Istnieje w Grecji przysłowie, które jest tak niecenzuralne, że jego oryginalna wersja za nic nie przejdzie mi przez usta, nie mówiąc już o klawiaturze… Usłyszałam je od Czosnka, kiedy pomieszkiwaliśmy w jego domu. Był to dzień, w którym po raz setny usłyszeliśmy, że na klucze do Cytrynowego Domu będziemy musieli jeszcze poczekać i to sporo. Mieszkaniem na walizkach byłam już wykończona i wydawało mi się, że wszystko co możliwe układa się źle. Tego dnia Czosnek powiedział do mnie:
„ziemia się trzęsie, świat płonie, ale usta… muszą być pomalowane!”
(to moje „wolne” i cenzuralne tłumaczenie)
Kto zna te przysłowie w wersji oryginalnej – błagam, tym razem wyjątkowo nie piszcie w komentarzach… ;)))
Kiedy usłyszałam to co powiedział Czosnek, zwiędły mi uszy… Mimo tego wiedziałam, że przysłowie było trafione!
O co jednak Czosnkowi chodziło? Już tłumaczę…
Pamiętam, że w tamtym okresie, kiedy nie było za wesoło, nic nie pomagało mi tak bardzo, jak kolorowy makijaż. Panowie się pewnie w tym momencie śmieją, przewracając oczami… Ale panie – rozumieją!
Wstawałam codziennie rano i patrząc na otaczające mnie kartony, rozwieszone wszędzie ubrania i wieszaki oraz dwa wielkie łóżka zajmujące cały pokój, już po otworzeniu oczu – dostawałam ataku złości.
Z grymasem twarzy seryjnego mordercy, mimo wszystko wstawałam, ubierałam kapcie i szłam do toalety. Starałam się nie patrzeć na nie sprzątaną od dobrych trzech miesięcy, typową męską łazienkę. Wizualizacja typu „tylko spokojnie… jestem teraz na przykład… na takiej pięknej, tropikalnej plaży…” zazwyczaj jednak nie działała. W kuchni witał mnie stos „kawalersko” nieumytych naczyń. Dwie popielniczki pełne papierosów. Zestaw puszek po piwach i największe pudełka po pizzy jakie kiedykolwiek w życiu widziałam.
W mojej tamtejszej rzeczywistości nie było nawet jednego punktu, który byłby estetyczny i na którym można było zawiesić oko. Prócz… mojego makijażu :)))
Jeśli kiedykolwiek będziecie mieć gorszy dzień, chandrę czy też może nawet i depresje, spróbujcie taką metodę. Nawet jeśli nigdzie nie wychodzicie, ubierzcie się najfajniej jak możecie, a przede wszystkim kolorowo. Umalujcie twarz, upnijcie ładnie włosy. Bo jeśli nie można pomalować świata wokół Was – pomalujcie siebie!
Po skończeniu makijażu, z wielką przyjemnością i jeszcze większym uśmiechem spoglądałam na siebie. „Tak ładnie wyglądam – szkoda siedzieć w domu” – mówiłam do odbicia i wychodziłam jak najszybciej mogłam. Właściwie byle gdzie, po prostu przed siebie. Stwierdzałam, że byłaby to wielka szkoda, jakby nikt nie zobaczył jak zielone są moje powieki i jak ładnie dobrałam kolor szminki. A kiedy byłam już na zewnątrz, uświadamiałam sobie, że świat nie ogranicza się do pokoju u Czosnka. Jest jednak… trochę większy 🙂 Gdy tak gdzieś szłam, zmieniała się nie tylko moja twarz – cały świat przybierał zupełnie inne kolory.
Kosmetyki, ubrania, perfumy czy modowe gadżety nie są jedynie próżnymi zachciankami kobiet. One naprawdę mogą dodać pozytywnej energii.
Ale chwila… chwila… Chyba tym razem trochę minęłam się z głównym tematem. Miało być o kosmetycznej firmie Korres!
Raz jeszcze powąchałam mój krem z dzikiej róży. Na ustach czuje masełko z domieszką granatu. Moje włosy pachną dziś grecką, górską herbatą, a w łazience czeka bursztynowe mydło. Badania do tego postu są nadzwyczaj przyjemne!
Dlaczego na krem Korres warto wydać słone pieniądze? Jak to się stało, że w przeciągu jedynie 15 lat ta firma rozwinęła się aż tak, że jej kosmetyki rozsyłane są na cały świat? Kto kryje się pod nazwiskiem Korres? I dlaczego w Grecji nawet bochenka suchego chleba nie można dostać po godzinie 14, ale krem z dzikiej róży marki Korres kupicie w każdej najmniejszej wiosce, o każdej porze dnia i nocy?
Na drugą część postu, tym razem o samej firmie Korres – zapraszam za tydzień!
Przeczytaj więcej…