnie trochę więcej)
-kilka kropli brandy lub whisky
    Wszystkie składniki mieszamy razem i ugniatamy na  jednolitą masę. Wkładamy na godzinę do lodówki. Po godzinie wałkujemy i wycinamy dowolne kształty. Każdy, pojedynczy faworek wkładamy na chwilę do rozgrzanego oleju, tak żeby zanurzył  się w całości. Kiedy zbrązowieje – jest już gotowy. I tak kolejne, aż do mety!
Skład polewy:
-1 szklanka cukru
-1 szklanka wody (odrobinę mniej)
-sok z ćwiartki cytryny
-łyżka miodu
-orzechy włoskie
-cynamon
     Do szklanki wody dodajemy  szklankę cukru, mieszamy  i podgrzewamy  ciągle mieszając. Dodajemy  sok z ćwiartki cytryny. Na końcu dodajemy łyżkę miodu. Jeśli konsystencja jest za rzadka lub za gęsta – dodajemy  odpowiednio wody lub cukru. Wszystkie faworki polewamy sosem. Na koniec kruszymy orzechy i mieszamy z cynamonem. Tą mieszanką posypujemy faworki.
     Gotowe! Uff… Teraz już spokojnie możemy przejść do kończenia malowania choinek na paznokciach!J


Przerwa na kawę – wersja po grecku… poniedziałek, 12 grudnia 2011

      Bardzo dużo czasu upłynęło zanim pierwszy raz spróbowałam typową kawę  w wydaniu greckim. Zawsze tak cieszył mnie widok mikro malutkich filiżanek o najróżniejszych wzorach, w wielkich dłoniach starszych Greków, którzy przeważnie  mają duże problemy techniczne z ich trzymaniem.  Jeden, dwa łyki i po sprawie – taka mocna dawka skondensowana w tak małej filiżance naprawdę stawia na nogi!
– Nie, nie zamawiaj tego, na pewno nie będzie ci smakować. Tą kawę piją tylko starsi Grecy, dziś jest już niemodna. – tak właśnie zawsze gaszony był mój entuzjazm, kiedy miałam ochotę  próbować. Gaszony – do czasu oczywiście. A jak się okazuje ludzka ciekawość, to wcale nie pierwszy stopień do piekła!
      Kiedy w końcu przełamałam się i spróbowałam zaklinając, że „robię to na własną odpowiedzialność”  – daje słowo, od tego pamiętnego momentu, nie wyobrażam sobie dnia bez kawy po grecku!
     „Modne, niemodne – to takie względne pojęcie” jak powiedziała Anna Mucha w  Pannie Nikt, bo uznawana za napój typowy dla starszego pokolenia, kawa po grecku, to dla mnie prawdziwy rarytas. Trochę przypomina – szczególnie w swojej mocy – włoskie espresso, ale jej sposób przyrządzania jest zupełnie inny. Wcześniej,  nie przyszło mi do głowy, że tak też można przyrządzić kawę.
       Niżej podaje dokładny przepis, krok po kroku jak można ją zrobić samodzielnie, w jakimkolwiek miejscu na świecie. Nie potrzeba właściwie żadnego specjalistycznego sprzętu.  Jest tylko jedno małe „ale” – żeby kawa miała odpowiedni smak powinna być bardzo, bardzo drobno zmielona. Jeśli ktoś ma więc młynek do kawy, można po prostu przemielić trzy, cztery  razy, w przeciwnym razie, trzeba  lekko przymknąć  okoJ Ale i  tak na pewno się uda!
   

Kawa musi być naprawdę drobno zmielona.

Jedną czubatą łyżeczkę wsypujemy do małego garnka. Ten na zdjęciu  służy specjalnie do greckiej kawy, ale można posłużyć się też takim, w którym ugotowalibyśmy jajko:)

Jedna łyżeczka cukru, mniej bądź też więcej…

Do mieszanki kawy z cukrem wlewamy  zwykłą wodę, może być prosto z kranu.  Potrzeba nie więcej wody niż do małej filiżanki od espresso. 

Wodę z kawą i cukrem gotujemy doprowadzając do wrzenia.

W międzyczasie dolewamy trochę mleka lub też nie – kwestia gustu…

Chwilę później mieszamy – wystarczy raz.

Kiedy zacznie wrzeć, na chwilę zdejmujemy z ognia, ale uwaga – to jeszcze nie koniec…

Doprowadzamy do wrzenia jeszcze dwa razy dodatkowo!

Całą miksturę przelewamy do filiżanki – takiej małej oczywiście.

Teraz trzeba poczekać kilka sekund, żeby kawa osadziła się na dnie.  Po chwili  – gotowe!

A może by tak… jeszcze jedną?
Pozdrawiamy!!!

                                                  KELLY – thank you for the presentation!!!

Świąteczna gorączka – na dwa miesiące przed… czwartek, 8 grudnia 2011

       Nie ma co ukrywać: kiedy jest się za granicą, z dala od swojego domu Święta Bożego Narodzenia, to nienajlepszy okres w roku. Chyba każdy, kto spędza je na jakiejkolwiek  emigracji – odczuwa to samo… Pierniki tracą swój smak. Światełka na choince nie mienią się tak czarująco. Święty Mikołaj zaczyna irytować. A żeby nie widzieć wystaw sklepowych – najchętniej nie wychodziłoby się z domu. Nie ma to jednak sensu, bowiem przy pierwszym włączeniu radia czy telewizora jedyne co słychać, to świąteczne hity.
      Z różnych mniej lub też bardziej zależnych ode mnie powodów, Boże Narodzenie spędzę w Grecji. Co zrozumiałe – wcale nie skaczę z radości. W tym roku będę musiała obyć się bez pierogów z kapustą i grzybami, śniegu i zapachu sosen, które w Grecji są unikatem. Nic wesołego. Załamałam się już zupełnie, kiedy dowiedziałam się że tutaj, prezenty dostaje się nie w Wigilię, której prawie z resztą  nie ma, ale 1go stycznia. Ten ostatni fakt, dobiłby chyba każdego, już ostatecznie.
     Nie ukrywając przed samą sobą podłamania, opracowałam  pewną strategię – udam po prostu, że Świąt w tym roku nie ma! Będzie to trudne zważywszy na ilość bodźców zewnętrznych, ale na pewno łatwiejsze niż branie w nich udziału…
     Czasami jest jednak tak, że im bardziej przy czymś się upieramy, tym bardziej życie ciągnie nas w zupełnie innym kierunku…
     Powszechne już  w Polsce stało się narzekanie, że przygotowania do Świąt rozpoczynają się stanowczo za wcześnie. Istnieje coś takiego jak granica 1go listopada. Dopiero po Święcie Zmarłych  w sklepowych witrynach zaczyna dominować czerwień z zielenią oraz złote dodatki. W Grecji jednak Święta Zmarłych nie ma. Nie ma więc takiej umownej granicy. Dlatego całe przygotowywania zaczynają  się dużo… dużo… wcześniej! Ho! Ho! Ho!
    Już pod koniec października, kiedy jesienne liście nie zdążyły nie tyle spaść, co pożółknąć, Feta kazała wynieść z garażu kilka wielkich pudeł ze sztuczną choinką na czele, wszelakimi ozdobami i wszystkim co ze Świętami się kojarzy…
    Zgodnie z obraną strategią – udawałam, że tego nie widzę!
    Pudła postały kilka dni. A w międzyczasie Feta opracowywała  co? jak? i gdzie? ma znaleźć się w tym roku. Około 1 listopada w salonie, w centralnym miejscu przy oknie znalazła się gigantyczna choinka.
     Na ten widok – przełknęłam ślinę… Choinki nie dało się przeoczyć!
     Ustrajanie wielkiej, plastikowej imitacji trwało 3 dni! Przebierana była trzy razy. Ja za każdym razem broniłam się rękami i nogami żeby nie brać udziału w strojeniu, bo dla mnie tych Świąt nie ma, a  plastikowych choinek nie uznaję!
-Jaka ona piękna! – za każdym razem wzdychała Feta, będąc naprawdę w innym wymiarze, czy też może na innej planecie, o nazwie „Wesołe Święta”.
-Proszę cię … daj mi święty spokój! Rób swoje – tylko daj mi święty spokój. – za każdym razem odpowiadał mąż Fety –  Pomidor, który zazwyczaj jednego czego  od swojej żony chce to – święty spokój. Nie jest to nigdy możliwe.
     Kiedy większość Polaków świętowała 11 listopada, Feta zdążył przywiesić wszystkie światełka.  Prócz choinki, wiszą one właściwie   – wszędzie!
     W akcie rozpaczy i desperacji, ale przede wszystkim w trosce o moje oczy, myślałam całkiem poważnie żeby zacząć chodzić po domu w słonecznych okularach. Światełka migają, gasną i zaświecają się – każde w swoim dyskotekowym rytmie.
      Kiedy z początkiem grudnia byłam święcie przekonana, że to już koniec przystrajania domu, Feta planowała … co by tu jeszcze!
-Święta to święta! A przy wszechobecnym kryzysie trzeba jakoś się pocieszyć i nikomu nie zaszkodzi kilka sympatycznych akcentów! Jak ja uwielbiam Boże Narodzenie! – wykrzyknęła, jednocześnie wychodząc na zakupy – świąteczne, jak już wszyscy się zapewne domyślają.

       Naprawdę nie mam ochoty na Boże Narodzenie – myślałam siedząc w swoim pokoju. Tym bardziej – rozdawanie prezentów w Nowy Rok i brak Wigilii, to naprawdę duża przesada! Kiedy tak mocno próbowałam skoncentrować się na konkretnej pracy – zapamiętując nowe,  greckie słówka i rozpaczając ze zgryzoty jednocześnie,  z salonu zaczął dochodzić dźwięk brzęczącej  pozytywki typu made in China, wykrzykującej grecką kolędę. Im mocniej próbowałam się skoncentrować, tym głośniejsza była pozytywka. Zacięłam się w sobie i uczyłam się dalej, mając nadzieję, że nic mnie nie ruszy. Kolęda odśpiewana została raz, drugi, a potem trzeci i czwarty przy akompaniamencie głośnych śmiechów. Co za radość…  – pomyślałam rzucając słownik w kąt. Poddaje się! Biała flaga!
     Co dwie głowy to nie jedna  – Feta właśnie wróciła z zakupów ze swoją siostrą – Cytryną, która  nigdy nie ukrywa – jest od zakupów uzależniona. Na stole, pod stołem i obok niego były zastępy Św. Mikołajów, cała armia, w najróżniejszych postaciach: jako solniczka, cukiernica, kubki i talerzyki, serwetnik oraz komplet dwudziestu opakowań serwetek (tak na wszelki wypadek), stojących, leżących i siedzących figurek, papieru toaletowego ze świątecznym motywem, ciastek i lizaków. Na środku stołu – gwiazda wieczoru – gigantyczny Święty Mikołaj wykrzykujący swoją kolędę, raz jeden drugi, i … 
      ….wyginający jednocześnie swoje przysadziste biodra do przodu i w tył w dosyć  perwersyjnym  ruchu…
      Żart typu: głupie, ale i śmieszne. Nie mogłam się powstrzymać i podbiegłam do wszystkich, żeby z bliska zobaczyć, co takiego wyrabia ten osobliwy Mikołaj. A kiedy piosenka się skończyła, wstyd się przyznać – poprosiłam o bis…
     Wieczorem do klamek wszystkich drzwi zostały przywieszone dzwonki z motywami bałwanka. Doszłam do wniosku, że dalsze ignorowanie i strajkowanie nie ma sensu – zbliżają się Święta! Muszę przyznać… Lepiej zacząć je zauważać, bo przeczuwam, że Feta może planować w światełka przystroić również i mnie!
     Wieczorem poddałam się już ostatecznie i zrobiłam sobie kawę – w kubku z wielkim, śmiejącym się bałwankiem. A niech tam!   W sumie wygląda całkiem sympatycznie. A może nie będzie, aż tak źle…
             

Polski fenomen – smalec…piątek, 2 grudnia 2011

       Są takie okresy w roku, kiedy dopada mnie maniakalna wręcz chęć na bardzo konkretne jedzenie. I nie mogę się opamiętać,  póki nie zdobędę tego, czego pożąda mój organizm. Tej wiosny był to na przykład sok z kiszonej kapusty. Ten dziwny specjał tropiłam prawie tydzień, wypytując panie z targu, aż wreszcie zaspokoiłam swoją natrętną chęć. To samo dzieje się, kiedy jest sezon na pomidory, które jem wtedy jak jabłka, albo na owe jabłka, które jem czasem kilogramami.
     Jestem przekonana, że lekarz wyjaśnił by te nagłe obsesje zwykłym niedoborem organizmu na określony składnik, którego organizm sam się domaga i daje wytchnienie, dopiero kiedy głód zostaje zaspokojony.
     Tym razem moimi myślami zawładnął…. smalec….
     Moja chęć zjedzenia zwykłego, polskiego smalcu była tak silna, że nie dawała mi spać… Smalec…smalec…smalec….Słyszałam jak nocami woła mój żołądek…Smalec…Smalec….
     Nie muszę chyba tłumaczyć, że w Grecji nie je się czegoś takiego jak smalec i nie ma szans żeby kupić go w sklepie. Jedyna możliwość – zrobić go samodzielnie!
      Moja akcja pod hasłem „smalec” trwała półtora  tygodnia. Zadaniem nr 1 było dowiedzenie się, jak to się robi. Kiedy zostałam uświadomiona, przełknęłam ślinę i myślałam ze samo mi przejdzie. Poczekałam więc kilka dni, żeby oswoić się z tą świadomością, ale moja chęć zjedzenia świeżego chleba z cienką warstwą smalcu nie ustępowała. Tym samym, po trzech dniach przeszłam do zadania nr 2: zdobyć składniki.
     Z boczkiem, cebulą i czosnkiem nie było problemu. Ale jak wytłumaczyć rzeźnikowi co to jest słonina? Posługując się wydrukowanym obrazkiem z interneru – udało się! Po długim tłumaczeniu, sprzedawca ze sklepu mięsnego zszedł do piwnicy, gdzie mieściły się odpadki i dał mi wszystko co miał, za symboliczne 50 centów. Miał twarz jakby na chwilę zapomniał jak ma na imię i z ciężkim trudem próbował sobie przypomnieć.
-Jeśli mogę zadać osobiste pytanie…- spytał po chwili. – Dziewczyno, co ty zamierzasz z tym robić? 
     Żeby uniknąć nieprzyjemności, uprzedziłam Fetę o tym co zamierzam  i dokładnie opisałam cały proces, który miał przecież  odbyć się w jej kuchni. Tego wieczoru Feta wyszła do koleżanki. W tym miejscu oszczędzę czytelnikom opisu jak wykonuje się tradycyjny, polski smalec. Z resztą można go znaleźć bez problemu w sieci. W każdym razie po dwóch godzinach wpatrywania się na słoninę + boczek wędzony w wielkim garnku i konsultując się z mamą dyżurującą na Skype, proces z wielkim sukcesem został zakończony! Smalec w swojej najbardziej wykwintnej formie wylądował w słoiku i czekał do rana, żeby przeistoczyć się w substancję pół ciekłą. Wszyscy przeżyli! Łącznie z Fetą!

-Olivka, to jest naprawdę bardzo dobre! – próbowałam przekonać moją grecką przyjaciółkę, która za każdym razem patrząc na perfekcyjnie przyrządzony smalec miała odruch wymiotny.

-Za nim skrytykujesz – spróbuj. – starałam się jak mogłam, żeby ją nakłonić.
-Wow…Co za wykwintne połączenie: boczek i tłuszcz. – skwitowała.
     Nie dało rady z nikim innym. Każdy wzbraniał się jak mógł. Nie chciał nawet dziadek, który prawie obraził się, na moją propozycję:
-U nas w Grecji, takie rzeczy jadło się w czasach najgorszego kryzysu!
    Już miałam powiedzieć „czyli jak znalazł!”, ale ugryzłam się z język, bo z dziadkiem lepiej nie zadzierać. Ale jest to kolejny dowód, że chyba nie jest w Grecji jeszcze, aż tak źle!
       Po uwadze dziadka, przyznam – poddałam się. Widocznie nikt, prócz mnie nie jest w stanie docenić prostej finezji tego starego, polskiego dania, fantastycznej szybkiej przekąski, którą można zjeść na szybko kiedy jest zimo i nie ma się na nic sił. Zero chemii, zero sztucznych barwników, czysta natura, po prostu…
-Tłuszcz! Sam tłuszcz! – dokończyła moją prezentację smalcu Olivka, kiedy wieczorem, przy stole siedziała cała wielka rodzina z bonusami w postaci ciotek, wujków i kuzynostwa, które zjechało się na kolacje u Fety.
     Feta już od południa przygotowywała wszelkie swoje specjały, naprawdę dalekie od naszego wyobrażenia kryzysu w Grecji. Pobladła, kiedy zobaczyła co ukradkiem położyłam na jej piękny elegancki stół.
     Z całym szacunkiem do greckich gustów kulinarnych, nie namawiałam już nikogo do degustacji. Surowo nawet wzbraniałam, słysząc wszelkie poprzednie komentarze. Nie oznacza to jednak, że postanowiłam zrezygnować ze swoich upodobań i wielkiej sympatii do dobrej strony polskiej tradycji, którą z perspektywy kilometrów postrzegam inaczej.
      Nie zwracając uwagi na blady odcień skóry Fety, posmarowałam grubą kromkę cienką warstwą. I żułam w milczeniu, patrząc w przestrzeń, myśląc sobie jak dumny byłby ze mnie mój tata, z pewnością jedząc od razu cały słoik, pogryzając kiszonym ogórkiem dla urozmaicenia.
-A mogłabym jednak spróbować? – po dłuższej chwili, spytała zaciekawiona jakby trochę ciotka.
-No, nie wiem… – odpowiedziałam, będąc gdzieś w środku naprawdę urażona wcześniejszymi komentarzami.
-No dobrze, ale tylko trochę…
      Jak można się było spodziewać znając przewrotność losu, nie skończyło się na małej degustacji. Bo za jedną ciotką zaciekawiła się druga i trzecia, a po nich zestaw wujków i kuzynostwa. A ponieważ rodzina jest bardzo liczna, po kolacji na dnie słoika zostało już tylko kilka pojedynczych skwarków.  Nie będę kłamać, że pospadali z krzeseł z zachwytu, ale słoik naprawdę był prawie pusty.
     Na całe szczęście głęboko, w ciemnych czeluściach zimnej lodówki, ukryłam wcześniej drugi, dodatkowy słoik. I to jeszcze większy!   Mam wielką nadzieję, że do końca zimy wystarczy…

       

Modny przerywnik cz. 2 … wtorek, 29 listopada 2011

     Oto druga część TOP 10 mody greckiej na jesień. To prawda, że robi się coraz zimniej. Ja jednak nie daje się zwieść wystawom sklepowym, w których coraz więcej jest gadżetów świątecznych. To wciąż jeszcze jesień, końcówka – ale jednak jesień J

5.  PONCZO – jeszcze jakiś czas temu raczej  nie założyłabym poncza, uznając że  pasuje do bardziej dojrzałych kobiet, które chcą wyglądać  dostojnie. Ale w nowoczesnej odsłonie, do legginsów i kozaków – jak najbardziej! Na pomysł noszenia poncza z paskiem nigdy bym nie wpadła – uważam, że jest fantastyczny.
4. PANTERKA – to chyba trend, który króluje teraz wszędzie. Zauważyłam go co najmniej od zeszłego roku. Chyba każdy myślał, że szybko minie i stanie się bardzo passe, ale nic z tego, a przynajmniej na greckich ulicach. Panterka pojawia się wszędzie, pod każdą postacią (!). Mnie najbardziej przypadła do gustu w wersji bardziej dyskretnej – jako element biżuterii. Ale przyznam się szczerze, że jak teraz o niej myślę, to mam ochotę zaszaleć i kupić sobie panterkowe legginsy. Szukam jakiegoś argumentu przeciw, ale niestety nie znajduję. Więc w  sumie – dlaczego by nie?!

3. SZALE – szale we wszelkiej postaci! To  żadna nowość, bo jesień nie może obejść się bez porządnego szala. A jest to chyba jeden z najłatwiejszych elementów pomocnych dla odświeżenia szafy. W każdym razie, jak zdążyłam podejrzeć, Greczynki z szalami się nie rozstają. Wybierają te największe, wręcz gigantyczne, takie którymi łatwo jest się okryć całą, jak kocem. I tak przesiadywać pijąc godzinami kawę z przyjaciółką.

2. UBRANKA DLA PSÓW – to jest naprawdę urocze! Wraz ze spadkiem temperatury, znaczna większość psów wychodzi na spacery w kurtkach i swetrach. I wcale nie chodzi tu o żaden psi bal przebierańców, ale normalne ubrania, w którym zwierzakom jest po prostu cieplej. A fakt, że wyglądają naprawdę fenomenalnie –  to dodatkowy plus!

1. STARSI PANOWIE, STARSI PANOWIE… – to jest bez dwóch zdań mój nr jeden mody greckiej. Bez względu na to czy jest niedziela, poniedziałek, czy też środa; wieczór czy też ranek, czy wychodzą do kawiarni, czy też po kilogram ziemniaków,  zawsze ubrani tak, że naprawdę miło jest na nich popatrzeć. Śnieżnobiałe lub błękitne koszule. Wyczyszczone do granic możliwości stukające buty. Krawaty. Muchy. Jedwabne szaliki. Eleganckie płaszcze i kurtki. Kapelusze! Dyskretne wody kolońskie. Delikatne sygnety na zadbanych dłoniach. I to co lubię najbardziej – zapach cygar! Tak zupełnie na  co dzień. Dziś przypadkowo byłam  w sklepie Zara. Weszłam do działu męskiego. Był przepełniony starszymi panami, badającymi najnowsze trendy w jesiennej modzie.  Też pewnie nie znaleźli żadnego argumentu, żeby tego nie robić. I  to jest to, za co tak uwielbiam Grecję!

Nawet panowie z parku wyglądają jakoś tak…modnie:)
Wszystko jest pod kolor!
Z pozdrowieniami:

Perfekcyjne plany nie działają… sobota, 26 listopada 2011

        Dzisiejsza  piękna, słoneczna sobota zapowiadała się idealnie. Równie idealny był jej plan. Szybka, poranna kawa w centrum. Około południowe zakupy, w sklepach które punktualnie o 14.00, jak jeden mąż się zamykają i trwają zamknięte, aż do poniedziałkowego ranka.   Sesja zdjęciowa do „Modnego przerywnika cz. 2”. Wizyta na poczcie. Spotkanie z Ogórkiem.
      Idealne plany mają jednak to do siebie, że rzadko kiedy wypalają.
      Kiedy już stałam prawie u drzwi, z jednym butem na nodze, przyszła wyczekiwana przez tydzień paczka z Polski z płatkami owsianymi i zestawem gazet. Nie pamiętam kiedy cieszyłam się tak bardzo z płatków owsianych jak i kolorowych gazet! Doda jest znów zakochana – prawda, czy też nie  – cieszę się razem z nią!
      Śpiesząc się do wyjścia odłożyłam wszystko w bezpieczne miejsce, żeby dobrać się do gazet za raz po powrocie. I kiedy już naprawdę, prawie że wychodziłam…
      Pyk! Trzasnęło mi w palcach w ostatnim momencie… Pyk, pyk… strzeliłam jeszcze dwa razy, a później jeszcze kilka, bo jak się zacznie to nie można przestać. Pyk! Pyk…pyk…pykk…
       Czy ktoś może wie o co chodzi z tymi bąbelkowatymi, plastikowymi torebkami ochronnymi, które pękają jak się trochę naciśnie? Jedna po drugiej, a są ich setki… I najgorsze jest to, że jak się zacznie to nie można przestać. A może tylko ja tak mam…?
       W każdym razie po dziesięciu minutach miałam już opracowaną specjalną strategię. Trzeba naciskać delikatnie z boku, a nie w środku, bo w tedy nic z tego nie wyjdzie.
       Niestety, paczka była spora  i mama nieopatrznie włożyła dużo folii. Po dziesięciu minutach nie wyszłam. Po piętnastu też nie…
      Przyznam się szczerze, to nie była idealna sobota, tak  jak sobie zaplanowałam, bo nigdzie już  nie zdążyłam. Przepraszam, ale zapowiadane na teraz zdjęcia z modą grecką, na pewno znajdą się po weekendzie. Mam tylko wielką nadzieję, że  do tego czasu nie znajdę już niczego z bąbelkami…

    

Patent Olivki na video – rozmowy… czwartek, 24 listopada 2011

        Ku rozgoryczeniu Olivki, już od ponad dwóch lat Pieprz mieszka całe osiem godzin jazdy autobusem stąd. Nie jest to łatwa sytuacja, wie o tym każdy kto przez chociaż pewien okres był ze swoją drugą połówką na odległość. Szczególnie w Grecji jest to o tyle trudne… nie muszę chyba wyjaśniać – chodzi oczywiście o temperament Greków.
     Fakt, że we współczesnych czasach istnieje coś takiego jak video rozmowa przez np. Skype, jest prawdziwym  wybawieniem. Wiadomo, że ten komputerowy program nie jest w stanie zastąpić żywej, fizycznej obecności drugiej osoby. Jednak jest to ogromne ułatwienie, które przyniosła rozwijająca się technologia.
     Olivka rozmawia tak z Pieprzem niemalże codziennie. Słychać w tedy w całym domu na przemian: śmiech, krzyk i radosny lub też do wyboru – romantyczny śpiew. Ostatnio moja babska wścibskość (przyznaje…) wzięła górę i lekko uchyliłam drzwi do pokoju Olivki, w trakcie toczącej się rozmowy.
     Przymknęłam szybko, żeby zdążyć powstrzymać wybuch śmiechu. Olivka w swoim żywiole! W stroju codziennym, ale tylko  od stóp do szyi. Czyli: typowe, domowe bambosze, wielkie różowe skarpety, wyciągnięte w   każdą stronę dresy i za duża o trzy numery koszulka z dumnie brzmiącym, wielkim napisem „Dolce Cabbana”. W okolicach szyi następowała wyraźna granica,  powyżej której widać było naprawdę spektakularne (!) przeobrażenie: włosy wysoko upięte w zalotny kok, rzęsy jak dwa wachlarze i czerwona jak krew szminka na ustach.
     Nie muszę chyba wyjaśniać co w swoim komputerze  widział Pieprz, oczywiście uradowany, jak zawsze całym spektaklem. Mówiąc dosadniej – był w siódmym niebie,  stu procentowo przekonany, że wygląd twarzy Olivki jest spójną całością  z dalszą częścią stroju. Faceci…:)
     Po chwili „Trzask!”. Rozmowa się zakończyła, a Olivka z całej siły zamknęła drzwi do swojego pokoju.
     Czy ona chce mnie teraz zabić?… – pomyślałam kiedy stanęła przede mną,  patrząc mi prosto w oczy i milcząc jednocześnie. 
-A teraz znów mogę być sobą! – wykrzyknęła i jednocześnie sprytnymi ruchami zmazała cały make-up już wcześniej przygotowaną chusteczką. Wyszła rozplątując  włosy zamaszystym ruchem, które migiem powróciły do stanu sprzed transformacji.
    
    Po tym wydarzeniu doszłam do wniosku, że to nie kto inny jak Olivka, powinien udzielać porad o facetach i związkach… I już nad tym pracujemy.  Artykuł – niebawem! 

Magiczna granica trzech miesięcy… poniedziałek, 21 listopada 2011

     
     Pamiętam doskonale, jak przed moim pierwszym dłuższym zagranicznym wyjazdem, dostałam złotą radę od koleżanki, która bardzo często gdzieś wyjeżdżała:
     Pamiętaj, zawsze kiedy się przeprowadzasz, szczególnie do innego państwa, potrzebne są trzy miesiące  na zaaklimatyzowanie się. Dokładnie po trzech miesiącach zaczynasz funkcjonować normalne.
     Moja koleżanka najwyraźniej wiedziała doskonale co mówi, bowiem jej słowa sprawdzały się za każdym razem, kiedy przesadzałam moje korzenie. Nie wiem, czy działa to na zasadzie efektu placebo, ale dokładnie tak samo jest i tym razem.
    Kilka dni temu mimochodem sprawdzając coś w kalendarzu, uświadomiłam sobie, że moja granica „magicznych trzech miesięcy” właśnie minęła. Niewiadomo kiedy, tak szybko upłynął mi ten czas. I rzeczywiście – zauważyłam, że dopiero po tych trzech miesiącach, zaczynam funkcjonować normalnie.
     Ku radości Janiego, moje nastroje przestały wzbijać się i spadać jak na zwariowanej sinusoidzie. Sama nie mogę się nadziwić, że przyzwyczaiłam się nawet do ciągłej niepewności, tego że nie mam pojęcia co dalej będzie. Naprawdę nie sądziłam, że nawet do takiej niestabilności człowiek jest w stanie się przyzwyczaić i zupełnie absurdalnie – znaleźć w niej coś stałego.
      Codziennie wieczorem skrupulatnie planuje następny dzień, tak by mimo wszystko nie tracić cennego czasu. Powoli przybywa mi zwykłych codziennych obowiązków, stających  się czymś w rodzaju kotwic, które nadają dniom stałość, a przede wszystkim cel. Przypadkowo znalazłam nauczycielkę angielskiego, która uczy mnie greckiego. Bo w maju chcę zdać egzamin. Mimo, że nie biorę udziału w żadnych zawodach – pojawiam się na wszystkich dodatkowych zajęciach na siłowni (jutro moje ulubione „stepy”). Czynnie uczestniczę w każdym okolicznym wydarzeniu. Pracuję nad tłumaczeniami i oczywiście piszę bloga. Ponadto w końcu mam tyle czasu, żeby czytać, czytać, czytać…
     Teraz jestem przekonana, że to właśnie te wszystkie z pozoru błahe czynności, wykonywane z pełnym zaangażowaniem, uchroniły mnie przed emigracyjną depresją i nieodpartą chęcią powrotu. O tym też ostrzegały mnie koleżanki:
    Pewnego dnia, możesz obudzić się rano i nie będziesz mieć siły żeby wstać, bo nie będziesz miała do czego. Tak może być przez jakiś tydzień, albo dwa. To normalne.
     Ale kto za mnie pójdzie na lekcję greckiego? Po co tracić pieniądze za opłaconą siłownie? Niby małe rzeczy – a tak bardzo mobilizują.
     Ostatnio coraz częściej zdarza mi się powiedzieć komuś „cześć” na ulicy. A w mojej greckiej komórce jest już, aż 6 numerów telefonów (i to nie wliczając Centrum Obsługi Klienta!). Zawsze mogę zadzwonić i umówić się z kimś na kawę – czemu by nie?
     Mimo, że wciąż nasz własny kąt to tylko jeszcze sfera marzeń, ja czuje w środku coś w rodzaju wygranej – nad sobą oczywiście. I nawet listopad w tym roku wydaje mi się być trochę mniej jakby mroczny.

Modny przerywnik cz. 1 … sobota, 19 listopada 2011

       Korzystając z okazji, że jesień jeszcze w pełni, postanowiłam zahaczyć o sprawę greckiej mody tego sezonu.  Nie było łatwo ominąć tego tematu, po pierwsze będąc przedstawicielką płci żeńskiej, po drugie lubiąc modę, po trzecie – najważniejsze – będąc w kraju, który wszystko co modne     k o c h a!
     Prezentuje więc „Top 10” greckich trendów tej jesieni.  Tym razem coś lekkiego. Oczywiście zdaje sobie sprawę, że pogoda w Grecji trochę odbiega od realiów polskich  – zawsze jednak można podpatrzeć coś dla siebie. 
      A jak można się było spodziewać – ostatnią rzeczą, na której Grecy mogliby oszczędzać są ubrania. W sklepach tłok, dziś w sobotnie przedpołudnie nie można było wbić szpilki! Co jak co, ale w greckiej modzie nie widać kryzysu…
TOP 10  GRECKIEJ MODY na jesień
10. FUTRZANE DODATKI – czyli wszelkie akcesoria, które są zrobione z futra – sztucznego rzecz jasna! Dla takich zmarzluchów jak ja, to naprawdę praktycznie zbawienny trend.
9. GUMOWCE – od początku października królują na ulicach, tak samo jak w Polsce, w bardzo różnych wydaniach. W przeciwieństwie do noszenia gumowców w Polsce, tutaj są zupełnie niepraktyczne – od 2 miesięcy nie było deszczu… Nie mam pojęcia, gdzie tkwi sens noszenia gumowców w Grecji?  Mimo wszystko tej jesieni – trzeba je mieć!

8. LOUIS VUITTON –  czyli słynne, kultowe  torby. Można je nosić oczywiście przez cały rok, jednak jesienią, zauważyłam ich nagły wysyp, a słynny motyw kolorystyczny jest wszędzie. Jak na moje oko, dość spora część tych pięknych  torebek jest oryginalna. Brak 100% oryginalności – można tłumaczyć pewnie tylko kryzysem.
7. MODNE DRESY – Grecy uwielbiają czuć się wygodnie, tak więc jedną z podstaw dobrze wyposażonej szafy są dresy: porządne, ładne wpisujące się w sportowy  wygląd. A co być może niektórych zaciekawi – wyjście w dresach na miasto, jest całkiem … modneJ
6.OKULARY – to dodatek, o którym nie można zapominać również i jesienią. Tym razem nie chodzi jednak o modny trend, ale prawdziwą konieczność. Słońce w Grecji nawet jesienią jest tak mocne, nie filtruje go żadna chmura, że doprawdy dla  dobra naszych oczu, warto mieć ze sobą porządne okulary. 

C.D.N.


Dlaczego Grecja pogrążona jest w kryzysie, a każdy i tak będzie chciał przyjechać tu na wakacje?… środa, 16 listopada 2011

    
       Bez względu na to czy pada, czy świeci słońce, czy jest trzęsienie ziemi, czy też pełnia harmonii,  czy komuś się to podoba, czy też nie, w każdy wtorek punktualnie o godzinie 9.00 słychać energiczne pukanie do drzwi. Ubrana w różowe dresy Feta, zbiega po schodach, by otworzyć drzwi Irii – pomocy domowej.
    Iria jest niezawodna. Nigdy się nie spóźnia. Przychodzi zawsze uśmiechnięta, skromna i gotowa do naprawdę ciężkiej pracy – zawsze pod bacznym okiem Fety, która o domowych porządkach wie naprawdę wszystko. Feta o Irii dowiedziała się od koleżanki. A kiedy młoda Albanka pierwszy raz posprzątała dom, Feta wiedziała, że jest osobą której szukała – przez kilka dobrych lat, testując różne pomoce domowe.
       No cóż kryzys kryzysem, ale również mimo faktu, że nawet w domu Sałatki, ostatnio się nie przelewa, Feta powiedziała, że nigdy się nie zgodzi, żeby z Irii zrezygnować. Widząc ostanie rachunki za prąd, próbowaliśmy przekonać ją, że dom posprzątać możemy wspólnie. Bo co tygodniowy wydatek na pomoc domową jest co najmniej nonsensowny, kiedy podatki cisną pasa tak mocno, a w domu gdzie obecnie mieszka 5 osób, tak naprawdę pracuje tylko Olivka. Każdy widzi – to czyste szaleństwo! Feta się jednak uparła i za nic nie zmieni zdania. Wiadomo już doskonale, że nawet jeśli odetną prąd, we wtorek o godzinie 9, punktualnie zero zero  w domu zjawi się Iria i zacznie mozolny, sześciogodzinny proces sprzątania. Niech się dzieje co chce… Ona i tak przyjdzie i  posprząta – idealnie.
      Nie byłoby w tym nic aż nazbyt nadzwyczajnego, aż do pewnego incydentu z poprzedniego wtorku… W między czasie, w przeciągu około 2 miesięcy, po zaciskaniu pasa do granic możliwości, Olivka  zgromadziła sumę 1000 euro na chrzest synka swojej przyjaciółki i kupiła już wszystkie potrzebne rzeczy, łącznie z pudełkiem na całość za jedyne 300 euro (patrz: http://salatkapogrecku.blogspot.com/2011/09/kryzys-dosiega-olivki-perypetii-ciag.html ). Pewnie każdy zastanawia się teraz, co to za magiczne pudełko? Z czego jest zrobione? Co w nim jest? Wyobraźcie sobie  zwykłą skrzynkę z drewna, pomalowaną na niebiesko, z dwoma rysunkami małego księcia oraz nonsensowną ceną… 300 euro. Zrozumieć to mogą chyba  tylko Grecy…
       W każdym razie dyskusje co do cen, kolorów, materiałów  i firm produkujących ubranka na chrzty oraz, co do owej cennej, drewnianej skrzynki i mnóstwa innych niezbędnych gadżetów, trwały nocami i dniami, przez  całe dwa miesiące. A kiedy proces przygotowań do styczniowej uroczystości, ku nieukrywanej radości wszystkich się zakończył, odetchnęli wszyscy, nie wyłączając samej Olivki, która w końcu może pomyśleć, z czystym sumieniem o jesiennych butach dla siebie. 
      I właśnie w tym momencie, po zakończeniu misternego jak zawsze sprzątania, Iria dokończyła kawę, którą obowiązkowo wypija z Fetą po  pracy. Po czym trochę cichutko i jak zawsze  skromnie zadała pytanie:
-Ja i mój mąż chcemy ochrzcić naszego syna. Czy byliby państwo tak mili…
***
-Co ??!! Chyba na głowę upadłeś! Masz być ojcem chrzestnym syna Irii?!
     Nie wiedziałam, czym pierwszym mam rzucić w Janiego, kiedy oświadczył mi tą „cudowną” wiadomość. Przez głowę przeszedł mi krótki filmik, z wszystkimi zakupami Olivki, w których uczestniczyłam i świadomość ile to wszystko w Grecji kosztuje.
-Czy ty wiesz ile mamy na koncie: zero, zero przecinek ZERO! A ty jeszcze dobrze nie wiesz, czy na pewno dostaniesz tą pracę.
-Zgodziłem, się jeśli mnie przyjmą. – odpowiedział starając się być spokojnym, przełykając jednocześnie ślinę.
-Jeśli cię przyjmą, to jeden: pralka, dwa: lodówka, trzy: zmywarka! Poza tym, pamiętaj że obiecałeś –  f  o t o t a p e t a do sypialni.
    Rozmowa, a raczej nie ukrywając – kłótnia, trwała do wieczora. Jak to możliwe? To nie może być prawda? Przecież dorośli ludzie nie mogą zgodzić się na coś tak nonsensownego!  Powszechnie wiadomo, że mieszkający w Grecji Albańczycy, bardzo często znajdują sobie znajomych Greków, którzy fundują cały chrzest. Chrzczą  dziecko jeden raz, drugi, a jak się uda to nawet trzeci, sprzedając za każdym razem wszystko to co na chrzest dostali.
     Wiedziałam dobrze o tej praktyce. Wiedział również i Jani. Wiedziała cała Sałatka.
     Nie mogłam tego znieść, nie mogłam tego słuchać. Kiedy wieczorem, siedząc przy stole słyszałam rozmowy kiedy i gdzie ma odbyć się owy chrzest, ledwo co powstrzymałam się, żeby nie wejść na stół i nie zacząć krzyczeć: „Ludzie, ocknijcie się! Co wy wyprawiacie!? Weźcie dwa głębokie wdechy – jeszcze wszystko da się odkręcić!”.
    Tego samego wieczora w domu znalazła się Oliwa z oliwek. Byłam przekonana, że babcia ma głowę na karku i zaraz zacznie krzyczeć i swoją starą, pokrzywioną laską wybije wszystkim ten pomysł z głowy. Ale Oliwa, wysłuchała wszystkiego spokojnie. Po czym w milczeniu wyjęła portfelik, który na pewno pamięta czasy Hitlera, a z niego licząc uważnie wyjęła na stół 200 euro. Pierwsza rata… Babcia usiadła na miejsce jak zawsze uśmiechnięta.
   Naprawdę nie mogłam tego znieść. Nie byłam w stanie powiedzieć niczego sensownego, a żeby nie zacząć klnąc jak szewc, purpurowa ze złości siedziałam cicho, patrząc w sufit.
 ***
      Następny wtorek rozpoczął się od standardowego  scenariusza. Nic co mogłoby go zaburzyć się nie wydarzyło. Kiedy Iria sprzątała mieszkanie, ja właśnie szykowałam się na moje wtorkowe wyście do siłowni. Wyjęłam torbę i zaczęłam wkładać dres, wodę, telefon komórkowy, szczotkę do włosów. W tym samym czasie słyszałam, jak Iria uzgadnia z Fetą, że musi wyjść godzinę wcześniej, bo jej młodsze dziecko jest chore. Nie wiedziałam, że ma dwójkę.
     Nie miałam też pojęcia, że ona jest młodsza ode mnie, bo nie widać tego po jej twarzy. Iria ma już na koncie dwoje małych dzieci, a ja mimo zerowego konta bankowego,  możliwość rozpoczęcia życia na nowo. Jej po niedawnej ostatniej ciąży, jeszcze dobrze nie wchłonął się brzuch,  a ja właśnie idę porozciągać się na siłowni. Ja dzięki drastycznej obniżce cen usług, mogę chodzić na tą siłownię, Irię z tego samego powodu zwolnili ze sprzątania każdego poprzedniego domu. Został ostatni dom – Sałatki.
    Kiedy już  prawie wychodząc zastanawiałam się, które buty wybrać, Iria właśnie kończyła czyścić łazienkę.  Jak zawsze wyczyściła, tak że w kafelkach można się było przejrzeć. Wychodząc już ostatecznie z pokoju, głośno powiedziałam jej „cześć”.
                 –Cześć Dorota! – odpowiedziała szeroko się uśmiechając, po czym spuściła głowę, kończąc myć kran.
       Wychodząc z domu poczułam dziwny kwasek w ustach, który pojawia się czasami kiedy bardzo się zdenerwuje. Ona ma takie wielkie, granatowe oczy. Nie mówi nigdy niczego, poza dziękuję, proszę, do widzenia.
        Następnym razem, kiedy ponownie rozmawialiśmy o chrzcie, ja również udałam że nie mam pojęcia, co  z prezentami na chrzest zazwyczaj robią Albańczycy. Uzgodniliśmy, że  uroczystość  odbędzie się latem, w okolicach wakacji, a prezenty będą w wersji ekonomicznej. Nie sądziłam, że to głośno powiem, ale również zgodziłam się dorzucić swoje trzy grosze.
       Tymczasem nadal mocno trzymamy kciuki za pracę od stycznia. A jeśli wszystko będzie po naszej myśli, będzie również i fototapeta.  Prawda, że robi wrażenieJ :