Są takie okresy w roku, kiedy dopada mnie maniakalna wręcz chęć na bardzo konkretne jedzenie. I nie mogę się opamiętać, póki nie zdobędę tego, czego pożąda mój organizm. Tej wiosny był to na przykład sok z kiszonej kapusty. Ten dziwny specjał tropiłam prawie tydzień, wypytując panie z targu, aż wreszcie zaspokoiłam swoją natrętną chęć. To samo dzieje się, kiedy jest sezon na pomidory, które jem wtedy jak jabłka, albo na owe jabłka, które jem czasem kilogramami.
Jestem przekonana, że lekarz wyjaśnił by te nagłe obsesje zwykłym niedoborem organizmu na określony składnik, którego organizm sam się domaga i daje wytchnienie, dopiero kiedy głód zostaje zaspokojony.
Tym razem moimi myślami zawładnął…. smalec….
Moja chęć zjedzenia zwykłego, polskiego smalcu była tak silna, że nie dawała mi spać… Smalec…smalec…smalec….Słyszałam jak nocami woła mój żołądek…Smalec…Smalec….
Nie muszę chyba tłumaczyć, że w Grecji nie je się czegoś takiego jak smalec i nie ma szans żeby kupić go w sklepie. Jedyna możliwość – zrobić go samodzielnie!
Moja akcja pod hasłem „smalec” trwała półtora tygodnia. Zadaniem nr 1 było dowiedzenie się, jak to się robi. Kiedy zostałam uświadomiona, przełknęłam ślinę i myślałam ze samo mi przejdzie. Poczekałam więc kilka dni, żeby oswoić się z tą świadomością, ale moja chęć zjedzenia świeżego chleba z cienką warstwą smalcu nie ustępowała. Tym samym, po trzech dniach przeszłam do zadania nr 2: zdobyć składniki.
Z boczkiem, cebulą i czosnkiem nie było problemu. Ale jak wytłumaczyć rzeźnikowi co to jest słonina? Posługując się wydrukowanym obrazkiem z interneru – udało się! Po długim tłumaczeniu, sprzedawca ze sklepu mięsnego zszedł do piwnicy, gdzie mieściły się odpadki i dał mi wszystko co miał, za symboliczne 50 centów. Miał twarz jakby na chwilę zapomniał jak ma na imię i z ciężkim trudem próbował sobie przypomnieć.
-Jeśli mogę zadać osobiste pytanie…- spytał po chwili. – Dziewczyno, co ty zamierzasz z tym robić?
Żeby uniknąć nieprzyjemności, uprzedziłam Fetę o tym co zamierzam i dokładnie opisałam cały proces, który miał przecież odbyć się w jej kuchni. Tego wieczoru Feta wyszła do koleżanki. W tym miejscu oszczędzę czytelnikom opisu jak wykonuje się tradycyjny, polski smalec. Z resztą można go znaleźć bez problemu w sieci. W każdym razie po dwóch godzinach wpatrywania się na słoninę + boczek wędzony w wielkim garnku i konsultując się z mamą dyżurującą na Skype, proces z wielkim sukcesem został zakończony! Smalec w swojej najbardziej wykwintnej formie wylądował w słoiku i czekał do rana, żeby przeistoczyć się w substancję pół ciekłą. Wszyscy przeżyli! Łącznie z Fetą!
-Olivka, to jest naprawdę bardzo dobre! – próbowałam przekonać moją grecką przyjaciółkę, która za każdym razem patrząc na perfekcyjnie przyrządzony smalec miała odruch wymiotny.
-Za nim skrytykujesz – spróbuj. – starałam się jak mogłam, żeby ją nakłonić.
-Wow…Co za wykwintne połączenie: boczek i tłuszcz. – skwitowała.
Nie dało rady z nikim innym. Każdy wzbraniał się jak mógł. Nie chciał nawet dziadek, który prawie obraził się, na moją propozycję:
-U nas w Grecji, takie rzeczy jadło się w czasach najgorszego kryzysu!
Już miałam powiedzieć „czyli jak znalazł!”, ale ugryzłam się z język, bo z dziadkiem lepiej nie zadzierać. Ale jest to kolejny dowód, że chyba nie jest w Grecji jeszcze, aż tak źle!
Po uwadze dziadka, przyznam – poddałam się. Widocznie nikt, prócz mnie nie jest w stanie docenić prostej finezji tego starego, polskiego dania, fantastycznej szybkiej przekąski, którą można zjeść na szybko kiedy jest zimo i nie ma się na nic sił. Zero chemii, zero sztucznych barwników, czysta natura, po prostu…
-Tłuszcz! Sam tłuszcz! – dokończyła moją prezentację smalcu Olivka, kiedy wieczorem, przy stole siedziała cała wielka rodzina z bonusami w postaci ciotek, wujków i kuzynostwa, które zjechało się na kolacje u Fety.
Feta już od południa przygotowywała wszelkie swoje specjały, naprawdę dalekie od naszego wyobrażenia kryzysu w Grecji. Pobladła, kiedy zobaczyła co ukradkiem położyłam na jej piękny elegancki stół.
Z całym szacunkiem do greckich gustów kulinarnych, nie namawiałam już nikogo do degustacji. Surowo nawet wzbraniałam, słysząc wszelkie poprzednie komentarze. Nie oznacza to jednak, że postanowiłam zrezygnować ze swoich upodobań i wielkiej sympatii do dobrej strony polskiej tradycji, którą z perspektywy kilometrów postrzegam inaczej.
Nie zwracając uwagi na blady odcień skóry Fety, posmarowałam grubą kromkę cienką warstwą. I żułam w milczeniu, patrząc w przestrzeń, myśląc sobie jak dumny byłby ze mnie mój tata, z pewnością jedząc od razu cały słoik, pogryzając kiszonym ogórkiem dla urozmaicenia.
-A mogłabym jednak spróbować? – po dłuższej chwili, spytała zaciekawiona jakby trochę ciotka.
-No, nie wiem… – odpowiedziałam, będąc gdzieś w środku naprawdę urażona wcześniejszymi komentarzami.
-No dobrze, ale tylko trochę…
Jak można się było spodziewać znając przewrotność losu, nie skończyło się na małej degustacji. Bo za jedną ciotką zaciekawiła się druga i trzecia, a po nich zestaw wujków i kuzynostwa. A ponieważ rodzina jest bardzo liczna, po kolacji na dnie słoika zostało już tylko kilka pojedynczych skwarków. Nie będę kłamać, że pospadali z krzeseł z zachwytu, ale słoik naprawdę był prawie pusty.
Na całe szczęście głęboko, w ciemnych czeluściach zimnej lodówki, ukryłam wcześniej drugi, dodatkowy słoik. I to jeszcze większy! Mam wielką nadzieję, że do końca zimy wystarczy…