Trzeciego dnia dobiegłam do miejsca skąd widać było niewielką, morską latarnię. A taka latarnia jest przecież symbolem przystani, jakimś dobrym znakiem. Zaczęłam iść wolno, bo nie miałam więcej sił. Im bardziej do latarni się zbliżałam, tym bardziej oczywiste stawało się, że jest tutaj jeszcze jedno miasteczko, o którym siedząc w domu, zupełnie nie wiedziałam.
Z każdym krokiem widać było wyraźniej, że jest tam coś ładnego. Malutkie rybackie miasteczko, z portem zamiast rynku w umownym centrum, położone było przy zatoce. Prócz morza widać było również góry i zielone lasy. Niewielka latarnia wyglądała tak uroczo, jak z pocztówki, wokoło zacumowane były łodzie, lekko poruszane przez fale.
Przy samym brzegu było kilka tawern i kilka niewielkich kawiarenek. Wszystko jakby uśpione, bo był przecież środek sjesty. Mimo to można było wyczuć, że tutaj toczy się jakieś życie.
Następnego dnia do torby spakowałam gazetę i jakąś książkę. Zamiast siedzieć w domu, znów wyszłam i poszłam w to samo miejsce. Spacerem do latarni doszłam w jakieś dwadzieścia minut. Latarnia znajduje się na niewielkim molo. Na nim jest kilka ławek i zawsze świeci tam słońce. Zupełnie nie obchodziło mnie, że w pojęciu greckim, być może dziwacznie wygląda, że siedzę i czytam na ławce zupełnie sama. Nie miało to żadnego znaczenia, bo w końcu poczułam, że to miejsce pełne jest dobrych fluidów.
Z dnia na dzień czułam się tam coraz mniej obco. Zamiast siedzieć na łóżku i myśleć gapiąc się w okno, zaczęłam jeszcze więcej czytać i pisać. Wkrótce zrobiłam listę rzeczy, o których podczas patrzenia się w okno, zupełnie zapomniałam. Nazbierało się tego trochę, więc wprowadziłam sobie samodyscyplinę. Plan dnia, to coś bardzo abstrakcyjnego, jednak przywraca porządek w głowie.
Aż tu któregoś z następnych dni postanowiłam udać się do jednych z kawiarenek i poszukać tej najfajniejszej. Okazało się, że być może nie ma tam Starbucksa, ale widok z każdej z nich wynagrodzić może wszystko. Poza tym, mimo że miasteczko jest tak małe, że trudno znaleźć je na mapie, każda kawiarenka ma szybkie wi-fi, które dostępne jest prawie w każdej części głównej ulicy miasta. Wygląda to bardzo komicznie, bo internet zdaje się dobiera również w każdej łodzi. W każdym razie szybko znalazłam „tą jedną właściwą” kawiarenkę. Prócz świetnego podłączenia, pysznej kawy i fenomenalnego widoku, prenumerują również grecką edycję Vogue. Co miesiąc jest świeże wydanie! Można więc powiedzieć, że jest też całkiem trendi J
Kelner już mnie pamięta. Przychodzę zawsze kiedy nie ma zbyt dużo ludzi i gra spokojna muzyka. Wkrótce i tubylcy przestali się dziwić, że przychodzę głównie popracować i jestem przeważnie sama. Kelner zawsze wita mnie z uśmiechem, jakby już na mnie czekając. Ostatnio dostałam od niego wielkie ciastko, bo właśnie miał urodziny J
Zastanawiam się teraz ile bym straciła, gdybym te kilka już dni temu nie wybiegła z domu. Ile tygodni, być może miesięcy, żyłabym w przeświadczeniu, że nie ma tu nic ciekawego, szukając ujścia emocji w narzekaniu. Podobno mózg zaprogramowany jest tak, że od razu, odruchowo odrzuca wszelkie zmiany. Zmiany, nawet te na lepsze, poprostu zawsze na początku przerażają. O ile łatwiej żyłoby się gdyby, dajmy na to – na nosie, istniał przycisk, który mógłby wyłączyć czasem myślenie. Analizowanie, wybieganie myślami w przyszłość i te złudne przeświadczenie, że wszystkim możemy kierować…
Tymczasem kolejny problem rozwiązał się sam. Wielki komputer, czy też wielka suszarka Janiego, zakończyła dni swojej świetności. Raz z wielkim chrzęstem się wyłączyła i od tego momentu przestała działać. Co prawda, Jani robił co mógł i przez parę dni nasz pokój stał się centrum naprawy komputerów. Te wszystkie kabelki i druciki były dosłownie wszędzie. Jani jednak musiał pogodzić się ze stratą. Odkrył za to, że bardzo lubi książki Juliusza Verne’a, a w pokoju zrobiło się, może jeszcze nie przyjemnie, ale z pewnością – cicho J