Cholerny telefon – zadzwonił… poniedziałek, 13 lutego 2012

   Dokładnie dziś rano zadzwonił, wyczekiwany przez całe dwa tygodnie, telefon Janiego. Oczywiście przez ten czas  komórka  wydawał z siebie najróżniejsze dźwięki. Ale kiedy telefon rozbrzmiewa  w poniedziałek o godzinie 9.15, nie trzeba być wróżką, żeby przewidzieć, że dzwonią w interesach.
    Serce właściwie do teraz nie przestaje mi łomotać, ale w tej chwili to już tylko z wielkiego wkurzenia. Doktorat z cierpliwości mam już obroniony, ale żeby przetrwać w Grecji, rozpoczynając nowe życie, trzeba mieć chyba co najmniej habilitację. Ja na razie się nie pokuszę i tym samym z wielką ulgą wyciągnęłam moją torbę podróżną – na dniach będę w Polsce i jak nic przyda mi się trochę odpoczynku – od czekania.
    Z pewnością, każdy kto czyta teraz ten tekst, drapie się  po głowie, próbując odgadnąć: tak, czy nie – co z tą pracą?
   
    Czy pytaliście się kiedyś jakiegoś Greka o drogę? Zapewniam – ciekawe doświadczenie. Zazwyczaj zanim Wam ją wytłumaczy pojawi się wiele różnych, często sprzecznych odpowiedzi, wysłuchacie ciekawych historii, w międzyczasie może wstąpicie z nim na kawę. Co do konkretnej odpowiedzi… Hmmm…. trzeba uzbroić się w cierpliwość – to trochę trwa.  
    Młoda sekretarka, która wykonała telefon, nie wiedziała zupełnie nic. Miała za zadanie  przekazać tylko krótką informację:
-Proszę się stawić w środę na godzinę 10.00. Pozdrawiam i miłego tygodnia.
      Zanim Jani zdołał wydobyć z siebie długie „yyyy…”, zapewne bardzo sympatyczna kobieta, zdążyła odłożyć słuchawkę, a potem pewnie podnieść ją znowu, żeby zadzwonić pod kolejny numer.
     Dalej – jak to w Grecji – nic zupełnie nie wiadomo. Tymczasem moja walizka zapełnia się ubraniami. Naprawdę, dziś mam już serdecznie dość wiecznego czekania i podejrzewam, że na pokładzie samolotu, będę najbardziej niebezpiecznym pasażerem.
    Staram się jednak koncentrować na pakowaniu. Mimo, iż tego nie znoszę, naprawdę jak nie wiem co – tak bardzo cieszę się na wizytę w domu. Pół roku już – minęło w mgnieniu oka. Czy wracam taka sama – z pewnością tak. Ale moje życie…  to już zupełnie inna historia…

Cholera, czy ten telefon jest zepsuty?…czwartek, 2 lutego 2012

     Przyznam się szczerze – nadszedł najbardziej stresujący okres w naszym pomieszkiwaniu w Grecji i co najgorsze on ciągle trwa. Zupełnie nie miałam pojęcia, że w Grecji można się stresować  – a jednak, jest to całkiem możliwe. Wielkimi krokami zbliża się granica pół roku od naszego przyjazdu i naprawdę jak powietrza potrzeba nam już własnego kąta i jakiejś małej chociaż  życiowej kotwicy. Niepewność wciąż jednak trwa…
    Mijają już dokładnie dwa tygodnie odkąd Jani przyjechał z testów medycznych do jego  bardzo prawdopodobnej pracy. Wszystko poszło znakomicie, więc czekamy na ostateczną decyzję, ostateczny telefon, po którym możemy zacząć się pakować. Ten jednak uparcie milczy, a za każdym razem kiedy wydaje jakikolwiek dźwięk, wszystkim w domu greckiej sałatki, kołatać zaczyna serce.
    Praca co prawda „prawie” już jest, jak zapewniali nas w fabryce. Ale prawie mieć pracę, a jednak ją mieć    to diametralna różnica. A znając mentalność Greków, naprawdę niczego nie można być pewnym.
     Nadal więc czekamy, a ja doktoryzuje się  z cierpliwości.
     W międzyczasie, nie mogę się powstrzymywać i jak nie wiem co ciągnie mnie do sklepów z rzeczami do domów. Są takie piękne! Nie znalazłam dla siebie żadnego racjonalnego usprawiedliwienia kupując lustro do łazienki. Wiem, wiem, wiem…to naprawdę nielogiczne. Ale prędzej dałabym się związać w kaftan bezpieczeństwa, niż nie kupić tego małego cuda z motywem trzech ryb, które na pchlim targu kosztowało całe 3 euroJ W tym momencie kierowała mną albo ludzka głupota, albo kobieca intuicja. Czym to było – wyjaśni już czas.
     Tymczasem chcąc podładować swoje akumulatory – trzymam właśnie w ręku wydruk biletu do Polski. Naprawdę nie mogę się doczekać… Grecja jest taka piękna, ale ja już tak bardzo potrzebuje zobaczyć moich bliskich, posłuchać mruczenia mojej kotki i zjeść co najmniej kilogram ruskich pierogów. Cokolwiek miałoby się stać – na pewno wtedy będzie mi lżej.

Świąteczne wspomnienie Ogórka…środa, 18 stycznia 2012

     Co prawda jest już po Bożym Narodzeniu i zapewne wszyscy koncentrują się na rozbieraniu choinek i zdejmowaniu świątecznych świateł. O tej historii dowiedziałam się jednak całkiem niedawno. Historia nie jest już aktualna, ale nie mogę powstrzymać się, żeby jej nie opowiedzieć.
      W greckiej tradycji świąt Bożego Narodzenia, w dzień  Wigilii i za raz po zakończeniu Świąt, gromady dzieci uzbrojone w muzyczne trójkąty chodzą od domu do domu, również od sklepu do sklepu i śpiewają. W nagrodę otrzymują drobne monety, albo słodycze. Nie różni się to właściwie niczym od polskich kolędników, poza tym, że greccy nie są przebrani i… no właśnie – śpiewają tylko jedną, ciągle tą samą piosenkę, przy dość nieskomplikowanym akompaniamencie polegającym na waleniu w metalowy trójkąt.
      O zgrozo … dostępny w tym okresie dosłownie w każdym sklepie, za jedynie jedno euro, zero zero centów.
     Po  całym dniu takiego koncertowa, a właściwie już  w środku, na widok rozweselonych minek małych rozbójników, każdy kto ma stać się potencjalnym celem szturmu, stoi już  z przygotowanymi monetami i wkłada je do małych łapek, im szybciej tym lepiej, żeby tylko uradowane łobuzy nie zdążyły otworzyć jeszcze buzi, odśpiewujących zawsze tą samą, niezmienną piosenkę…
    
     W dzień kolędowania Ogórek, jak co dzień, siedział właśnie za kasą małego sklepu, który jest rodzinnym interesem. Jak zawsze kiedy jest mało klientów, oglądał telewizor zawieszony wysoko, naprzeciwko niego.
    Otworzyły się drzwi i do sklepu wszedł Cygan, który wyglądał na nieco jedynie starszego od Ogórka. Sympatycznie uśmiechnięty mężczyzna taszczył ze sobą, wielki, staromodny magnetofon na kasety. Zapewne w tym właśnie momencie, Ogórek przeczuwał, że ów Cygan będzie chciał ubić z nim interes i sprzedać całe to ustrojstwo.
-Czy możesz mi powiedzieć, gdzie masz tutaj kontakt? – spytał grzecznie.
    Ogórek nie wiedział co powiedzieć. I zaskoczony pytaniem wskazał milcząc najbliższy kontakt w ścianie. Cygan postawił na ziemi swój wielki magnetofon i podłączył go do prądu. Z kasety zaczął lecieć  świąteczny, grecki hit, który nie sposób nie kojarzyć już po pierwszych trzech nutach.
     Ogórek stał jak zahipnotyzowany patrząc na uśmiechniętego, zadowolonego z siebie Cygana. Pewnie nie wierzył do końca, że dzieje się to naprawdę lub też zastanawiał się,  gdzie ukryta jest teraz kamera.
    Kiedy piosenka się skończyła, Cygan włączył przycisk „stop” i wyciągnął  rękę po zapłatę.
-Człowieku, czy ty zupełnie zwariowałeś? – zaczął Ogórek. Po czym ciągnął  swój monolog:
-Przecież to zupełnie nie miało sensu. Jesteś nieprzygotowany i zupełnie nieprofesjonalny. Nie można tak sobie chodzić z magnetofonem i puszczać kolędę z kasety. Powinieneś najpierw nauczyć się jej na pamięć, kupić sobie trójkąt i skoordynować śpiewanie i granie razem. A tak oszukujesz tylko ludzi i nic na tym tak naprawdę nie zarobisz. Trzeba być uczciwym, żeby do czegoś dojść.
    Przyznać trzeba, że ludzie naprawdę potrafią zaskakiwać.
    Ja tylko wciąż nie mogę rozgryźć, kto z kogo sobie tutaj żartował. Prawdę Ogórek zachował już tylko dla siebie. Spodziewać się można jednak wszystkiego…

Ogórek przy pracy:)

Nadzieja matką najwytrwalszych…środa, 11 stycznia 2012

      Wróciliśmy właśnie  z naszej ponad dziesięciogodzinnej podróży z chrztu dziecka przyjaciółki Olivki. Chrzest był na tyle spektakularnym wydarzeniem, że potrzeba mu będzie co najmniej dwóch postów… Cała uroczystość trwała od samego rana, a skończyła się na wielkiej, nocnej imprezie. Nie wiem, jak przeżył to wydarzenie niespełna roczny Achilles, ale jestem przekonana że wyrośnie na twardego mężczyznę, bo tego dnia przeżył chyba wszystkie tortury, które taki maluch może przejść.

    W każdym razie, przez dziwny zbieg okoliczności, cała uroczystość odbyła się w miejscowości, z której czekamy wieści na temat pracy Janiego. Na razie cisza, telefon milczy, a wszyscy wzdrygają  jak tylko słychać jakiekolwiek dzwonienie.
    Mając cały czas w głowie informację, że wiadomość o pracy ma przyjść z początkiem Nowego Roku, już od drugiego stycznia czekam chyba najbardziej aktywnie ze wszystkich. Dochodzę jednak do wniosku, że jedyną stałością, która pozostaje  niezmienna w tym całym greckim bałaganie, jest moja naiwność. Podpytana o sprawę pracy sekretarka wielkiej fabryki, parsknęła tylko wielkim śmiechem…
-Hahaha! Przecież jeszcze dobrze nie skończyły się Święta… Dyrekcja nie zdążyła wrócić jeszcze z zimowych wakacji.
    Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego znając już tak dobrze sposób funkcjonowania tego kraju, nadal stale biorę każde greckie słowo tak na serio?
     Następnego dnia po chrzcie udaliśmy się do kuzynki Janiego. Światłość – tak dosłownie w polskim tłumaczeniu brzmi jej imię[1], jest obecnie najszczęśliwszą kobietę na kuli ziemskiej.  Imię Światłość, w jakiś niesłychany sposób do niej pasuje. Jest ona bowiem jedną z najmilszych i najbardziej uroczych kobiet jakie znam. Światłość jest tak piękna, że za każdym razem, kiedy ją widzę mam wielką ochotę zrobić jej zdjęcie. Ma około trzydziestu pięciu lat, fantastycznego męża i przepiękny dom  z ogrodem.
     Tak rzadko zdarza się jednak, że los daje człowiekowi w prezencie pełny pakiet szczęścia na całe życie. Od siedmiu lat, mając wszystko co potrzeba, Światłość  razem ze swoim mężem  starali się jeszcze tylko o dziecko – dla pełni swojego szczęścia. Nikt nie potrafił określić przyczyny niemożności zajścia w ciążę, bo z medycznego punktu widzenia, wszystko było w jak największym porządku. Światłość przeszła przez kilka prób in vitro – żadna  nich się nie powiodła. Lata płynęły. Zegar biologiczny nieuchronnie tykał. Negatywne wyniki  setek testów ciążowych nie robiły już na Światłości żadnego wrażenia – do złych wiadomości zdążyła się już przyzwyczaić. Mimo wszystko, jej apteczka zawsze pełna była nowych. Tylko powoli niewielki pokoik przy kuchni, z przeznaczeniem „dla dziecka”, zamieniał się w małą graciarnię. Swojego pierwotnego przeznaczenia nigdy jednak  całkowicie nie zmienił.
-Boże – żeby tylko Światłość zaszła w ciążę! – nie pamiętam spotkania, żeby tego zdania nie wypowiedziała babcia Oliwa.
     Aż tu po siedmiu latach, kilku próbach in vitro, nie wiadomo dlaczego właściwie teraz…
     Kiedy weszliśmy do mieszkania, Światłość leżała okryta kocem, mając w zasięgu ręki dwa telefony, wodę, zestaw kolorowych gazet, pilota od telewizora. Bardzo źle znosi ciążę  i do końca trzeciego miesiąca ma tak leżeć w łóżku. Ciąża na szczęście nie jest zagrożona, ale mimo wszystko trzeba uważać.
     Nie wiem czy kiedykolwiek w życiu widziałam w oczach drugiego człowieka tak czyste i tak spokojne szczęście. Niemalże dosłownie oświetlało całą przestrzeń mieszkania. Bez  żadnego makijażu, opatulona w koc, z włosami podpiętymi do tyłu, Światłość wyglądała tak pięknie jak nigdy jeszcze w życiu. I jak tu nie wierzyć w cuda, nawet jeśli wcale ich jeszcze nie widać?
    

[1] Współczesne imiona greckie dzielą się na trzy główne typy. Typ  1 – to imiona, którym nie jest nadane  specjalne znaczenie, a pojawiły się w Grecji często przez wpływ innych kultur. Typ  2 – to imiona żywcem wzięte z greckiej mitologii. Za najzupełniej zwyczajne uznawana są imiona takie jak: Achilles, Odyseusz, Atena, Afrodyta, Herakles. Trzeci rodzaj imion, to takie które mają bardzo konkretne znaczenia i przypominają  imiona indiańskie, np.:  Brina – Światłość, Agapi – Miłość, Zoi – Życie, Agati (czyli polska Agata ! ) – Czysta, Dorothea ( polska Dorota ! ) – Dar Boga, Atanasios  – Nieśmiertelny, Haralabis  – Świetlisty  z radości, Argiris – Zrobiony ze złota.  Trzeba przyznać, że brzmi to bajecznie…J

Wspomnienia babci Oliwy…wtorek, 27 grudnia 2011

       Za każdym razem, kiedy patrzę na Oliwę z oliwek, nie mogę przestać myśleć, że przeżyła już prawie cały wiek. Przyszła na świat w 1914, co oznacza że widziała pierwszą, a następnie drugą wojnę. Jako mała dziewczynka musiała chodzić w długich sukniach, które ja znam tylko z wojennych filmów. Wychowała się bez radia, telewizora, a dziś trudno jej sobie wyobrazić na czym polega działanie internetu.
     Siedząc obok, przy świątecznym stole, pomyślałam że to wspaniała okazja, żeby namówić babcię do wspomnień z czasów, o których ja czytałam tylko w książkach. Wiedziałam, że na pewno dowiem się czegoś osobliwie ciekawego. Tak wiekowych osób nie ma na tym świecie wiele, a Święta to doskonała okazja na rodzinne  wspomnienia.
-Babciu … – zaczęłam z pomocą Janiego, który tłumaczył.
-Przeżyłaś już prawie cały wiek. Czy możesz powiedzieć coś ciekawego o tamtych czasach? Widziałaś wojny, pierwsze filmy w kinach, to jak człowiek wylądował na Księżycu. Pamiętasz  może Coco Chanel? Albo na przykład Marię  Callas?
-Callas – skąd  mogłam ją znać? Przecież mieszkałyśmy od siebie daleko. Ale tego  nosa – tego nie da się zapomnieć! Co za kartofel! Dzięki Bogu już nie słychać jej wycia, bo nie mogłam tego znieść! OOOouuuu….Co to mają być za dźwięki?!
-No dobrze…A tak ze swojego życia. Opowiedz coś ciekawego…
      Babcia, najwyraźniej nie była w nastroju na opowieści i po dłuższych namowach ewidentnie próbowała nas zbyć.
-Dziecko, daj mi święty spokój. Co ja mam ci opowiadać o jakiejś wojnie, jak nas Turcy rabowali? Co tu wspominać…? To było tyle lat temu. Teraz jest teraz i najlepiej opowiem … kawał… – rozsiadła się wygodnie i do razu rozpromieniała.
      W jednej wsi żyły dwa małżeństwa. Kostakis z żoną Simelą i Iorikas  z żoną Partelą. Wiodło im się nawet  dobrze, ale  pewnej jesieni zabrakło im pieniędzy i nie mieli co jeść. Obaj mężowie posłali więc swoje żony do pobliskiego sadu, na zbiory jabłek. Obie przez trzy całe dni  zbierały owoce, a kiedy skończyły pracę –  wróciły do domów i pokazały mężom co zarobiły.
-Jak to możliwe? – powiedział do swojej żony Kostakis. – Zbierałaś jabłka z Partelą dokładnie przez ten sam czas. Ona zarobiła 300, a ty tylko 100 drachm? – pytał wzburzony mąż i jak stał tak wybiegł od razu do Iorikasa, żeby wyjaśnić całą sprawę.
     Hahaha… – przerwała babcia nie mogąc ze śmiechu wydusić słowa, przewracając się jednocześnie na łóżku. Po chwili jednak dzielnie kontynuowała…
-Tak, zbierałyśmy razem, dokładnie tyle samo czasu. Ale ja zbierałam jabłka na dole, a Partela wdrapywała się na górę, co było trudniejsze. – wyjaśniła Simela.
-Jak to? – powiedział Kostakis do żony, która za nim przybiegła. – I ci nie wstyd, że widać ci było  majtki??
    W tym momencie babcia ze śmiechu prawie  się zakrztusiła. Odpoczęła chwilkę, ogarnęła się  i wypiła łyk wody, po czym doszła do sedna sprawy…
-Durniu jeden! Aleś głupi! Nie miałam żadnych majtek!!!
         Co za historia 🙂 Przyznacie, że prócz godnego podziwy wieku, Oliwa  z oliwek jest kobietą z naprawdę godną podziwu osobowością. Bez żadnej wątpliwości…

Perfekcyjne plany nie działają… sobota, 26 listopada 2011

        Dzisiejsza  piękna, słoneczna sobota zapowiadała się idealnie. Równie idealny był jej plan. Szybka, poranna kawa w centrum. Około południowe zakupy, w sklepach które punktualnie o 14.00, jak jeden mąż się zamykają i trwają zamknięte, aż do poniedziałkowego ranka.   Sesja zdjęciowa do „Modnego przerywnika cz. 2”. Wizyta na poczcie. Spotkanie z Ogórkiem.
      Idealne plany mają jednak to do siebie, że rzadko kiedy wypalają.
      Kiedy już stałam prawie u drzwi, z jednym butem na nodze, przyszła wyczekiwana przez tydzień paczka z Polski z płatkami owsianymi i zestawem gazet. Nie pamiętam kiedy cieszyłam się tak bardzo z płatków owsianych jak i kolorowych gazet! Doda jest znów zakochana – prawda, czy też nie  – cieszę się razem z nią!
      Śpiesząc się do wyjścia odłożyłam wszystko w bezpieczne miejsce, żeby dobrać się do gazet za raz po powrocie. I kiedy już naprawdę, prawie że wychodziłam…
      Pyk! Trzasnęło mi w palcach w ostatnim momencie… Pyk, pyk… strzeliłam jeszcze dwa razy, a później jeszcze kilka, bo jak się zacznie to nie można przestać. Pyk! Pyk…pyk…pykk…
       Czy ktoś może wie o co chodzi z tymi bąbelkowatymi, plastikowymi torebkami ochronnymi, które pękają jak się trochę naciśnie? Jedna po drugiej, a są ich setki… I najgorsze jest to, że jak się zacznie to nie można przestać. A może tylko ja tak mam…?
       W każdym razie po dziesięciu minutach miałam już opracowaną specjalną strategię. Trzeba naciskać delikatnie z boku, a nie w środku, bo w tedy nic z tego nie wyjdzie.
       Niestety, paczka była spora  i mama nieopatrznie włożyła dużo folii. Po dziesięciu minutach nie wyszłam. Po piętnastu też nie…
      Przyznam się szczerze, to nie była idealna sobota, tak  jak sobie zaplanowałam, bo nigdzie już  nie zdążyłam. Przepraszam, ale zapowiadane na teraz zdjęcia z modą grecką, na pewno znajdą się po weekendzie. Mam tylko wielką nadzieję, że  do tego czasu nie znajdę już niczego z bąbelkami…

    

Patent Olivki na video – rozmowy… czwartek, 24 listopada 2011

        Ku rozgoryczeniu Olivki, już od ponad dwóch lat Pieprz mieszka całe osiem godzin jazdy autobusem stąd. Nie jest to łatwa sytuacja, wie o tym każdy kto przez chociaż pewien okres był ze swoją drugą połówką na odległość. Szczególnie w Grecji jest to o tyle trudne… nie muszę chyba wyjaśniać – chodzi oczywiście o temperament Greków.
     Fakt, że we współczesnych czasach istnieje coś takiego jak video rozmowa przez np. Skype, jest prawdziwym  wybawieniem. Wiadomo, że ten komputerowy program nie jest w stanie zastąpić żywej, fizycznej obecności drugiej osoby. Jednak jest to ogromne ułatwienie, które przyniosła rozwijająca się technologia.
     Olivka rozmawia tak z Pieprzem niemalże codziennie. Słychać w tedy w całym domu na przemian: śmiech, krzyk i radosny lub też do wyboru – romantyczny śpiew. Ostatnio moja babska wścibskość (przyznaje…) wzięła górę i lekko uchyliłam drzwi do pokoju Olivki, w trakcie toczącej się rozmowy.
     Przymknęłam szybko, żeby zdążyć powstrzymać wybuch śmiechu. Olivka w swoim żywiole! W stroju codziennym, ale tylko  od stóp do szyi. Czyli: typowe, domowe bambosze, wielkie różowe skarpety, wyciągnięte w   każdą stronę dresy i za duża o trzy numery koszulka z dumnie brzmiącym, wielkim napisem „Dolce Cabbana”. W okolicach szyi następowała wyraźna granica,  powyżej której widać było naprawdę spektakularne (!) przeobrażenie: włosy wysoko upięte w zalotny kok, rzęsy jak dwa wachlarze i czerwona jak krew szminka na ustach.
     Nie muszę chyba wyjaśniać co w swoim komputerze  widział Pieprz, oczywiście uradowany, jak zawsze całym spektaklem. Mówiąc dosadniej – był w siódmym niebie,  stu procentowo przekonany, że wygląd twarzy Olivki jest spójną całością  z dalszą częścią stroju. Faceci…:)
     Po chwili „Trzask!”. Rozmowa się zakończyła, a Olivka z całej siły zamknęła drzwi do swojego pokoju.
     Czy ona chce mnie teraz zabić?… – pomyślałam kiedy stanęła przede mną,  patrząc mi prosto w oczy i milcząc jednocześnie. 
-A teraz znów mogę być sobą! – wykrzyknęła i jednocześnie sprytnymi ruchami zmazała cały make-up już wcześniej przygotowaną chusteczką. Wyszła rozplątując  włosy zamaszystym ruchem, które migiem powróciły do stanu sprzed transformacji.
    
    Po tym wydarzeniu doszłam do wniosku, że to nie kto inny jak Olivka, powinien udzielać porad o facetach i związkach… I już nad tym pracujemy.  Artykuł – niebawem! 

Magiczna granica trzech miesięcy… poniedziałek, 21 listopada 2011

     
     Pamiętam doskonale, jak przed moim pierwszym dłuższym zagranicznym wyjazdem, dostałam złotą radę od koleżanki, która bardzo często gdzieś wyjeżdżała:
     Pamiętaj, zawsze kiedy się przeprowadzasz, szczególnie do innego państwa, potrzebne są trzy miesiące  na zaaklimatyzowanie się. Dokładnie po trzech miesiącach zaczynasz funkcjonować normalne.
     Moja koleżanka najwyraźniej wiedziała doskonale co mówi, bowiem jej słowa sprawdzały się za każdym razem, kiedy przesadzałam moje korzenie. Nie wiem, czy działa to na zasadzie efektu placebo, ale dokładnie tak samo jest i tym razem.
    Kilka dni temu mimochodem sprawdzając coś w kalendarzu, uświadomiłam sobie, że moja granica „magicznych trzech miesięcy” właśnie minęła. Niewiadomo kiedy, tak szybko upłynął mi ten czas. I rzeczywiście – zauważyłam, że dopiero po tych trzech miesiącach, zaczynam funkcjonować normalnie.
     Ku radości Janiego, moje nastroje przestały wzbijać się i spadać jak na zwariowanej sinusoidzie. Sama nie mogę się nadziwić, że przyzwyczaiłam się nawet do ciągłej niepewności, tego że nie mam pojęcia co dalej będzie. Naprawdę nie sądziłam, że nawet do takiej niestabilności człowiek jest w stanie się przyzwyczaić i zupełnie absurdalnie – znaleźć w niej coś stałego.
      Codziennie wieczorem skrupulatnie planuje następny dzień, tak by mimo wszystko nie tracić cennego czasu. Powoli przybywa mi zwykłych codziennych obowiązków, stających  się czymś w rodzaju kotwic, które nadają dniom stałość, a przede wszystkim cel. Przypadkowo znalazłam nauczycielkę angielskiego, która uczy mnie greckiego. Bo w maju chcę zdać egzamin. Mimo, że nie biorę udziału w żadnych zawodach – pojawiam się na wszystkich dodatkowych zajęciach na siłowni (jutro moje ulubione „stepy”). Czynnie uczestniczę w każdym okolicznym wydarzeniu. Pracuję nad tłumaczeniami i oczywiście piszę bloga. Ponadto w końcu mam tyle czasu, żeby czytać, czytać, czytać…
     Teraz jestem przekonana, że to właśnie te wszystkie z pozoru błahe czynności, wykonywane z pełnym zaangażowaniem, uchroniły mnie przed emigracyjną depresją i nieodpartą chęcią powrotu. O tym też ostrzegały mnie koleżanki:
    Pewnego dnia, możesz obudzić się rano i nie będziesz mieć siły żeby wstać, bo nie będziesz miała do czego. Tak może być przez jakiś tydzień, albo dwa. To normalne.
     Ale kto za mnie pójdzie na lekcję greckiego? Po co tracić pieniądze za opłaconą siłownie? Niby małe rzeczy – a tak bardzo mobilizują.
     Ostatnio coraz częściej zdarza mi się powiedzieć komuś „cześć” na ulicy. A w mojej greckiej komórce jest już, aż 6 numerów telefonów (i to nie wliczając Centrum Obsługi Klienta!). Zawsze mogę zadzwonić i umówić się z kimś na kawę – czemu by nie?
     Mimo, że wciąż nasz własny kąt to tylko jeszcze sfera marzeń, ja czuje w środku coś w rodzaju wygranej – nad sobą oczywiście. I nawet listopad w tym roku wydaje mi się być trochę mniej jakby mroczny.

Dlaczego Grecja pogrążona jest w kryzysie, a każdy i tak będzie chciał przyjechać tu na wakacje?… środa, 16 listopada 2011

    
       Bez względu na to czy pada, czy świeci słońce, czy jest trzęsienie ziemi, czy też pełnia harmonii,  czy komuś się to podoba, czy też nie, w każdy wtorek punktualnie o godzinie 9.00 słychać energiczne pukanie do drzwi. Ubrana w różowe dresy Feta, zbiega po schodach, by otworzyć drzwi Irii – pomocy domowej.
    Iria jest niezawodna. Nigdy się nie spóźnia. Przychodzi zawsze uśmiechnięta, skromna i gotowa do naprawdę ciężkiej pracy – zawsze pod bacznym okiem Fety, która o domowych porządkach wie naprawdę wszystko. Feta o Irii dowiedziała się od koleżanki. A kiedy młoda Albanka pierwszy raz posprzątała dom, Feta wiedziała, że jest osobą której szukała – przez kilka dobrych lat, testując różne pomoce domowe.
       No cóż kryzys kryzysem, ale również mimo faktu, że nawet w domu Sałatki, ostatnio się nie przelewa, Feta powiedziała, że nigdy się nie zgodzi, żeby z Irii zrezygnować. Widząc ostanie rachunki za prąd, próbowaliśmy przekonać ją, że dom posprzątać możemy wspólnie. Bo co tygodniowy wydatek na pomoc domową jest co najmniej nonsensowny, kiedy podatki cisną pasa tak mocno, a w domu gdzie obecnie mieszka 5 osób, tak naprawdę pracuje tylko Olivka. Każdy widzi – to czyste szaleństwo! Feta się jednak uparła i za nic nie zmieni zdania. Wiadomo już doskonale, że nawet jeśli odetną prąd, we wtorek o godzinie 9, punktualnie zero zero  w domu zjawi się Iria i zacznie mozolny, sześciogodzinny proces sprzątania. Niech się dzieje co chce… Ona i tak przyjdzie i  posprząta – idealnie.
      Nie byłoby w tym nic aż nazbyt nadzwyczajnego, aż do pewnego incydentu z poprzedniego wtorku… W między czasie, w przeciągu około 2 miesięcy, po zaciskaniu pasa do granic możliwości, Olivka  zgromadziła sumę 1000 euro na chrzest synka swojej przyjaciółki i kupiła już wszystkie potrzebne rzeczy, łącznie z pudełkiem na całość za jedyne 300 euro (patrz: http://salatkapogrecku.blogspot.com/2011/09/kryzys-dosiega-olivki-perypetii-ciag.html ). Pewnie każdy zastanawia się teraz, co to za magiczne pudełko? Z czego jest zrobione? Co w nim jest? Wyobraźcie sobie  zwykłą skrzynkę z drewna, pomalowaną na niebiesko, z dwoma rysunkami małego księcia oraz nonsensowną ceną… 300 euro. Zrozumieć to mogą chyba  tylko Grecy…
       W każdym razie dyskusje co do cen, kolorów, materiałów  i firm produkujących ubranka na chrzty oraz, co do owej cennej, drewnianej skrzynki i mnóstwa innych niezbędnych gadżetów, trwały nocami i dniami, przez  całe dwa miesiące. A kiedy proces przygotowań do styczniowej uroczystości, ku nieukrywanej radości wszystkich się zakończył, odetchnęli wszyscy, nie wyłączając samej Olivki, która w końcu może pomyśleć, z czystym sumieniem o jesiennych butach dla siebie. 
      I właśnie w tym momencie, po zakończeniu misternego jak zawsze sprzątania, Iria dokończyła kawę, którą obowiązkowo wypija z Fetą po  pracy. Po czym trochę cichutko i jak zawsze  skromnie zadała pytanie:
-Ja i mój mąż chcemy ochrzcić naszego syna. Czy byliby państwo tak mili…
***
-Co ??!! Chyba na głowę upadłeś! Masz być ojcem chrzestnym syna Irii?!
     Nie wiedziałam, czym pierwszym mam rzucić w Janiego, kiedy oświadczył mi tą „cudowną” wiadomość. Przez głowę przeszedł mi krótki filmik, z wszystkimi zakupami Olivki, w których uczestniczyłam i świadomość ile to wszystko w Grecji kosztuje.
-Czy ty wiesz ile mamy na koncie: zero, zero przecinek ZERO! A ty jeszcze dobrze nie wiesz, czy na pewno dostaniesz tą pracę.
-Zgodziłem, się jeśli mnie przyjmą. – odpowiedział starając się być spokojnym, przełykając jednocześnie ślinę.
-Jeśli cię przyjmą, to jeden: pralka, dwa: lodówka, trzy: zmywarka! Poza tym, pamiętaj że obiecałeś –  f  o t o t a p e t a do sypialni.
    Rozmowa, a raczej nie ukrywając – kłótnia, trwała do wieczora. Jak to możliwe? To nie może być prawda? Przecież dorośli ludzie nie mogą zgodzić się na coś tak nonsensownego!  Powszechnie wiadomo, że mieszkający w Grecji Albańczycy, bardzo często znajdują sobie znajomych Greków, którzy fundują cały chrzest. Chrzczą  dziecko jeden raz, drugi, a jak się uda to nawet trzeci, sprzedając za każdym razem wszystko to co na chrzest dostali.
     Wiedziałam dobrze o tej praktyce. Wiedział również i Jani. Wiedziała cała Sałatka.
     Nie mogłam tego znieść, nie mogłam tego słuchać. Kiedy wieczorem, siedząc przy stole słyszałam rozmowy kiedy i gdzie ma odbyć się owy chrzest, ledwo co powstrzymałam się, żeby nie wejść na stół i nie zacząć krzyczeć: „Ludzie, ocknijcie się! Co wy wyprawiacie!? Weźcie dwa głębokie wdechy – jeszcze wszystko da się odkręcić!”.
    Tego samego wieczora w domu znalazła się Oliwa z oliwek. Byłam przekonana, że babcia ma głowę na karku i zaraz zacznie krzyczeć i swoją starą, pokrzywioną laską wybije wszystkim ten pomysł z głowy. Ale Oliwa, wysłuchała wszystkiego spokojnie. Po czym w milczeniu wyjęła portfelik, który na pewno pamięta czasy Hitlera, a z niego licząc uważnie wyjęła na stół 200 euro. Pierwsza rata… Babcia usiadła na miejsce jak zawsze uśmiechnięta.
   Naprawdę nie mogłam tego znieść. Nie byłam w stanie powiedzieć niczego sensownego, a żeby nie zacząć klnąc jak szewc, purpurowa ze złości siedziałam cicho, patrząc w sufit.
 ***
      Następny wtorek rozpoczął się od standardowego  scenariusza. Nic co mogłoby go zaburzyć się nie wydarzyło. Kiedy Iria sprzątała mieszkanie, ja właśnie szykowałam się na moje wtorkowe wyście do siłowni. Wyjęłam torbę i zaczęłam wkładać dres, wodę, telefon komórkowy, szczotkę do włosów. W tym samym czasie słyszałam, jak Iria uzgadnia z Fetą, że musi wyjść godzinę wcześniej, bo jej młodsze dziecko jest chore. Nie wiedziałam, że ma dwójkę.
     Nie miałam też pojęcia, że ona jest młodsza ode mnie, bo nie widać tego po jej twarzy. Iria ma już na koncie dwoje małych dzieci, a ja mimo zerowego konta bankowego,  możliwość rozpoczęcia życia na nowo. Jej po niedawnej ostatniej ciąży, jeszcze dobrze nie wchłonął się brzuch,  a ja właśnie idę porozciągać się na siłowni. Ja dzięki drastycznej obniżce cen usług, mogę chodzić na tą siłownię, Irię z tego samego powodu zwolnili ze sprzątania każdego poprzedniego domu. Został ostatni dom – Sałatki.
    Kiedy już  prawie wychodząc zastanawiałam się, które buty wybrać, Iria właśnie kończyła czyścić łazienkę.  Jak zawsze wyczyściła, tak że w kafelkach można się było przejrzeć. Wychodząc już ostatecznie z pokoju, głośno powiedziałam jej „cześć”.
                 –Cześć Dorota! – odpowiedziała szeroko się uśmiechając, po czym spuściła głowę, kończąc myć kran.
       Wychodząc z domu poczułam dziwny kwasek w ustach, który pojawia się czasami kiedy bardzo się zdenerwuje. Ona ma takie wielkie, granatowe oczy. Nie mówi nigdy niczego, poza dziękuję, proszę, do widzenia.
        Następnym razem, kiedy ponownie rozmawialiśmy o chrzcie, ja również udałam że nie mam pojęcia, co  z prezentami na chrzest zazwyczaj robią Albańczycy. Uzgodniliśmy, że  uroczystość  odbędzie się latem, w okolicach wakacji, a prezenty będą w wersji ekonomicznej. Nie sądziłam, że to głośno powiem, ale również zgodziłam się dorzucić swoje trzy grosze.
       Tymczasem nadal mocno trzymamy kciuki za pracę od stycznia. A jeśli wszystko będzie po naszej myśli, będzie również i fototapeta.  Prawda, że robi wrażenieJ :

Czas najwyższy: Sałatka dowiaduje się o swoim istnieniu! …poniedziałek, 7 listopad 2011

     Dzisiaj, po całym dniu intensywnych niedzielnych oczekiwań, pojawiły się ostateczne wyniki konkursu na literackiego bloga. Mimo, iż to nie ja jestem głównym zwycięzcą,  mam poważne podejrzenia, że z mojego wyróżnienia cieszę się najbardziej ze wszystkich! Moja Sałatka jest przecież blogowym niemowlakiem – nie ma jeszcze całych 3 miesięcy. Ponadto, będąc w Grecji i zaczynając swoje  życie od nowa, właśnie tu i teraz  jestem na prawdziwym życiowym zakręcie. A te fantastyczne dla mnie wyróżnienie, jest teraz wielkim, mieniącym się zielonym światłem, podpowiadającym, że jestem na właściwej drodze, a to co pozostaje to tylko wcisnąć mocniej pedał gazu.
     W każdym razie, przyznam się szczerze, że nikt z greckiej sałatki, prócz Janiego nie miał pojęcia, że blog istnieje. Długo biłam się z myślami jak to zrobić, jak  powiedzieć pierwowzorom, że Feta, Pomidor, Olivka czy też Oliwa z oliwek są żywo istniejącymi bohaterami internetowej opowieści. Bałam się reakcji, bo jedno wiedziałam na pewno – zupełnie nie wiadomo czego  można spodziewać się po Grekach. Jednak fakt, że Sałatka odniosła swój pierwszy sukces, wydawał się doskonałym momentem na ujawnienie jej istnienia. Znając już dobrze południowy temperament, nastawiłam się na jakiś wybuch, erupcję wulkanu skrajnie dobrych lub też skrajnie negatywnych emocji.
      Dziś po południu nie mogąc ukryć gigantycznego uśmiechu i tego, że rozpiera mnie energia, opowiedziałam im wszystko. Tyle prawdy jest jednak w  zdaniu, że życie pisze najbardziej zaskakujące niespodzianki…
-Ale co to jest blog? – po mojej długiej opowieści spytała zainteresowana Feta.
-To jest taki rodzaj zapisków, książki, którą się prowadzi w internecie. – wyjaśnił spokojnie swojej mamie Jani.
-A to ciekawe… Gratuluje Dorota! Świetna wiadomość! Słuchajcie – będę piekła dziś kurczaka w sosie sojowym, co chcecie do tego: frytki czy puree?
     Hmmm…. To rzeczywiście ciężki wybór, bo i frytki i puree Feta robi świetne. Tą decyzję zostawiłam innym, a w tym momencie szukając wzrokiem głębszych emocji związanych z moim sukcesem, spojrzałam na Pomidora. Temu jednak na zasadnicze pytanie żony prawie poleciały łzy. Przez cały dzisiejszy dzień może pić jedynie wodę, nie może jeść  niczego – jutro czeka go badanie żołądka. Pomidor nie jest w stanie wykrzesać  z siebie absolutnie żadnej emocji i wygląda jak skazaniec. 
     Informacja o sukcesie przekazana została również i Oliwie z oliwek. Jak można było się spodziewać pomimo swoich 97 lat zareagowała naprawdę fantastycznie, ale nie na nową wieść, ale na fakt że istnieje coś takiego jak internet i jest on dzisiaj głównym źródłem informacji. Dopytywała się wszystkiego i nie będę wielce zaskoczona jeśli wkrótce wpadnie na pomysł, żeby  założyć go sobie w domu.
-Dorota – to genialnie!! – wykrzyknęła Olivka na nową wieść.
-Boże jak ja się cieszę! – kontynuowała dalej… – Zostanę prawdziwą gwiazdą! Zawsze o tym wiedziałam!! – po czym radośnie, w podskokach wybiegła do swojej popołudniowej pracy, krzycząc i wymachując rękami, na wieść o czekającej ją wielkiej sławie.
     W każdym razie dziś uświadomiłam sobie raz jeszcze, że życie zazwyczaj nigdy nie biegnie przewidywanym przez nas torem. Poza tym gdybym kiedyś zdobyła dajmy na to nagrodę Nike, Nobla czy też Oskara, nigdy nie przebije to pytania: co dziś jemy na obiad?
    Kurczak w sosie sojowym podany z ręcznie wycinanymi frytkami smakował świetnie. Mimo tego, ja w głowie miałam tylko jedną myśl:
                                                                                ….  co za fantastyczny dzień!