Trzeciego dnia dobiegłam do… sobota, 28 kwiecień 2012

     Trzeciego dnia dobiegłam do miejsca skąd widać było niewielką, morską latarnię. A taka latarnia jest przecież symbolem przystani, jakimś dobrym znakiem. Zaczęłam iść wolno, bo nie miałam więcej sił. Im bardziej do latarni się zbliżałam, tym bardziej oczywiste stawało się, że jest tutaj jeszcze jedno miasteczko, o którym  siedząc w domu, zupełnie nie wiedziałam.
      Z każdym krokiem widać było wyraźniej, że jest tam coś ładnego. Malutkie rybackie miasteczko, z portem zamiast rynku w umownym centrum, położone było przy zatoce. Prócz morza widać było również góry i zielone lasy. Niewielka latarnia wyglądała tak uroczo, jak z pocztówki, wokoło zacumowane były łodzie, lekko poruszane przez fale.
      Przy samym brzegu było kilka tawern i kilka niewielkich kawiarenek. Wszystko jakby uśpione, bo był przecież środek sjesty. Mimo to można było wyczuć, że tutaj toczy się jakieś życie.
     Następnego dnia do torby spakowałam gazetę i jakąś książkę. Zamiast siedzieć w domu, znów wyszłam i poszłam w to samo miejsce. Spacerem do latarni doszłam w jakieś dwadzieścia minut. Latarnia znajduje się na niewielkim molo. Na nim jest kilka ławek i zawsze świeci tam słońce. Zupełnie nie obchodziło mnie, że w pojęciu greckim, być może dziwacznie wygląda, że siedzę i czytam na ławce zupełnie sama. Nie miało to żadnego znaczenia, bo w końcu poczułam, że to miejsce pełne jest dobrych fluidów.
       Z dnia na dzień czułam się tam coraz mniej obco. Zamiast siedzieć na łóżku i myśleć gapiąc się w okno,  zaczęłam jeszcze więcej czytać i pisać. Wkrótce zrobiłam listę rzeczy, o których podczas patrzenia się w okno, zupełnie zapomniałam. Nazbierało się tego trochę, więc wprowadziłam sobie samodyscyplinę. Plan dnia, to coś bardzo abstrakcyjnego, jednak przywraca porządek w głowie.
      Aż tu któregoś z następnych dni postanowiłam udać się do jednych z kawiarenek i poszukać tej najfajniejszej. Okazało się, że być może nie ma tam Starbucksa, ale widok z każdej z nich wynagrodzić może wszystko. Poza tym, mimo że miasteczko jest tak małe, że trudno znaleźć je na mapie, każda kawiarenka ma szybkie wi-fi, które dostępne jest prawie w każdej części głównej ulicy miasta. Wygląda to bardzo komicznie, bo internet zdaje się dobiera również w każdej łodzi. W każdym razie szybko znalazłam „tą jedną właściwą” kawiarenkę. Prócz świetnego podłączenia, pysznej kawy i fenomenalnego widoku, prenumerują również grecką edycję Vogue. Co miesiąc jest świeże wydanie! Można więc powiedzieć, że jest też całkiem trendi J
     Kelner już mnie pamięta. Przychodzę zawsze kiedy nie ma zbyt dużo ludzi i gra spokojna muzyka. Wkrótce i tubylcy przestali się dziwić, że przychodzę  głównie popracować i jestem przeważnie sama. Kelner zawsze wita mnie z uśmiechem, jakby już na mnie czekając. Ostatnio dostałam od niego wielkie ciastko, bo właśnie miał urodziny J
    Zastanawiam się teraz  ile bym straciła, gdybym te kilka już dni temu nie wybiegła z domu. Ile tygodni, być może miesięcy, żyłabym w przeświadczeniu, że nie ma tu nic ciekawego, szukając ujścia emocji w narzekaniu. Podobno mózg zaprogramowany jest tak, że od razu,  odruchowo odrzuca wszelkie zmiany. Zmiany, nawet te na lepsze, poprostu zawsze na początku przerażają. O ile łatwiej żyłoby się gdyby, dajmy na to –  na nosie, istniał przycisk, który mógłby wyłączyć czasem myślenie. Analizowanie, wybieganie myślami w przyszłość i te złudne przeświadczenie, że wszystkim możemy kierować…
      Tymczasem kolejny problem rozwiązał się sam. Wielki komputer, czy też wielka suszarka Janiego, zakończyła dni swojej świetności. Raz z wielkim chrzęstem się wyłączyła i od tego momentu przestała działać. Co prawda, Jani robił co mógł i przez parę dni nasz pokój stał się  centrum naprawy komputerów. Te wszystkie kabelki i druciki były dosłownie wszędzie. Jani jednak musiał pogodzić się ze stratą. Odkrył za to, że bardzo lubi książki Juliusza Verne’a, a w pokoju zrobiło się, może jeszcze nie przyjemnie, ale z pewnością – cicho J

Przypomniała mi się jedna bardzo ważna rzecz … wtorek, 24 kwietnia 2012

             Kiedy tak siedziałam na naszej wielkiej, dwuosobowej kanapie, patrząc gdzieś w okno i jednocześnie będąc już na skraju załamania, przypomniało mi się, jak jeszcze kilka dni temu, w drodze do Aten, zahaczyłam o kilkudniowy pobyt u mojej siostry, która mieszka w Berlinie.
      Moja siostra z zawodu jest dentystką. Na dodatek mieszka w Niemczech, co w konsekwencji powoduje, że chodzi jak przysłowiowy szwajcarski zegareczek.  Ujmując krótko: konkretna z niej dziewczyna.
-Masz problem – chodzisz rozwalona na cztery różne strony świata. I musimy coś z tym zrobić. – powiedziała, kiedy któregoś dnia zobaczyła, że wstaję w okolicach południa, a wyszykowanie się zabiera mi sporą ilość czasu i energii, na dodatek z tego wszystkiego co drugi dzień dopada mnie migrena.
     Przyznaje: brak pracy „od … do”, życie na walizkach i w podróży, te ciągłe przeprowadzki sprawiły, że z mojej dawnej dobrej organizacji, pozostało już tylko dość odległe wspomnienie, na dodatek dzień zupełnie przestawił mi się z nocą – ot, prozaiczne wytłumaczenie migren. Przyznałam więc, że potrzebna jest mi pomoc. I była to świetna decyzja.
     Jeszcze tego samego wieczora, przy moim  łóżku znalazł się ogromny budzik nastawiony na 6.00 rano, opakowanie z tabletkami melatoniny (jedna na dzień, kiedy robi się ciemno) oraz butelka z gorącą wodą, z którą mimo wiosny, z przyzwyczajenie się nie rozstaję! ( http://salatkapogrecku.blogspot.com/2012/01/co-mozna-zrobic-ze-zwyka-plastikowa.html ).
     Plan był taki: następnego dnia wstajemy o 6.00. Ubieramy się szybko, nie malujemy i nie układamy włosów, a biegniemy na basem, żeby w wodzie być już dokładnie o 6.45.
     Motywatorem była piękna wizualizacja: basen pusty, tafla wody idealnie płaska niczym lustro, cała przestrzeń dla nas. Spokój, cisza o poranku.  Po tym zdrowe śniadanie, zakupy w centrum oraz wizyta w muzeum, a że o tak wczesnej porze na basenie jest zniżka: mamy zaoszczędzone 2 euro plus 2, co razem daje cztery. Gratisowa więc kawa na mieście. Prosta kalkulacja = perfekcyjna mobilizacja! J JJ
    Następnego ranka, mimo moich protestów i zarzekania się, że wieczorem kłamałam – że się na poranny basen godzę, a tak w ogóle to pływać nie lubię, mimo wszystko –   punktualnie o 6.45 byłyśmy już przy właściwym budynku.
    Nie ma to jak prawdziwy niemiecki dryl!
    Byłyśmy przekonane, że będziemy pierwsze – bowiem o tej godzinie basen dopiero co otwierano. Trochę zrzedły nam miny, kiedy pedałując na rowerach wyprzedziła nas jedna para. Jednak oni również nie byli pierwsi…
-No i jak tam? Pewnie pustka! – zapytała moja siostra, odbierając karnety.
    No cóż… Pustka panowała, ale chyba tylko w niemieckich, zapewne idealnie zasłanych łóżkach. Bowiem w basenie nie było już za wiele wolnej przestrzeni… Basen był przepełniony  i to ludźmi w wieku od 60 lat daleko, naprawdę daleko wzwyż!
-No … dalej dziewczynki! Przecież to tylko woda! – krzyknął starszy pan, kiedy „hartując” się powoli wchodziłyśmy do wody. Zdenerwował się nieco, bo blokowałyśmy mu wejście. Kiedy w końcu je odblokowałyśmy, starszy pan ( mimo około 75 lat bardzo trudno było nazwać go było „dziadkiem”), rzucił się do wody i od razu zaczął płynąć kraulem.
     Nie odstawali on niego inni pływacy, czyli cały zespół seniorów, którzy czasem tylko przystając, płynęli  raz w jedną, raz w drugą stronę. Żeby tego było mało, kiedy dopłynęli już do końca, chwytali się metalowych prętów, wystających z nad wody i  jakieś pięć razy podciągali się do góry – tak dla urozmaicenia.
    Oj, nie byłyśmy tam ani trochę pierwsze… Jakieś pół godziny później zrobiło się jeszcze tłoczniej, na szczęście część seniorów po szybkim treningu, udała się do domów… czy też  raczej na szybki bieg – tak, to bardziej prawdopodobna wersja …   
      Był również i mężczyzna bez jednej nogi. Jednak i jemu ten ubytek nie przeszkodził, żeby przepłynąć basen kilka razy wzdłuż i wszerz. Kiedy już wychodziłyśmy kompletnie wykończone, do małego dziecięcego baseniku obok weszła babcia, lat na oko 85. Przed wejściem do wody, odłożyła dwie kule, bez których najwyraźniej nie mogła chodzić.
-Zobacz Dorota, to naprawdę godne podziwu… – powiedziała moja siostra, kiedy obserwowałyśmy ją już zza szyby na zewnątrz. Babcia wykonywała w wodzie powolne, rozciągające ruchy. Przyciągała się do drabinek i odciągnęła. Noga w górę, noga w dół. Ale kiedy upłynęło 10, 15 minut, okazało się, że była to tylko rozgrzewka. Wyszła z dziecięcego baseniku, oparła się o kule i tak ostrożnie przeszła kilka kroków, po czym znów je odłożyła i powoli, zaczęła płynąć żabką, na drugi koniec wielkiego basenu.
    Opadły nam szczęki i patrzyłyśmy jeszcze przez dobrych kilka minut, na wesoły i rześki tłum staruszków w basenie.
    Kiedy więc tak siedziałam na mojej wielkiej kanapie i tępo patrzyłam na okno, wyobraziłam sobie, że patrzy na mnie ta 85 letnia babcia o kulach, która być może codziennie, na kilka minut jeszcze przed siódmą zaczyna rozgrzewkę w basenie.
    Przypominała mi się jedna bardzo ważna rzecz i zrobiło mi się tak zwyczajnie samej przed sobą głupio: jestem młoda, zdrowa i na dodatek mam wszystkie kończyny sprawne. A siedzę i patrzę w okno, jakbym miała co najmniej 100 lat i nie mogła już chodzić.
   Wstałam od razu z miejsca i w tym całym rozgardiaszu udało mi się znaleźć  moje sportowe buty. Odnalazłam również zapas melatoniny i postanowiłam, że dziś wcześniej pójdę spać, żeby również wcześniej wstać.
   Wyszłam z domu i zaczęłam biec.
   Tego dnia obiegłam całe wymarłe miasteczko.
Drugiego odkryłam, że przy brzegu morza, jest droga, po której świetnie się biega. Dotarłam do jej samego końca. Aż  w końcu…
…trzeciego  dnia dobiegłam do…
(c.d.n.)

Mała zmiana planów … piątek, 20 kwietnia 2012

      Kiedy wracaliśmy z zakupów w Ikei, jadąc z dwuosobową rozkładaną kanapą, stolikiem, nowym zestawem kołdra + poduszki, ręcznikami, garnkami, talerzami i wszelakimi sprzętami niezbędnymi przy starcie (w tym zapachowe świeceJ), nastąpiła … mała zmiana planów…
     Przyznaje się bez bicia – dałam się przekupić Janiemu zakupami z w sklepie kosmetycznym, jeśli tylko przetrzymam kilka, trzy, góra cztery noce u jego kuzyna. Jak się okazało, z mieszkaniem przyznanym z pracy jest problem – co prawda jest przyznane, ale nikomu nie śpieszy się z przekazaniem kluczy … Wiadomo – w Grecji nikomu nigdzie się przecież nie śpieszy. Całkiem zabawne jest to w wakacje, ale kiedy w grę wchodzi codzienne życie i załatwianie codziennych spraw, często pięści zaciskają się same, a zęby mimowolnie zaczynają zgrzytać.
      I tak z całym nowym dorobkiem plus moimi wielkimi walizami z lotniska, znaleźliśmy się u Czosnka – czyli kuzyna Janiego. Jak wiadomo, każdy typowy Grek, kuzyna posiada w każdej części kraju, a być może – jak mi się wydaje – w każdej części świata. Czosnek z niczego nie robi problemu i z uśmiechem na ustach, w sumie ciesząc się że przez kilka najbliższych dni będzie miał towarzystwo, powiedział, że możemy zostać tak długo jak  tylko chcemy.
     Tak też wylądowaliśmy w małym pokoiku, w którym obecnie poza zastałym tam łóżkiem, mieści się owa dwuosobowa kanapa. W konsekwencji wchodząc do pokoju, trzeba od razu zdejmować buty, bo właściwie całą powierzchnię zajmują łóżka. Pod spodem lub ewentualnie w kątach, gdzie jest choć trochę przestrzeni, prócz garnków i talerzy z Ikei, są poukładane walizki oraz różnego rodzaju pudła. Ubrania są właściwie wszędzie, bo nikt nie ma siły ich chować, problem pojawia się jednak  – kiedy  trzeba coś odnaleźć, dajmy na to skarpetkę do pary – wtedy dopiero w pokoju czuć adrenalinę.
     Starałam się szukać pozytywów, przyznaje – to bardzo trudne… Jedyne co przychodziło mi do głowy, to co by nie powiedzieć – wszystko mam pod ręką! Ale właściwie … jest internet i komputerów ci u nas dostatek… Jest mój notebook i wielki stacjonarny komputer Janiego z gigantycznym ekranem i całym zestawem pokaźnych głośników, cały ten sprzęt zajmuje pokaźną przestrzeń pokoju. Problem pojawia się, kiedy przychodząc z pracy Jani uruchamia całe to ustrojstwo. Niestety, po przebytej drodze przez pół Grecji, komputer trochę się popsuł i kiedy działa, chodzi tak głośno, jak suszarka. Dzięki Bogu przegrzewa się po maksymalnie 30 minutach i z wielkim zgrzytem gaśnie. Jani zazwyczaj wali wtedy głową w biurko, ale ja czuje ulgę – suszarka przestaje buczeć. 
      Najtrudniejsze były pierwsze dni. Każde szykowanie się gdzieś zabierało mi dwie godziny. Znaleźć cokolwiek w tym rozgardiaszu, to prawdziwa umiejętność. Na szczęście człowiek szybko się uczy, dostosowuje nawet mimowolnie(!)  do sytuacji, czas szykowania  powoli się skracał, a każda odnaleziona skarpetka wywoływała dziecinną niemalże  radość.
    Problem w tym, że kilka dni pomieszkiwania u Czosnka zamieniło się w tydzień, a ten niepozornie przeszedł w dwa… Mogłam się tego domyśleć i nie dać przekupić, ale mądry Polak po szkodzie.
    Ratunku przed samounicestwieniem szukałam więc poza domem. Niestety – na próżno… Miasteczko, które jest w zasadzie większą wioską sprawia wrażenie zupełnie bezludnego. Czasem tylko spotkać można wyrzucającą śmieci babcię lub przebiegającego przez ulicę kota. Tęskniąc za moją kotką, zawsze staram się go dogonić, przynajmniej jemu pomarudzić i powiedzieć jak jest mi tu źle i smuto – nawet jednak koty nie chcą mnie wysłuchać. Wszystko sprawia tu wrażenie jakby było tymczasowe, a i ludzie przystanęli tu tylko na trochę. Popracować, zarobić i odjechać. Są dwa sklepy, mała piekarnia, poczta i bank. Na tym kończy się tutejszy świat.
     Siedziałam więc przerażona wszystkim co mnie tutaj otacza. Wydawało się, że już jedną burzę pokonaliśmy, ale przyszła nowa –  być może jest jeszcze większa.
    Siedziałam więc  czekając – sama nie wiem na co – i być może już prawie bym się załamała, gdyby nie…
… przypomniała mi się jedna bardzo ważna rzecz…

(c.d.n.)

Główna ulica miasta

Droga do sklepu

Centrum!

Kierunek – Ateny! Grecka Ikea:) … sobota, 14 kwietnia 2012

     Pierwszy raz w życiu tak mocno wytrzęsło mnie w samolocie. Naprawdę – niezłe turbulencje. Lotniska zawsze kojarzą się mi z wielkimi emocjami. Wyjazdy i powroty. Ktoś płacze, że odjeżdża, ktoś inny rzuca się w ramiona na powitanie. Nigdy jeszcze będąc na lotnisku, nie  odjeżdżałam lub nie wracałam skądś zupełnie obojętna.
     Kiedy już zbliżaliśmy się do lądowania trzęsło naprawdę mocno. Mała dziewczynka obok  mocno chwyciła za rękę starszego brata.  Żołądek w pewnym momencie sięgnął mi do gardła.
-Boże, co się dzieje… – pomyślałam, bo jeszcze nigdy prawdziwych turbulencji nie przeszłam.
     Kobieta obok zamknęła oczy. Wcisnęło mnie mocno w siedzenie.
-To było naprawdę ekscytujące… – odezwał się starszy brat puszczając małą rękę siostry z uścisku, kiedy byliśmy już na ziemi. Brakowało mi tylko porządnych oklasków – to kolejny piękny zwyczaj, który jest chyba tylko w Polsce.
   Tak, to było – naprawdę ekscytujące…
       W Atenach sklep Ikea znajduje się blisko lotniska. Logistycznie więc zaraz po wylądowaniu znaleźliśmy się na zakupach. Wybieranie nowych mebli do nowego mieszkania jest chyba jedną z najfajniejszych rzeczy na świecie. Wszystko jest takie świeże, że aż chce się zaczynać wszystko od początku.  Każdy mały przedmiot: nóż, widelec, zwykła szklanka – jest bezcennie potrzebny i staje się symbolem nowego życia.
     Ikea jest jednym z moich życiowych uzależnień. Przyznaje się bez bicia. Na dodatek mieszkając w Polsce, od tego fantastycznego sklepu dzieliło mnie 20 minut wolnym spacerem. Nigdy nie potrafię powiedzieć, gdzie jest północ, gdzie południe, ale w Ikei – zawsze wiem co i gdzie leży i jak znaleźć tą  właściwą drogęJ
     To zabawne, ale będąc w tym sklepie, znów poczułam się jakbym była w domu. Wszystko, dokładnie jak w Polsce, tak samo, bez zmiennie – na swoim miejscu. Pomyślałam, że to naprawdę przydatne odkrycie! Jeśli jeszcze kiedyś będę miała potrzebę w przeciągu kilku godzin poczuć się jak w Polsce, zamiast wsiadać do samolotu,  udam się do Ikei, albo na przykład do Lidla  – tam wszystko uniwersalnie, wygląda dokładnie tak samo jak w Polsce!
      Nagle telefon od Fety:
-Synu, kupiliście już wszystko? Łóżko, szafki, stół, krzesła, talerze? – słychać było głos pełny ekscytacji.
-Mamo, spokojnie, bez stresu. – zdanie, które zawsze obowiązkowo pojawia się w dialogu Janiego z mamą. 
-Słuchaj, zapytaj się Doroty – bo mamy w domu – zupełnie nieużywane sztućce i talerze! Czy ona je chce?
-A czy ja mam w tej sprawie coś do powiedzenia?  – Feta głupie dla niej pytanie syna, pozostawiła bez komentarza…
     Prócz małych rzeczy do domu kupiliśmy również pierwszy mebel – dwuosobową kanapę. Do końca nie wierzyłam, że jest to naprawdę możliwe – ale Jani jakoś wtaszczył ją do małego Nissana. Co prawda całe dwie godziny siedziałam w anomalnym skręcie – ale droga „do swoich czterech ścian” była już obrana.
 
 
PS. Grecka Ikea naprawdę prawie niczym nie różni się od tej polskiej. Poza, no właśnie… prawie… Do końca nie wiem, jak jest to możliwe, ale w restauracji w greckiej Ikea jest do kupienia  prawdziwe ouzo!

Doktorat z cierpliwości – zdany!…czwartek, 5 kwietnia 2012

        
        Trochę jeszcze niedowierzając łączę trzy ważne fakty:
a)      Jani już właściwie od kilku tygodni pracuje
b)      do wynajęcia czeka już dom
c)      w ręku trzymam bilet powrotny do Aten.
         Wydaje się, choć będę pewna, kiedy na własnej skórze się przekonam – że wszystko zmierza w dobrym kierunku, a ja wkrótce będę mogła rozpakować walizki w jednym miejscu i włożyć rzeczy do swojej szafy. Nigdy w życiu nie sądziłam, że potrzeba ugotowania, uprania, posprzątania na swoim już terenie będzie mnie po prostu rozpierać.
Ten egzamin już jest zdany!
       W każdym razie, ponownie pakuje walizki i czuje, że jadę po lekcji dystansu do siebie i do całego tego zwariowanego świata. Szkoda, że dystansu nie uczą w szkole, a to tak znacznie bardziej niż tabliczka mnożenia potrzebne jest każdemu z nas w życiu. Jeśli chodzi o cierpliwość – wiem, że mam z niej już doktorat! Najważniejszym dyplomem, jest teraz doświadczenie życiaJ
Lotnisko w Atenach

Hurrraaa!!!…Sałatka strzeliła gola!…poniedziałek, 26 marzec 2012

      „Sałatka…” naprawdę strzeliła niezłego gola! I tym samym mam wielką przyjemność zareklamować Gazetę Sportową, z którą już od kilku tygodni współpracujemy:)) Gazeta jest o sporcie, ale nie wyłącznie, bo przecież nie tylko nim człowiek żyje – więc jako przerywnik  całe już pół strony nr 18 zagospodarowała „Sałatka…”. Polecam gorąco, jeśli kiedyś będziecie w powiecie wągrowieckim, blisko Poznania,  a może jeszcze na dodatek  we wtorek?  Wągrowiec i powiat  już zawłaszczyliśmy. Później konsekwentnie – pozostał jeszcze tylko świat!… J 
Dzięki chłopaki! :)))
       Tym samym, z myślą o fanach footballu, jak i wszystkim rozbieganym za piłką  czytelnikom dedykuję niniejszy post…
       Jakieś dwa lata temu wybraliśmy się z Janim na wycieczkę po Atenach. Nie mogło się oczywiście obyć bez wizyty w jednej z typowych greckich tawern. Wybraliśmy jedną, usiedliśmy wygodnie. Po chwili przyszedł kelner – widać było od razu, że jest to szef.
-Witajcie kochani! Skąd jesteście?
– Ja jestem z Kavali. – odpowiedział Jani. – A to jest moja dziewczyna z Polski.
-Krzysztof Warzycha!!?? – wykrzyknął uszczęśliwiony patrząc na mnie szef.
    Już chciałam odpowiedzieć:
-Nie… Dorota Kamińska…
    Zanim jednak na szczęście zdążyłam otworzyć usta, szef  odłożył na bok wszystko co  w tej chwili niósł w rękach. Usiadł na krześle obok, jakby zupełnie opadł z sił.
-Wy Polacy, nie no… wy to naprawdę potraficie! Wypijmy teraz za  zdrowie Krzyśka!
    I tak dzięki zupełnie jeszcze anonimowemu dla mnie człowiekowi, zaczęliśmy degustację win.
      Kim jest Warzycha? – nie dawało mi oczywiście spokoju. Szczególnie przez wzgląd, że na moje polskie obywatelstwo tak właśnie bardzo często reagowali szczególnie Ateńczycy. Jak zdołałam się szybko zorientować: oni go po prostu kochają, bo Krzysiek to po pierwsze genialny piłkarz, a po drugie po prostu „swój chłop” – czyli taki wzór do naśladowania dla facetów.
     Bardziej konkretne informacje dostarczył  jak zawsze Google – wujek dobra rada. Po przeczytaniu kilku wpisów – szok – że ja jeszcze tego nie wiedziałam! Warzycha, pseudonim „Gucio”, pochodzi gdzieś ze Śląska, ale  dopiero kiedy osiadł na stałe w Grecji naprawdę rozwinął skrzydła. 244 (!!!) bramki dla Panathinaikosu, najlepszy snajper w historii swojego klubu…, drugi w rozgrywkach ligowych CAŁEJ Grecji.  Na dodatek działacz charytatywny, przykładny ojciec, przyjaciel i podobno super mąż! Jest obecnie jednym z najbogatszych polskich piłkarzy, ale wszyscy mówią zgodnie, że to nadal przede wszystkim – po prostu swój chłop!
    Warzycha nie gra już w rozgrywkach meczowych, ale dla Greków i całej greckiej Polonii, Krzysiek jest wciąż takim pół greckim, pół polskim – prawie już  bogiem. Również i mnie teraz duma rozpiera! I kto wie … –  może nawet kiedyś obejrzę sobie jakiś mecz…
I na dodatek taki(!) przystojniak!
Więcej na temat Krzysztofa Warzychy można przeczytać w tym artykule. Naprawdę świetnie czyta się ten post:

Mój wielki, grecki – kryzys…niedziela, 18 marca 2012

     
    Już właściwie jakiś czas temu przestałam liczyć, jak długo jestem teraz w Polsce i chyba trochę straciłam  poczucie czasu. Podejrzewam jednak, że moja wizyta w kraju jest dłuższa niż początkowo planowałam, a obecnie można zupełnie wyprowadzić mnie z równowagi, zadając jedno krótkie pytanie: „kiedy wracasz do Grecji?”
     Kiedy wracam – to jeden problem. Tym podstawowym jest jednak to w zasadzie GDZIE?
    Strategicznie umówiliśmy się z Janim, że wracam kiedy już będzie miał obiecaną właściwie pracę. W ten sprytny sposób ominie mnie dodatkowa podróż z domu Sałatki do rejonów Aten. Od momentu „ostatecznej” już rozmowy, Jani do Aten jechał już właściwie trzy razy, za każdym razem czekając na ten  decydujący, ostateczny  telefon…. Po czwartej rozmowie – przestało być to śmieszne. Po piątej – nawet Jani opadł już z sił. Greckie podejście „powoli, powoli” potrafi dać nieźle  w kość.
     Mieszkanie na walizce stało się już naprawdę męczące. Kiedy ktoś pyta  mnie o adres, muszę się mocno skoncentrować, długo zastanawiając się gdzie on obecnie jest. Może kiedyś ktoś wymyśli walizki, które mają przypisany adres – z doczepianą skrzynką na listy, ale i to w zasadzie i tak nie rozwiązuje naszego problemu. Tymczasem każdego ranka budzę się i dobre kilka minut zajmuje mi przypomnienie sobie – gdzie właściwie dziś śpię.
    Tak więc przeżywam – mój największy, grecki kryzys. Nie wiedząc zupełnie: co? gdzie? i jak? 
   Czekam tylko, żeby może tam ktoś z góry zesłał jakąś podpowiedź, jakiś pewnik, jakiś mały choćby znak! Ale  Wielki Komediant, im głośniej dociekam, tym bardziej milczy jak skała. Ha ha! Niemalże słyszę gdzieś  w przestworzach ten  boży śmiech!

     Z moją naprawdę bliską przyjaciółką umówiłam się w południe na kawę. Plan był bardzo prosty:  wygadać, ponarzekać, popłakać, wypić wielką kawę i zjeść coś nieprzepisowo słodkiego.

   „Będę za pół godziny. Przepraszam – korki.” –  tak  brzmiał krótki sms.
    Co robić z tym pół godziny? Czym zająć myśli?
    „Małgorzata Korzuchowska spędziła dwa  tygodnie  w USA.”
    „Ukochany czy córki? Czy Kinga Rusin naprawdę musi wybrać, z kim zamieszka w nowym domu?”
    Dobre pytanie: „Czy ten rok będzie należeć do Joanny Liszowskiej?”
   „Miłość w opałach – Monikę Richardson i Zbigniewa Zamachowskiego łączy coś więcej…” – to jest prawdziwy SZOK!
        Ostatni numer Party – życie gwiazd kosztował całe 1,99 zł i uratował mi życie.
        Rozstania i powroty. Przeprowadzki i przyloty. Ktoś się rodzi, ktoś inny umiera. Ktoś kupuje dom, ktoś traci fortunę.
       Więc nie jestem w tym wszystkim sama? I tyle ludzi wokół mnie też się gdzieś plącze? Nie wiem dlaczego, ale ta prosta świadomość – podziałała jak balsam na duszę.
      Najważniejsze w życiu znaki, są tam gdzie najmniej się ich spodziewamy. Mój znajdował się na stronie nr 33. Darmowa próbka tabletek na brzuch. Bo tam właśnie kumuluje się mój stres. „I  już w porządku – mój żołądku!” Uff…
    Kiedy ssąc tabletkę pod językiem (jak zalecała reklama) doszłam do działu „Modowy sąd nad gwiazdami” minęło prawie pół godziny. Znowu straciłam rachubę czasu. Przyjaciółka już czekała.
   Tymczasem –  u Katarzyny Zielińskiej „Głowa pełna planów”. A gwiazda twierdzi, że „na wszystko w życiu przyjdzie czas”….
       

Dlaczego swoje buty warto naprawiać w Polsce?…niedziela, 4 marca 2012

     

   Moje rodzinne miasto, gdzie nabieram teraz oddechu od greckich przygód, jest bardzo małe i znajduje się prawie już na samym wschodzie Polski. Bardzo lubię przyjeżdżać tu co jakiś czas. Rozpoznawać na ulicach twarze ludzi z podstawówki, wiedzieć kto wziął ślub i komu urodziło się dziecko. Poza tym w małych miasteczkach wszędzie jest blisko, a przez to, że „wszystkich” się zna, załatwienie jakiejkolwiek sprawy zawsze przychodzi z przyjemną łatwością.
     Upłynęły już jakieś dwa lata, od kiedy w moim rodzinnym miasteczku pojawił się nowy zakład szewski. Szewc jak szewc. Nic szczególnego – wydawać się może. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że pracował w ciemnej piwnicy pod sklepem z tanią odzieżą. Nic dziwnego, nadzwyczajnego, ani nawet śmiesznego było w tym, że właściciel – szewc miał poważną wadę wymowy. W zakładzie zawsze było ciemno i ponuro. Ale cichy szewc zawsze uwijał się na czas, reperował buty bardzo porządnie, na dodatek nigdy nie kazał płacić sobie zbyt wiele.
    Z tygodnia na tydzień butów przybywało. Szewc zamontował jaśniejsze lampy i dokupił nowy regał na buty, tak żeby stały, czekając porządnie na właścicieli.
   Niedługo potem pojawił się pomocnik. W tym również nie było nic nadzwyczajnego, prócz faktu, że pomocnik odznacza się poważną wadą wzroku. Od tego momentu podział pracy był bardzo logiczny: szewc – szef zajmował się reperowaniem, a pomocnik pomagał w mniejszych sprawach i rozmawiał z klientami.
    Para idealna. Można pomyśleć, że takie zdarzają się tylko w filmach: Flip i Flap, Thelma i Louise, Sherlock Holmes i dr Watson, można tak wymieniać wiele. Tymczasem  w nowym szklanym regale, pojawiały się akcesoria, szczotki do czyszczenia i pasty do butów we wszystkich kolorach tęczy. Szewc i jego pomocnik przejęli większość klientów, a w zakładzie przybyła dodatkowa lampa i już nigdy nie było ciemno ani ponuro.
    Zakład jednak nie osiadł na laurach, a jego właściciel i pomocnik postanowili pójść o krok dalej. Wraz z pojawieniem się specjalnych reklamówek wręczanych przy odbiorze butów, szewcy zaczęli pracować w identycznych koszulach w grubą granatową kratę.  Postanowili również wprowadzić konkretne zasady, a co za tym idzie – prawdziwy porządek.
    Kilka dni temu moja mama wybierała się właśnie po odbiór swoich butów. Nie mogło być inaczej – poszłyśmy razem. Pomocnik jak zwykle wstał z krzesła i przywitał nas z uśmiechem, ale tym razem w jego kwestii pojawiło się, zdanie którego nie przewidywał żaden wcześniejszy scenariusz.
-Karteczkę proszę! – usłyszałyśmy krótko i zdecydowanie.
     Kojarzycie – takie małe karteczki, które dostaje się od szewca, z pieczątką i jakimś tajemniczym napisem, którego nikt nie jest w stanie ani podrobić ani tym bardziej odczytać. Każda z tych karteczek, nigdy nie większa niż pudełko od zapałek, wpada gdzieś do torby, czy kieszeni, a  potem  ginie zawsze bez śladów i nikt nigdy nie jest w stanie ustalić  jej zawiłych z pewnością losów.
     Torba mojej mamy nie wyróżnia się niczym od torby każdej innej kobiety. Jest w niej dosłownie wszystko łącznie ze śrubokrętem, całym zestawem szminek i prawdziwą kolekcją małych notesów. Mała karteczka, jeśli już tam wpadła – nie miała żadnych szans na powtórne wydobycie. Mama doskonale o tym wiedziała.
    Naprawione buty stały dosłownie na wyciągnięcie ręki i właściwie sama mogła wychylić się lekko i wcelować dokładnie w nie swoim  palcem. O naiwna – nie wiedziała jeszcze, że nie dostanie ich tak łatwo.
-Karteczki nie mam, ale to są te. Bardzo proszę! – zakończyła zadowolona.
-Droga pani… A skąd ja mam mieć pewność, że pani mówi prawdę? Karteczkę proszę.
     Szewc najwyraźniej zbił mamę z tropu, co raczej rzadko się zdarza. Dodam tylko na marginesie,  że od ponad dwudziestu już lat prawie, mama z profesji stoi po stronie prawa i nigdy nie zdarza jej się przejść nawet na czerwonym świetle. Szewc jednak o tym nie wiedział. Zmieszanym wzrokiem wpatrzonym w swoje buty, dokładnie na wyciągnięcie ręki – jednak po stronie szewca, mama nie miała nawet czelności przerwać monologu…
-A gdyby tak każdy z ulicy, wszedł tak bez karteczki i zaczął wybierać sobie buty! Proszę bardzo – niech sobie pani wybiera! Jaki jest pani numer i które się pani podobają? Brązowe, czarne… może  popielate?
   Sytuacja z typu „nie wiadomo: śmiać się czy też płakać?”. Bo buty stały jak byk, gotowe tylko do odbioru, a szewc zaciął się  twardo przy swoim.
   Po trzech minutach znaczącej, ciężkiej  ciszy, zlitował się jednak i okazał odrobinę zaufania. Nie pozostawił jednak sytuacji bez koniecznego komentarza…
-Żeby mi to było ostatni raz! Prawa trzeba przestrzegać! A panią sobie dobrze zapamiętam. Następnym razem bez karteczki – szkoda nawet łez!
     Nie ukrywam – z wielkim  trudem tłumiłam śmiech. Nie jest to jednak na tyle śmieszne, co godne podziwu. I piszę to bez cienia sarkazmu.  Myślałam bowiem, że już tylko w filmach są ludzie, którzy to właśnie od swojej ciemnej piwnicy, zaczynają zmieniać ten wielki, zabałaganiony świat.

Teraz pora na Pomidora!…środa, 22 lutego 2012

   
    Siedzę właśnie na lotnisku, jedną nogą już właściwie w Polsce. To, że ogromnie się cieszę na ten przyjazd to jedno. Obecnie trwam bowiem w zachwycie nad cudami XXI wieku. Niezaprzeczalny jest  fakt, że przelecę przez pół Europy w zaledwie dwie i pół godziny, a w międzyczasie mogę pisać na komputerze i kontaktować się dokładnie z całym światem, spokojnie popijając kawę. Cywilizacja potrafi być cudowna.
     Myślałam ostatnio nad tym, że w różnych postach Sałatki, dość dokładnie opisani zostali właściwie wszyscy domownicy. Żadna jednak z sytuacji podczas mieszkania z Olivką, Fetą, Ogórkiem czy też Oliwą z Oliwek nie dotyczyła jeszcze Pomidora. To przecież wielki błąd, bo co jak co, ale to właśnie Pomidor jest ojcem całej rodziny i bez niego Sałatka nie miałaby szans  istnienia.
    Jak znalazł, dokładnie na kilka dni przed moim wyjazdem wydarzyła się sytuacja, której głównym bohaterem był Pomidor, we własnej osobie…
-Muszę wam coś wyznać… – powiedział Pomidor, w momencie kiedy wszyscy skończyli obiad i koncentrowali się na trawieniu.
    „No pięknie…” – pomyślałam. Pomidor jest człowiekiem zazwyczaj szalenie spokojnym. To z pewnością jeden z bardzo niewielu Greków, który każdy rachunek płaci na czas, nigdy się nie spóźnia i zawsze, każdemu pomoże. Poza tym nieustannie coś reperuje. Zupełnie nie przystaje do stereotypu Greka – czyli rozpasionego „sułtana”, który zazwyczaj skupia się na odpoczywaniu.
     Na całe szczęście już prawie byłam spakowana, bo czułam w powietrzu wielką kłótnie. To proste – Pomidor na pewno nie jest takim ideałem, za jakiego go brałam i teraz oznajmi, że Fetę zdradza – ot! zwykły grecki dzień!
-Byłem na zakupach. – dokończył patrząc gdzieś w dal.
      W tym momencie Feta zbladła i atmosfera naprawdę zrobiła się ciężka. Czyżby to było gorsze niż  zdrada? To Feta przecież decyduje o wszystkim, co  do domu kupić, dobierając również i  mężowi wszystko co na sobie ma: od koloru skarpet, po krój klapy marynarki.
    Pomidor znikł na dobrych kilka minut, wygrzebując coś z garażu. Wrócił z ogromną czarną torbą foliową, ale zanim zdążył wyjąć jej zawartość, całą kuchnię wypełnił przeraźliwy zapach najgorszej odmiany, śmierdzącego jak przeterminowana pasta do butów … skaju.
-Nie wiem…chyba nie jest najpiękniejsza?
     Naprawdę z trudem powstrzymywałam atak śmiechu, patrząc raz to na białą jak pergamin Fetę, raz to na Pomidora w paskudnej, za dużej o dwa numery kurtce imitującej czarną skórę, z wypchanymi ramionami –   a la szalone lata 90te. 
    Tak, to musiało być gorsze niż zdrada.
    Pomidor z miną jakby już wiedział, ale nie chciał sam przed sobą przyznać, że wygląda to tragicznie, patrzył w lustro.
-Zaczepił mnie jeden Cygan. Mówił, że właśnie przywiózł nowy towar z Mediolanu. Wiecie….on miał  nawet włoski akcent…
    Olivka pierwsza spadła ze śmiechu z krzesła. Później ja też  nie miałam już oporów. No cóż, podczas gdy Feta racjonalnie próbowała wytłumaczyć Pomidorowi, że może spokojnie zająć się ważniejszymi sprawami, tymczasem ona weźmie domową modę w swoje ręce, Olivka wyszukała starą składankę Modern Talking. W sumie całkiem udany zakup, bo bawiła się w tej kurtce świetnie tańcząc do Cheri Cheri Lady. Swoją partie odśpiewać musieli wszyscy, obowiązkowo również i jak. W kurtce oczywiście.  Tymczasem  Pomidor obiecał, że już nigdy, przenigdy na zakupy sam nie pójdzie. Po tej szalonej imprezie mieszkanie wietrzyło się dokładnie cały dzień. Magiczna jednak ta kurtka… Ale może było to coś znacznie więcej niż tylko sam skaj…

Cały czas się głowię, czy oni śpiewają to naprawdę na serio?…