48 godzinny strajk….czwartek, 20 październik 2011

   
     
         Jedząc  porannego tosta z miodem, usłyszałam jak stojąc przy wyjściowych drzwiach Olivka krzyczy:
-10, 9, 8, 7, 6, 5, 4, 3…2…..1!! – poczym wybiega z domu i wchodzi do samochodu. Żując jeszcze moje śniadanie, zaczęłam bez paniki wkładać buty i kurtkę przy akompaniamencie pipczenia Olivki,  klaksonem jej samochodu. Już zdążyłam się do tego przyzwyczaić – to standard kiedy rano naje się czekolady. Trzeba jednak jej to przyznać – jeśli się w coś angażuje – robi to na 1000 %. 
     Po drodze zabraliśmy koleżankę z pracy i w czwórkę podjechaliśmy do centrum, gdzie odbywał się strajk. Mijaliśmy praktycznie wymarłe ulice. W rzeczywistości – dokładnie wszystko było pozamykane, bo wszyscy szanujący się obywatele, wstali rano, żeby znaleźć się w centrum miasta.
     Cały rynek wypełniony był po brzegi ludźmi stojącymi i czekającymi na przemarsz przez ulice. Uczniowie pod opieką nauczycieli, wyposażeni w bębenki i wielkie plakaty. Grupy studentów  z czarnymi flagami. Rodzice z małymi dziećmi. Wszyscy stali spokojnie wysłuchując krzyki pilota przemarszu, popijając konieczną rano kawę i wypalając papierosa.
      Po około pół godziny stania i wygrzewania się na słońcu, którego nie przykrywał ani jeden obłoczek, usłyszeliśmy trzy równe gwizdy, po czym cały tłum wyszedł na główną ulicę. Trzeba przyznać, że strajk zorganizowany był naprawdę z precyzją godną Niemców. Cała masa strajkujących podzielona była na kilka sektorów, której przypisany był określony dowodzący. Nie było wątpliwości kto nim jest  – zazwyczaj był to rosły mężczyzna, trzymający megafon i krzyczący slogany, uprzednio wypisane na kartce. O tym też pomyślano – również i slogany miały swój harmonogram i każdy wiedział dokładnie co i jak ma krzyczeć.
-Olivka … ale co ja mam krzyczeć? – poprosiłam o poradę, bo w sumie nic konkretnego nie zdążyłam jeszcze wymyślić.
-Jak to co? Krzycz: Kopernik, Maria Curie, Wałęsa, Dostojewski! – powiedziała mając głowę na karku.
     Dość wolnym, jednostajnym tempem przeszliśmy przez centralne ulice miasta. Co chwila, z różnych stron dochodzili ludzie. Ktoś się z kimś witał, ktoś rozmawiał, machał ludziom wyglądającym z balkonów wesoło nawołując do przyłączenia się do strajku. Jedyną naprawdę śmierdzącą rzeczą  były stosy śmieci, które piętrzyły się przy każdym kuble. Dopiero teraz uświadamiam sobie jak naprawdę ważną pracę wykonują  śmieciarze, którzy od dobrych  kilku dni też strajkują.
      Kiedy marsz stał się już dość monotonny, wszyscy wspólnie stwierdziliśmy, że w pełni wypełniliśmy swoje obywatelskie obowiązki (a w szczególności pewnie jaJ) i z czystymi sumieniami możemy czmychnąć do domu. Pewnie w normalnej sytuacji znaleźlibyśmy się na kawie, ale i kawiarenki prowadziły restrykcyjny strajk.
     Dla urozmaicenia dnia, którego możliwości przez paraliż niemalże wszystkiego były dość ograniczone, postanowiliśmy skorzystać z zaproszenia siostry Fety i zjeść razem obiad. Siostra Fety ….. – to Cytryna, ponieważ miała dziś wolne, właśnie przygotowywała prawdziwą ucztę. Jak kryzys to kryzys… Jako typowa Greczynka również i ona uwielbia gotować. Siedząc przed telewizorem, kątem oka patrzyłam, jak stół pokrywa się sałatkami, kilkoma daniami mięsnymi, sosami. Tymczasem w serwisie informacyjnym trwały transmisje z przewidzianego na 2 dni strajku. Tłumy widoczne na ekranie przewijały się jak mrówki,  w tylko sobie znanym  kierunku. Ten monotonny obraz co chwila przerywany był przez dynamiczną wstawkę pokazującą młodych chłopaków rzucających w policję kamieniami, czymś co na chwilę wybuchało i zamieniało się  w płomienie. Biegali, krzyczeli ubrani w maski i obowiązkowe kaptury. Kanał następny – ta sama relacja. Kanał następny i następny – to samo i znów dokładnie ci sami bohaterowie. Kanał CNN – podekscytowany japoński reporter krzyczy coś po angielsku, wymachuje rękami, zaktywizowany dziesięć razy bardziej niż każdy potencjalny uczestnik strajku. Być może też rano najadł się czekolady…?
     Po chwili Cytryna zawołała wszystkich na obiad, a o trochę abstrakcyjnych obrazach z telewizji, chyba wszyscy zapomnieli. Krzyki dobiegające z transmisji, były całkowitym kontrastem do rozmów przy typowym greckim, rodzinnym stole. Śmiechy, chichy, wieczne wrzaski i standardowe już naśladowanie polskiego. Wieczorem, kiedy było już po strajku, Cytryna miała znów otworzyć sklep – swój mały rodzinny interes, ale wszyscy zgodnie stwierdzili, że jeden dzień odpoczynku nie zaszkodził jeszcze nikomu.
     Dziś wszystko właściwie wróciło do normy. Otwarto nawet nie działającą od poniedziałku bibliotekę. Chcąc nie chcąc otwarto sklepiki, a kawiarenki ponownie zapełniły się tłumem modnie ubranych ludzi, spokojnie pijących kawę. W wiadomościach pewnie znów w kółko puszczają jedną i tą samą scenę: kilku chłopaków rzucających w policję kamieniami. Ja natomiast po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że wiadomości często nijak się mają do rzeczywistości. Lepiej jednak zadzwonię do mamy i upewnię ją, że nie ucierpiałam biorąc naprawdę czynny udział w strajku J



Pozdrowienia ze strajku!

Wiadomość z ostatniej chwili – generalny strajk!…środa, 19 październik 2011

     Rankiem, kiedy Olivka właśnie wychodziła do pracy, zadzwonił szef. Spytał się czy i ona nie chce przypadkiem nie iść dziś do pracy i przyłączyć się do generalnego strajku. Pytanie retoryczne!
      Dziś strajkuje cała Grecja. Olivka jest przeszczęśliwa, ponieważ ma wolne, co wcale nie oznacza, że ma zamiar zrezygnować z patriotycznego obowiązku. Żeby nie czuć się samotnie również i ja dostałam zaproszenie do uczestnictwa w strajku. Czy pójdę – pytanie retoryczne! W centrum miasta mają być dokładnie wszyscy!
     Jestem niesamowicie ciekawa jak będzie to wyglądać od środka. Z pewnością jak tylko ochłonę – napiszę. Dziś jednak nie można dotykać żadnej pracy – dokładnie jak w czasie żydowskiego szabatu. Strajk to strajk!

     Główkuje teraz co krzyczeć w tłumie reprezentując Polaków? Hmmm…? Czy ktoś ma jakieś propozycje??   :DDD


Katalipsi, czyli strajk biblioteki publicznej

Za Aniołem Stróżem do kościoła… niedziela, 16 październik 2011

      Mimo tego, iż nie jestem osobą restrykcyjnie praktykującą, wychodzę z złożenia, że żeby dogłębnie poznać dany kraj, czy  też kulturę, dobrze jest poznać również jego religię. Podobnie jak sztuka, tradycja, codzienne obrzędy, religia jest elementem, który doskonale odzwierciedla kraj.
     Tak samo jak  nie znam się na polityce, żaden ze mnie religioznawca, a różnice pomiędzy doktrynami katolicyzmu czy  dominującego w Grecji prawosławia [1], nie zaprzątają mi zbytnio głowy.  To co dla mnie najbardziej istotne, to podejście do religii zwykłych ludzi, ich sposób jej przestrzegania, czyli to wszystko co widoczne jest w czystej praktyce. Żeby się przekonać jak dokładnie wygląda typowy obrządek w kościele greek orthodox, dziś wybrałam się na niedzielną mszę.
      Wymagało to ode mnie wyczynu, w mojej skali równoważnej z nagrodą Nobla, ponieważ w tą niedzielę wstałam o 7 rano! Na współ śpiąc trafiłam do łazienki, ubrałam się we wcześniej przygotowane ubranie, żeby było szybciej i z na wpół zamkniętymi oczami zamknęłam za sobą drzwi, do ciepłego domu, w którym każdy jeszcze spał. Około godziny dziewiątej znaleźliśmy się z Janim na typowej greckiej mszy.
     Dość niespodziewanie, mimo zimna, które zazwyczaj powstrzymuje Greków od wychodzenia z domu, kościół był wypełniony ludźmi w bardzo różnym wieku. Stanęliśmy przy drzwiach i od razu poczułam, wzrok starszej babci, która zmierzyła mnie od stóp do głowy. Są jednak pewne rzeczy niezmienne w większości kultur – pomyślałam i w tym samym momencie ostentacyjnie również zmierzyłam babcię od butów, aż po jej fryzurę. Trzeba przyznać – wyglądała odświętnie!
      Panie na lewo, panowie na prawo – bowiem w kościele greckim, funkcjonuje taki właśnie podział na płeć. Trudno jednak o tej godzinie znaleźć miejsce siedzące, bowiem tak naprawdę msza rozpoczyna się już o godzinie 7 i trwa łącznie trzy godziny, kończąc się sporo po 10. Mało kto jest w stanie całość wytrzymać, zwłaszcza że właściwie nikt w kościele, prócz wtajemniczonych duchownych nie ma pojęcia co jest mówione. Cały obrządek jest w oryginalnym staro-greckim, a język starożytnych Greków  mimo pewnych zbieżności, nie pokrywa się z nowogreckim i przez współczesnych nie jest rozumiany. Taka msza jest więc okazją, przy której mam sposobność poczuć się na równo z innymi – nie rozumiem o co chodzi tak jak wszyscy pozostali.
       To co dla mnie najbardziej rzucało się w oczy, to życie kipiące podczas takiej tradycyjnej mszy. Ludzie przyprowadzają ze sobą małe dzieci, które biegają, bawią się, gdzie tylko chcą  i naprawdę nikomu to nie przeszkadza. Skradają się między ludźmi, chowają między nogami, czasem coś podśpiewują. Ponieważ msza jest tylko jeden raz w ciągu dnia i trwa tak długo, każdy wchodzi do kościoła kiedy jest mu najwygodniej i może też wyjść, bez świadomości, że takie zachowanie jest niemile widziane. Część ludzi przychodzi jedynie 5 minut przed końcem. Nie jest niczym złym przejść się po świątyni i przywitać się ze znajomym poklepując po ramieniu i ucinając sobie krótką rozmowę. Brak stresu, lekkość w obyciu i brak poczucia upływającego czasu, tak typowe dla Greków, znakomicie odbija się więc w zachowaniu na mszy, w kościele.
     Prócz żywiołowego zachowania wiernych, cały kościół podczas mszy wydaje się być dosłownie jednym żywym organizmem. Wszystko tętni ruchem, mieni się kolorami, brzęczy, świeci i pachnie. Kiedy dzień jest słoneczny, kolory padające z witraży mienią się i migocą na ścianach i podłodze. Ksiądz  rzadko siedzi w miejscu, ale porusza się w swojej przestrzeni, wychodząc do wiernych i oczywiście żywo gestykulując i podnosząc głos, dla podkreślenia wzniosłości chwili. Na mnie największe wrażenie wywarł męski chór, składający się z pięciu, sześciu głosów. Trudno to nazwać śpiewaniem, ponieważ mężczyźni właściwie buczą tworząc w ten sposób podkład, tło dla głosu wodzącego, który odśpiewuje przepiękne, zupełnie egzotyczne dla mnie pieśni w starożytnym języku. Tak dość abstrakcyjnie brzmiący śpiew naprawdę porusza. Jest bardzo rytmiczny, równy i kojarzy się z pewnym rodzajem mantr. Trudno też odwieść się od skojarzenia ze śpiewem z tureckich meczetów, ale  o takie porównanie obraziłby się każdy szanujący się Grek.
    Na koniec mszy, na dłonie  wiernych wylewane jest  kilka kropel perfum, tak aby uruchomić również zmysł zapachu. Wychodząc ze świątyni dostaje się kromkę chleba, więc udobruchany jest również i smak.
    Wychodząc już z kościoła, ukradkiem wyjęłam aparat, żeby zrobić kilka zdjęć. Kiedy tak nieśmiało klikałam, podeszła do mnie starsza kobieta. Myślał, że chce skrócić mnie o głowę, ale z entuzjazmem zaczęła pokazywać swoje zdjęcia z telefonu, mówiąc że też fotografuje świętych, takich których wzrok ją uspakaja. Już prawie miałam wytłumaczyć – przepraszam, nie mówię po Grecku, ale szybko ugryzłam się w język, bo załapałam, że rozumiem co mówi. Pokiwałam więc głową i powiedziałam, że zdjęcia są piękne. Nie spostrzegła się, że nie jestem stąd…
       Według greckiej tradycji, niedzielny poranek jest jedynym czasem, kiedy każdego z nas opuszczają nasi Aniołowie Stróżowie udając się na mszę. Trzeba więc przyjść najlepiej rano, żeby ich dogonić. To tak pięknie romantyczna motywacja, żeby kiedyś jeszcze przyjść.
     Tymczasem życzę wszystkim spokojnego poniedziałku!

Saloniki i wielki, grecki kryzys… czwartek, 6 października 2011

    
      „Wow!” Pomyślałam, kiedy znaleźliśmy się na jednej z głównych ulic Salonik – drugiego co do wielkości miasta Grecji i jednocześnie niezaprzeczalnej stolicy … mody! Przechodząc się ulicami w piękny wtorkowy dzień, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem na jakimś modowym wydarzeniu i że za chwilę zgasną światła, a na ulicy jak po wybiegu zaczną chodzić prawdziwe modelki. Naprawdę, chyba nigdy w życiu nie widziałam w jednej przestrzeni tylu tak pięknie ubranych ludzi.
    Jest to chyba główne wspomnienie, jakie utkwiło mi po naszym jednodniowym wypadzie do Salonik. Jadąc do dużego miasta przez cały czas zastanawiałam się, jak tam będzie wyglądać kryzys, o którym tak trąbią wszelakie media. Na czym on polega? I  gdzie właściwie można go tak namacalnie zobaczyć?
       Na polityce niestety zupełnie się nie znam. Jak widzę w telewizji wiadomości, to zmieniam program, a jak w radiu pojawia się serwis informacyjny, to natychmiast szukam muzyki. To jak wygląda sytuacja polityczna w Grecji, mogę opisać tylko przez pryzmat tego jak wygląda codzienne, namacalne  życie, jakie emocje panują w społeczeństwie, ujmując to krócej –  dokładnie  na takiej samej zasadzie jak  otaczający świat postrzega małe dziecko.
     Kiedy zaparkowaliśmy samochód i zaczęliśmy iść w stronę centrum, poczułam, że rzeczywiście – coś śmierdzi w powietrzu. Nie myliłam się zbytnio, kiedy zobaczyłam przepełnione kontenery na śmieci, z których właściwie znaczna część odpadków  już zupełnie się nie mieściła. To znaczyło jedno – generalny strajk śmieciarzy. Takie jednak sytuacje nie są w Grecji czymś nadzwyczajnym i zdarzają się, można stwierdzić zupełnie systematycznie.  Biorąc pod uwagę, kryzys czy też nie, strajki w Grecji są zupełną codziennością. Studenci zawsze strajkują kiedy zbliża się sesja, z zupełnie niewiadomych przyczyn przestaje działać miejska komunikacja, czy też strajkuje służba zdrowia. Jest to sytuacja constans.
    Idąc głównymi ulicami, w roboczy  dzień, widać było kawiarenki wypełnione właściwie po brzegi. Co więc robią ci wszyscy ludzie, kiedy kraj tonie, tak spokojnie popijając kawę i gawędząc z uśmiechem? Rozwiązanie nasuwa się samo: to za pewne studenci, którzy niestety, ale nie mogą podejść do poprawkowej sesji, czy też zwolnieni z pracy – cóż innego pozostaje, jak po prostu wyjść na kawę?
      Korzystając z sytuacji, że szłam  obok stuprocentowego Greka, spytałam  Janiego – na czym polega więc ten cały kryzys, bo ja widzę tylko pięknie ubranych, uśmiechniętych ludzi pijących kawę lub w spokoju robiących zakupy w markowych sklepach.
-No wiesz… Tyle ludzi zostało zwolnionych z pracy. Zostali kompletnie na bruku… – brzmi rzeczywiście smutno, ale drążąc temat dalej, spytałam więc kto ze znajomych Janiego został zwolniony z pracy i jest właśnie na bruku…
-Hmmm…. – zaczął się zastanawiać, co dało do zrozumienia, że nie jest to jakaś zatrważająca ilość znajomych.
-No na przykład Petros. Szef zwolnił go rok temu. Przez cały rok  szuka pracy i nie może znaleźć. – brnąc  jednak w temat dalej okazuje się jednak, że owy Petros ma dość duże wymagania i nie może, z niewiadomych przyczyn pracować dalej niż kilometr za miastem. Bardziej niż wyjechać z miasta, wolał porostu wrócić do mamy. Literalnie więc ujmując na bruku nie jest.
-No i jeszcze Tassos. Ale on w sumie zwolnił się sam…
    Po chwili zamyślenia Jani dodał jednak…
-Ale zobacz… Mojemu ojcu obcięli emeryturę i nie dostaje już czternastej pensji…! – dalej Jani zaczął szukać czegoś jeszcze, ale ja nie mogłam się skoncentrować, bo właśnie uświadomiłam sobie, że w innych krajach istnieje coś takiego jak „czternasta pensja”…
     Wkrótce zaczęliśmy rozmawiać o czymś zupełnie innym, a o całym wielkim  kryzysie zupełnie zapomnieliśmy sami, bo właściwie nie było bodźca, który mógłby nam, zwykłym zjadaczom chleba o tym  przypomnieć.
     Nasze odwiedziny tego przepięknego miasta,  ukoronowała wizyta w jednym z muzeów, w którym odbywa się wielkie biennale, rozgrywające się w wielu różnych partiach miasta. Wchodząc do budynku muzeum już szykowałam 10 euro, bo tyle zazwyczaj kosztują takie wejściówki. Ku mojemu zdziwieniu, wejście było za darmo. Wystawa naprawdę wywarła na mnie wielkie wrażenie – dotykała właściwie po części tematu kryzysu – postanowiłam więc zaopatrzyć się w gruby, kolorowo ilustrowany przewodnik. Kiedy już powtórnie szykowałam portfelik, pani z kasy powiedziała, że książki  rozdawane są za darmo…, po czym ku mojej radości, zapakowała prezent w śliczną, lnianą torbę z reklamą i logo muzeum.
     Wieczorem, po powrocie do domu, zadzwoniła do mnie mama. Oglądała właśnie jakieś wiadomości, że w Grecji znów są strajki i martwiła się czy jestem cała. W głosie słychać było naprawdę strach, czy oby wszystko jest dobrze. Ja już w pidżamie właściwie leżałam  w łóżku, a o wielkim kryzysie poczytałam sobie w książce. 
PS
Przechodząc się ulicami Salonik, natrafiłam na polskiego Fiata 125p! W innym otoczeniu wyglądał naprawdę tak egzotycznie, ale po pierwsze bardzo trendi! Zdjęcie obokJ

Greckie DNA… niedziela, 2 październik 2011

     Po naszej ostatniej wojnie stwierdziłam, że muszę koniecznie zabezpieczyć się przed następnym atakiem, który być może (najpewniej…) jeszcze nadejdzie. Stwierdziłam, że jeśli mamy w planach zostać tu jeszcze do okolic stycznia, muszę zadbać o moją wewnętrzną równowagę i   psychiczną higienę. Postanowiłam więc wychodzić z domu tak często się da, poznawać nowych ludzi i zobaczyć jak najwięcej miejsc z okolicy. Na tym właśnie polega moja nie szkodząca nikomu defensywa.
     Od razu przechodząc do czynów już następnego dnia wybrałam się z Olivką i jej przyjaciółką z pracy na sobotnie zakupy. Olivka dostała wiadomość, że już na pewno zostanie matką chrzestną, co  nastąpi   w grudniu. Postanowiła więc od razu zacząć kompletować zestaw gadżetów, bez których uroczystość nie będzie miała racji bytu. Zakupy nie trwały jednak zbyt długo, bowiem w soboty, jak i w inne dni wszystkie sklepy zamykane są punktualnie o godzinie 14.00 – to chyba jedyny punktualny element greckiej rzeczywistości.
    Chwila po zakończeniu zakupów, znalazłyśmy się w jednej z klimatycznych kawiarenek, z fantastycznym widokiem na morze i miasto. Po kilku minutach, kiedy siedziałyśmy przy kawie, zjawił się Stawros – kolega z pracy dziewczyn.
-Jak pięknie wygląda dziś nasze miasto. – powiedział na dzień dobry, zdaniem jakby wyrwanym z mojej książki do nauki greckiego…
-Dorota –  spytał  zainteresowany faktem, iż jestem z Polski – A jak często ty w Polsce wychodzisz na kawę?
-Tak średnio, jeśli pracuję, albo się uczę, to tak dwa do trzech razy w tygodniu. – powiedziałam zupełnie szczerze.
    W tym  momencie nastała martwa cisza i wszyscy zaczęli patrzeć na mnie jak na Sierotkę Marysię.
-Boże…To ty masz tak mało przyjaciół…
-Nie … Wszystko jest ok.! Tylko po prostu zazwyczaj mam dużo nauki, albo pracy, albo jestem zmęczona i mam ochotę zostać w domu.
-Aha… – Stawros drążył dalej temat – to dlatego w Grecji mówi się, że ludzie na północy są leniami…
     Na to stwierdzenie nóż otworzył mi się w kieszeni, bo u nas powszechnie za standard przyjmuje się coś zupełnie odwrotnego. I udowodniłam tezę zadając to samo pytanie, ile więc razy Grecy wychodzą sobie w tygodniu na kawę:
-Codziennie! – odpowiedzieli zgodnie chórem.
-Więc kto jest tutaj leniem? Oczywiste, że wy południowcy, bo przecież wszyscy na północy Europy po prostu pracują i nie mają zbyt wiele czasu dla siebie, nie mówiąc już o wiecznym popijaniu kawy – mówiłam dalej pewna jak nigdy swojego.
-Ale przecież my też pracujemy i to całkiem dużo. – odezwała się koleżanka Olivki – Danai, która rzeczywiście pracowała na dwóch pełnych etatach, codziennie około 10 godzin. I rzeczywiście, że jest przy każdym możliwym wyjściu obecna. Szybko analizując sytuację, musiałam przyznać, że coś w tym jest ponieważ również i Olivka jak i Stawros normalnie pracowali na pełne etaty.
-Ok., to może powiedzcie mi po prostu jak wy to robicie? Ja bym nie dała rady…Praca, nauka, a później jeszcze codzienne wyjścia.
-No widzisz, widzisz… – powiedział Stawros zadowolony, moim przyznaniem racji i docenieniem nadprzyrodzonych zdolności Greków.
-Nie wiem jak ci to wytłumaczyć Dorota. Rodzimy się tacy. To jest po prostu wbudowane w nasze DNA…
      Mimo, iż moje DNA jest pewnie trochę inne,  jeszcze tego samego wieczoru dołączyłam do nocnego wyjścia do kina, a spać położyłam się naprawdę ostatnia. 

Głowa pęka z bólu…poniedziałek, 12 września 2011

      Dzisiejszy poniedziałkowy poranek rozpoczął się od telefonu. Dzwoniła babcia – Oliwa z oliwek skarżąc się, że dawno nikt nie dzwonił i nikt jej nie odwiedzał. Rzeczywiście – miała racje. Już od jakiś czterech dni w natłoku różnych codziennych zajęć, każdy zapomniał o istnieniu babci, która została – sama. Cztery dni to pewnie nie dużo. I w życiu każdego przeciętnego człowieka dzieje się w tym czasie wiele rzeczy. W natłoku codziennych zajęć i zwyczajnych rozrywek, trudno sobie nawet przypomnieć co się robiło – cztery dni temu? Jednak co zrozumiałe dla Oliwy czas płynie zupełnie inaczej. Bo siedząc samotnie w małym domku, z widokiem na podwórko, cztery dni to za pewne wieki.
    Nie znalazłam, żadnej wymówki żebyśmy to my  z Janim tym razem nie mieli odwiedzić Oliwy. Aby  ją udobruchać i poprawić humor, pomyślałam że może miło będzie kupić jakiś sympatyczny prezent. Co jednak można kupić babci, która dobiega już setki? Pomyślałam, że kobieta, nie ważne ile ma lat, zawsze jest po pierwsze kobietą. Postanowiłam  więc kupić to co również i ja chciałabym  dostać, a na co nie starcza  miejsca na liście zakupów, bo zazwyczaj nie na niej kategorii o nazwie „fanaberia”.
     Ostatecznie padło na małe, pięknie, luksusowe mydełko, które  pachniało lawendą i było niepraktycznie drogie = prezent idealny.
 -Na Boga, co ty mi przyniosłaś?! – krzyknęła Oliwa po rozpakowaniu podarunku. – Przecież ja umrę zanim to zużyję!! – Minę miała nieokreśloną, więc do teraz nie wiem, czy naprawdę nie trafiłam z prezentem, czy babcia się po prostu droczyła. Na całe szczęście wzięliśmy ze sobą paczkę popcornu i to wyczarowało natychmiastowy, definitywny uśmiech. Udobruchana babcia siadła w typowej dla siebie pozycji i zadowolona rozpoczęła swój monolog.
       Oliwa  od kilku dni stała się posiadaczką psa. Nazywa się Pies, jest kundlem i zostawili go sąsiedzi, którzy właśnie się wyprowadzali –  są w trwającym nadal stadium powracania po psa, co pewnie nigdy nie zostanie zrealizowane.
-Jani, mówię ci co on wyprawia – zaczęła babcia wchodząc w swój nieprzerywalny rytm mówienia – biega, skacze, merda ogonem. Jak on się ze mną bawi…A w to nie uwierzysz – on rozumie wszystko co mówię. – nie rzucając słów na wiatr, Oliwa podeszła do okna, w którym widać było główkę kundla i zaczęła do niego mówić:
-Jak się czujesz psinko jedna, jak ci mija dzień! Co za mordka! Co za pyszczek! Zobacz Jani – jak on ogonem merda, wszystko rozumie! – skwitowała babcia zadowolona.
      Rozmowę z psem, który pewne za chwilkę miał sformułować pełne zdanie przerwał telefon. To był już drugi ważny telefon tego dnia. Jak się okazało tym razem dzwoniła mama Janiego – Feta, ponieważ strasznie bolała ją głowa.
    Oliwa wiedziała dokładnie co ma robić. Zostawiła konwersację z psem na później i siadła w poprzedniej pozycji. Kazała przynieść  z kuchni sól, którą nasypała sobie na dłoń. Z szuflady obok wyjęła nożyczki. Zamykała oczy i wystukiwała coś w soli, mamrocząc. Można było mieć wątpliwości, czy babcia jest przy zdrowych zmysłach, ale jak się okazało to zachowanie jest bardzo typowe, wliczając w to nawet młodsze pokolenia Greków.
    Początek bólu głowy to nie sprawka ciśnienia, nieprzespanej nocy, kaca, czy jak stało się w przypadku Fety, zbyt długiego przebywania na słońcu. Ból głowy babcia Oliwa, oraz rzesze Greków przy całkiem zdrowych zmysłach, tłumaczą zupełnie w inny sposób. Jak stało się w przypadku Fety – wyszła na plażę i spędziła tam sporą ilość czasu. Musiała zapewne wyglądać pięknie i właśnie przez to, ktoś w zazdrości pomyślał sobie o niej coś złego, rzucając zazdrosną myślą złą moc. Jak wiadomo, tabletki nie zawsze działają na ból głowy, bo czy ktoś słyszał o tabletce, która zwalcza złe, zazdrosne myśli? Magia babci, zazwyczaj działa w stu procentach, czego potwierdzeniem był kolejny telefon. Feta  właśnie zadzwoniła by podziękować, bo czuje się już dobrze.
      Teraz również  ja już wiem doskonale, że jeśli mam migrenę, to wcale nie jest wina ciśnienia. A i tabletki, rzeczywiście w moim przypadku, rzadko kiedy działają. Rozpoznanie jest tylko jedno – jestem po prostu piękna, migreny to żywy dowód, a lek jest oczywisty! Lepiej więc przestać truć żołądek pigułkami  i jak tylko zaczyna boleć sięgać po telefon.
     Wizyta trwała jak zawsze dość długo, a kiedy już wychodziliśmy Oliwa przypomniała sobie o jeszcze jednej ważnej rzeczy.
-W sobotę są moje imieniny! W samo południe zapraszam do tawerny! Tej co zawsze!!!

      Ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. A ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że przez tak długi czas przyczyna moich migren, tkwiła zupełnie nie w moim niskim ciśnieniu. Co za niesamowite wyjaśnienie…

Prosta przyjemność jedzenia rękami….środa, 24 sierpień, 2011

      Już od dobrych kilku dni słyszałam, że wkrótce mamy się wybrać do tawerny. Mama Janiego, która jest uznawana za bezrobotną, miała właśnie odebrać swój zasiłek. Kryzys, nie kryzys, ale proste rozumowanie każdego Greka, każe zaraz po wypłacie zabrać wszystkich swoich najbliższych do tawerny i zafundować, wszystko czego chcą. I to nie jest żart, ani żadne podkoloryzowanie – tak właśnie jest. Naprawdę do tej pory nie mogę się nadziwić, że ten kraj przeżywa kryzys dopiero teraz i jeszcze nie upadł!
     W każdym razie wyjście do tawerny to naprawdę wielka sprawa. Olivka, podobnie jak i ja żyłyśmy tą zapowiedzią już od początku tygodnia. Przyszła  z pracy, w której pracuje z małymi dziećmi jako logopedka, w szarym dresie i obwisłej koszulce z wyblakłym logo firmy. Na jej ubraniu widać było jeszcze ślady śliny i glutków małych klientów, podobno wczoraj jeden ją obsikał… Przepoczwarzyła się w jakieś pół godziny. I nie wiem co robiła w łazience, ale po wyjściu wyglądała naprawdę spektakularnie. Ma czarne włosy jak atrament, skórę w kolorze kości słoniowej, czarne oczy i usta dokładnie jak przysłowiowa malina. Jestem pewna, że gdybym była mężczyzną straciłabym dla niej głowę. Dlatego właśnie nie mogę przeboleć, że na co dzień widzę ją w skarpetkach wciśniętych w japonki i męskich obwisłych gatkach. A może jest w tym jakaś logika…. Może Olivka wie o tym jaki kryje się w niej potencjał. Gromadzi go na co dzień skrzętnie, a jak przyjdzie co do czego – wychodzi z pidżamy i przemienia się w prawdziwego motyla. Na pewno – tak to sobie zaplanowala!
     Po drodze, prócz najbliższej rodziny, zabraliśmy ze sobą ciotkę i dwie koleżanki Olivki. Wszyscy ubrani jak na jakąś rodzinną uroczystość znaleźliśmy się przy stoliku kilka metrów od samego morza. Po upalnym dniu, kiedy nawet nie chce się jeść, kiedy przychodzi już wytchnienie, zwłaszcza o rzut beretem od morza, wszystko smakuje inaczej i naprawdę nie podrobi tego, żadna „grecka restauracja”, choćby nie wiem jak dobra, ale nie w Grecji. Pierwszy wszedł prosty chleb, a następnie przystawki, czyli: elementarna podstawa wszystkiego – sałatka grecka plus tzatzyki i  czerwone wino. A następnie krewetki wielkości chomika, ośmiornica, kalmary, świeżo wyłowione z morza…Naprawdę, choćbym nie wiem jak się starała – tego nie dało się zjeść sztućcami, a jedzenie palcami jest czasem tak przyjemne…
     Nie wiem jak  opisać smak, jaki mają w sobie te wszystkie rzeczy w tym całym otoczeniu,  naprawde nie sposób…Chciałoby się też, żeby w takich okolicznościach brzuch nie miał dna, ale to też niemożliwe…Jedyne na co można sobie pozwolić, to przestać liczyć kalorię i myśleć logicznie, ze po dziesiatej sie nie je… Teraz dopiero uświadomiłam sobie, dlaczego do tawerny zaprasza się, aż tyle osób. To prosty pretekst, żeby zamówić dokładnie wszystko co jest w ofercie i  być naprawdę w stanie spróbować wszystkiego.
    Rachunek przyszedł, nie powiem jaki, choć podpatrzyłam[1], wraz ze kawałkami różnych ciast, żeby osłodzić gorycz przy płaceniu. To naprawdę genialny pomysł, podawania rachunku, bo przy wyjmowaniu portfela i wkładaniu do ust czegoś słodkiego, robi się przynajmniej neutralnie. Bez mrugnięcia okiem uregulowała go „bezrobotna” mama Janiego i turlając się do wyjścia udaliśmy się do domu. Nie mam pojęcia, czy w tym życiu będę mogła coś jeszcze zjeść… Ale jednego jestem pewna – jeśli kiedyś będę miała tutaj „gorszy” dzień, to na pewno tak jak stoję, udam się do tawerny i też nie będę liczyć grosza!
    Dodając na koniec – na moje nieszczęście – ciotka Janiego, która była z nami w tawernie właśnie uczy się angielskiego…sama(!)…Zrobiła mi małą awanturę, że ostatnio jak się widziałyśmy mówiłam tylko po angielsku, a teraz chcę mówić już po grecku – więc ona nie może sie odnaleźć! Całą rozmowę angielskim, którego nawet po uzo nie dało się zrozumieć, okraszało co chwilę dolatujące „ćwir ćwir!”. Prosili mnie również, żebym powiedziała jak w Polsce mówią osły…Ale nie urodziłam się wczoraj…! Odpowiedziałam, że w Polsce dawno zastąpiliśmy osły samochodami, więc nie mam pojęcia jakie dźwięki wydają!  A to cwaniaki!!!

  

[1] Zdaje sobie sprawę, że wszystkich to interesuje, więc piszę – za osiem osób zaplacilusmy  120 euro:DD