Konkurs na kurę domową (czyli rozwiązanie pierwsze)… piątek, 20 lipca 2012

     Wizyta, której nie ukrywając bardzo się obawiałam, była jedynie przesunięta w czasie. Dobrze o tym wiedziałam – konfrontacja moich obaw z rzeczywistością, musiała nastąpić.
      Do odwiedzin Fety wraz z Pomidorem przygotowywałam się dokładnie cały tydzień. Zaczęłam od mycia podłóg. Później przeszłam do okien. Wymyłam również wszystkie okiennice. Wyszorowałam nawet ściany tam gdzie były jakieś zabrudzenia. Odkurzyłam zupełnie przecież nową kanapę. Szklanki, kubki, sztućce i talerze czyściłam dwa razy. Wymyłam, wyszorowałam, wyczyściłam dokładnie wszystko co było tylko możliwe. Na koniec przykryłam stół wyprasowanym w kant obrusem, a na środku postawiłam wazon ze świeżymi kwiatami.
      Dom wypełniła perfekcyjna nad-czystość. W powietrzu nie zdołał jeszcze opaść zapach płynu do czyszczenia, proszku do prania oraz chloru. Mieszkanie z pewnością wygrałoby każdy możliwy konkurs czystości.
      Feta z Pomidorem przyjechali późnym wieczorem, a od razu po ich przybyciu udaliśmy się na wspólną kawę. Za morzem zachodziło właśnie słońce. Po jego zupełnym zajściu czuć było wytchnienie, po kolejnym piekielnie gorącym dniu. Siedzieliśmy pijąc kawę, a ja poczułam, że robi się naprawdę miło.
     „Moja wyobraźnia chyba się zagalopowała”. – pomyślałam, patrząc na sympatycznie  uśmiechniętą Fetę. Atmosfera sprzyjała szczerej rozmowie, szczególnie kiedy zamówiliśmy wino.
-Pani Feto… – zaczęłam. – Muszę się do czegoś przyznać… Stresowałam się trochę przed waszymi odwiedzinami.
-Dlaczego? – spytała Feta.
-No, na przykład… męczyło mnie pytanie: kto ma gotować?  Zawsze to pani nas gościła. Ale mam nadzieję, że teraz my będziemy mogli się odwdzięczyć.
-Dziecko drogie! Nic się nie martw! Jesteś taka kochana. Chcę tylko, żebyś wiedziała –  bardzo szanuje to, że teraz ty jesteś panią domu. Każda decyzja należy więc do ciebie.
      Poczułam wielką ulgę. Kamień z serca – Feta okazała się po prostu miła. Rozmawiałyśmy jeszcze długo, o tym co chcemy zrobić w domu, jak go zmienić, upiększyć i jakie są nasze  plany i marzenia na przyszłość.
      Tej nocy zasnęłam w błogim spokoju, z poczuciem, że wszystko jest w najlepszym porządku: dosłownie i w przenośni.
       
      Wczesnym rankiem zbudził mnie stukot zamykanych i otwieranych drzwi. Zeszłam na dół, żeby zbadać co się dzieje. To co zobaczyłam w żaden sposób nie pokrywało się z moim wcześniejszym snem. Zapomniałam… Specjalnością Fety nie jest bowiem przecież gotowanie. Feta to prawdziwy maniak jeśli chodzi o domowe porządki.
-Pani Feto… Ale o co chodzi? – powiedziałam schodząc ze schodów jeszcze w pidżamie.
Cała kuchnia wypełniona była środkami czystości, również i takimi które widziałam pierwszy raz w życiu. Na co komu aż dwie wielkie butle chloru? I po co do cholery spirytus i benzyna?
    Feta odwróciła się od okna, które właśnie polerowała:
-Dziecko drogie – przecież przyjechaliśmy wam pomóc!
-Pomóc, ale w czym? Wszystko jest wysprzątane…
-Czy nie widzisz tych kropek po farbie na oknie? A na podłodze – przecież tutaj wszędzie są plamy.
     Nie wiele myśląc, wpadłam do łazienki żeby szybko się umyć. Ubrałam się z prędkością wzywanego do akcji strażaka. Chwyciłam pierwszą, lepszą broń: druciak i płyn do mycia okien.  Stojąc przy szybie wytężyłam wzrok w poszukiwaniu jakiejś plamy, po farbie, po palcach, po czymkolwiek. I kiedy tak stałam przy oknie, gapiąc się na szybę, z twarzą skoncentrowaną jakbym rozwiązywała jakieś matematyczne zadanie, doszło do mnie – co ja właściwie robię? Czy ja naprawdę właśnie szukam na szybie plamek i chcę czyścić ją trzeci raz? A potem znów zacząć polerować  tą samą podłogę? Przecież czystsza już nigdy nie będzie!
      Rzuciłam wszystko w kąt i tak jak stałam wyszłam z mieszkania. Szłam prosto przed siebie, dziękując Bogu, że z miną jakbym właśnie szła kogoś udusić, nie spotkałam nikogo. Przecież tu nie chodzi o żadne plamy na szybie… Nie chodzi też o czystą czy brudną podłogę… Kiedy więc ja byłam już na plaży, walka o dominacje w domu trwała w najlepsze.
    Przytomność umysłu wróciła mi po dwóch kwadransach  wpatrywania się w fale. Wiedziałam już, że branie udziału w konkursie na kurę domową nie ma najmniejszego sensu i nie jest żadnym rozwiązaniem. No cóż, jeśli będzie konieczność, to sama medal czystości Fecie po pierwsze zrobię, a po drugie jej go wręczę.
    Wróciłam, kiedy wrócił też i Jani. Dom został wyczyszczony po raz drugi. Przestawione były również meble. A na następny dzień zapowiedziana była… kontynuacja…
    Wieczorem zadzwoniłam do domu i odbyłam długą rozmowę ze swoją mamą. Wypłakałam i wykrzyczałam ze złości, całe trzy opakowania chusteczek.  W tle na ekranie video – rozmowy, leżała sobie moja kotka. Przez całe dwie godziny, zmieniła pozycję góra trzy razy, głównie po to żeby podrapać się po uchu i wydobyć coś ze swojego paznokcia. Kiedy tak patrzyłam na moją zrelaksowaną do granic możliwości kotkę, zapaliła mi się w głowie lampka. Pomysł typu eureka! Tak łatwo się przecież nie poddam…
(c.d.n.)

Burza w szklance wody… czwartek, 12 lipca 2012

     Zdarzyło się to już dobrych kilka tygodni temu. Potraktujmy więc to jako małą retrospekcję…
    Był to jeden ze zwykłych dni, w okresie kiedy pomieszkiwaliśmy jeszcze w domu kuzyna – Czosnka. Powoli pakowaliśmy już nasze walizki, bo ciągle przesuwany w czasie termin przeprowadzki, zbliżał się wielkimi krokami.
    Stałam w łazience i myłam zęby. Zadzwonił telefon. Odebrał go Jani, a ja chcąc nie chcąc zrozumiałam całą rozmowę. Całe szczęście w tym nieszczęściu…
***
     Zgodnie z telefoniczną zapowiedzią, Feta wraz z mężem przyjechali jakieś trzy dni po naszej przeprowadzce  do Cytrynowego Domu. No cóż – w warunkach, kiedy jedynym meblem jest  podwójny materac, o prawdziwe goszczenie jest dość ciężko. Ale  najbliższej rodzinie trudno odmówić. Ja jednak  nie przestawałam drapać się po głowie, próbując dociec, o co w tak wczesnych odwiedzinach chodzi?
     Feta z Pomidorem musieli spać właściwie na podłodze. Jakoś tą noc  przeżyli. Rano Jani znalazł się w pracy, Pomidor wciąż coś naprawiał, a ja z Fetą zostałyśmy same. Ranek dość szybko minął i wielkimi krokami zaczęła zbliżać się pora obiadowa. Trudno jest gotować bez lodówki i kuchenki. Więc razem z Fetą  uzgodniłyśmy, że najlepszym daniem, które możemy wspólnie zrobić, będzie … sałatka po grecku.
-Nie tnij tak cienko tego ogórka. – powiedziała Feta, kiedy zabierałam się za pierwszy składnik. – W oryginalnej sałatce, wszystkie składniki tnie się  grubo.
-Kawałki są w sam raz. – grzecznie odpowiedziałam. – Nie można przesadzać też w drugą stronę.
-Dorota, dziecko drogie – przecież dobrze wiem co mówię…
-Pani Feto, te plastry są naprawdę dość grube. Właśnie takie są idealne.
-Czy chcesz, żeby ktoś się tym ogórkiem udławił? Przecież to dla waszego dobra!
-Z całym szacunkiem – to lekka przesada. – odpowiedziałam trochę hamując emocje.
     Feta tymczasem wzięła drugiego ogórka i zaczęła ciąg go w kilkucentymetrowe plastry.
-Zobacz jak to się naprawdę robi – ja cię nauczę. Poza tym, Jani naprawdę nie lubi, kiedy plastry są za cienkie.
-Nie zauważyłam, żeby miał z cienkimi problem.
-Wiesz co… To może ja wszystko dokończę.
      Stanęłam jak wryta, kiedy dosłownie odepchnęła mnie od deski z nożem, a z ręki wyrwała ogórka.
-Ty możesz właściwie już iść, ja tu  wszystko do końca zrobię.
     Przełknęłam znacząco ślinę. Ogórek, nóż, deseczka do krojenia oraz wielka miska z motywem cytryny, należały przecież do mnie.
-A tak w ogóle… Miałam ciebie zapytać: dlaczego w tym domu wszędzie są cytryny? Czy to jakiś motyw przewodni? – mówiła podczas krojenia. – Wygląda to  trochę tandetnie. Lepiej by tutaj pasowały róże. Dajmy na to … czerwone. Jak ja je lubię! Nasadzimy je tu wszędzie. Zobaczysz – dopiero wtedy będzie naprawdę pięknie!
     W tym momencie straciłam nad sobą kontrolę. Nie myślałam nad tym co robię. Odepchnęłam Fetę i wyrwałam jej z ręki nóż. Pokrojone plastry ogórka zaczęłam ciąć na jeszcze mniejsze. Tym razem to Fetę zatkało.
-Co ty wyprawiasz?! – podeszła do mnie i mnie spoliczkowała.
     Zabolało. Ale starałam się niczego nie pokazać. Z szafki,  która była  obok wyjęłam wielki mikser – prezent od Fety. W przeciągu trzech sekund znalazły się tam wszystkie kawałki ogórka i zmieniły się  w ogórkowe  puree.
-Ty nie masz za grosz szacunku! Poza tym, o gotowaniu nic nie wiesz! – powiedziała i uderzyła mnie po raz drugi.
    Po jednym ciosie można zagryźć zęby, ale kiedy ignoruje się ten drugi… Z kuchenki  wyjęłam wielką patelnię. Zamachnęłam się raz, ale  porządnie …
-Boże … Co tu się dzieję? – powiedział Jani, kiedy wszedł do kuchni. Wszystkie talerze były porozbijane. Nie uchowała się ani jedna szklanka. Mikser ze zmiksowanymi ogórkami, leżał w częściach  na podłodze. Gdzieś pomiędzy pobitym szkłem, widać było wyrwany z mojej głowy kłębek włosów. Z nosa Fety leniwie  leciała krew. Firanki, żaluzje – ściągnięte na podłodze. Przewrócony  kosz na śmieci. Właściwie wszystko co było w szafkach i szufladach znalazło się  na zewnątrz.
-Co wy robicie? – spytał Jani.
-Synku! Synusiu! Ona cię chciała zabić i to… ogórkiem! – Feta wstała z kitką na włosach, która przemieściła się do samego ucha, po czym  rzucała się Janiemu w ramiona. Nie zdążyła jednak, bo pod moją ręką była druga, jeszcze większa patelnia…
***
   Obudziłam się cała zlana potem. Byłam dosłownie mokra. Spojrzałam na zegarek – dochodziła czwarta nad ranem. „Boże, co to był za koszmar?”. Poszłam do łazienki, żeby przemyć twarz. W lustrze spojrzałam sobie prosto w oczy. Jak to dobrze, że to nie była rzeczywistość. Złapałam się za włosy – na szczęście  miałam je wszystkie. Znikły też wszystkie rany i zadrapania. Co za sen…
    Następnego dnia rano, Jani zadzwonił do domu. Są w życiu sytuacje, kiedy można  odrobinę skłamać. Powiedzieliśmy,  że przeprowadzkę znów przesunięto i musimy nadal  czekać. Wizytę Fety z mężem trzeba było więc przesunąć.  To było jakieś rozwiązanie, ale dobrze  o tym wiedziałam – tylko tymczasowe. Wizyta miała odbyć się przecież nieco  później…

Koniec podróży… środa, 27 czerwca 2012

         Dopiero właściwie dzisiaj rano, po ostatnim dniu sprzątania, sortowania, układania… poczułam że jestem u siebie. Ogarnięcie całego bałaganu trwało dobry tydzień. Przez pierwsze dni nie mieliśmy nawet kuchenki, a lodówka istniała tylko w marzeniach. Przez dwa tygodnie naszym jedynym meblem była rozkładana kanapa. To właściwie na niej rozgrywało się całe codzienne życie.
      Końca prac nie widać, a do upragnionego ideału jeszcze sporo. Mimo wszystko, można poczuć się już jak  u siebie. Najpotrzebniejsze meble są ustawione. Kuchenka z lodówką działają, a ubrania mieszkają już w swoich szafach.
     Z tą miłą świadomością, że podstawowe sprawy są już załatwione, wczoraj wieczorem usiadłam z plikiem wnętrzarskich gazet. Zbierałam je przez cały okres czekania na dom, ale mieszkając po kątach, nie miałam najmniejszej ochoty, żeby do nich nawet zerknąć.  Być może jeszcze wtedy, kosztowałoby mnie to trochę emocji. I dopiero wczoraj wieczorem, kiedy na oknie w kuchni zawisła pierwsza firanka, poczułam że – mojej podróży na teraz  już koniec. Skończył się dziesięciomiesięczny okres mieszkania na walizkach. Teraz jesteśmy już  u siebie.
       Ten mały fragment, ktoś napisał chyba dla mnie (wiosenny numer Werandy)…

Pierwsza noc w Cytrynowym Domu… No cóż – rzeczywistość daleka była od mojej bajki… piątek, 22 czerwca 2012

       
      Po pierwszej nocy w nowym domu zostało już tylko wspomnienie. Mogę dodać – na całe szczęście. My dziewczyny, zdaje się – lubimy wymyślać bajki. Wszystko przez te romantyczne komedie, lalki Barbie, modelki z gazet typu Cosmo, czy też te babskie seriale. A prawdziwe życie jest znacznie… ujmijmy to – zabawniejsze.
      Na perspektywę spędzenia pierwszego dnia i pierwszej nocy w nowym domu, promieniałam z radości. Myślałam – będzie pięknie! To naprawdę cudowne – w końcu na swoim! Jedna z chwil typu „do zapamiętania”.
      Rzeczywistość jednak diametralnie różniła się od mojej bajki. Aż sama się dziwię, że tak to pięknie obmyśliłam, jakbym na chwilę straciła kontakt z rzeczywistością.
       Zacznę od początku… Sama przeprowadzka, w prawie czterdziestostopniowym upale, trwała dobre pół dnia. Ze stosem waliz, tekturowych pudeł i toreb z Ikeai, musieliśmy wyglądać jak uchodźcy, taszczący cały dobytek przez miasteczko. W jedną i w drugą stronę. A kiedy wszystko zostało już przeniesione, okazało się że zapomnieliśmy o jednym – nie mamy przecież mebli. Ups… Jak to zazwyczaj – nie dowieźli na czas, czy też znowu zapomnieli. Prócz stosu ubrań, butów, zestawu garnków, talerzy, kubków i szklanek oraz ratującego sytuację materaca, w domu nie było nic – puste przestrzenie. No i to niesamowite eeeechoooo…
     Można uznać, że Jani był szczęściarzem, bo tej doby  pracował w nocy. Ja miałam zostać zupełnie sama. Zdaję sobie sprawę, że jest to niedorzeczne. Niech się śmieje, kto chce – ale ja w nocy boję się duchów – śpię więc zawsze z włączoną nocną lampką.  I tym razem nie wyobrażałam sobie zasnąć inaczej. Tak więc przebrałam się w pidżamę. Umyłam i nakremowałam. Poczytałam chwilę przed zaśnięciem i wtuliłam się w poduszkę, z ciekawością co też przyniesie mi mój pierwszy sen.
      Światełko było włączone. Temperatura ponad trzydzieści stopni. Więc okna otworzone, jak się rozumie  – do granic możliwości.
      Tymczasem na „parapetówkę”, której tej nocy wcale jeszcze nie planowałam, pierwsza weszła tłusta stonoga. Szła spokojnie i powoli, a kiedy doszła do światła, przysiadła sobie wygodnie czekając na następnych gości. Kilka minut później doszła druga koleżanka, a po chwili znalazła się i trzecia. Potem rześko wparowała gigantyczna mrówka, wielkości paznokcia. Od razu zrobiło się im weselej. Imprezę można było uznać za oficjalnie rozpoczętą, kiedy znalazł się konik polny – w całym pokoju rozbrzmiało coś jakby trans techno. Później wbiła również ćma, która wesoło podfruwała. Nie zapominając o podśpiewujące sobie muszce oraz kilku wesołych komarach.  Wszyscy bawili się wyśmienicie – impreza naprawdę udana.
     Kiedy jednak w oknie znalazł się dziki kot, uznałam że to jest już przesada. Trzeba ukrócić te  harce. Rzecz jasna – o zgaszeniu światła nawet nie pomyślałam. Szczelnie więc zamknęłam wszystkie okna. I to był ten błąd.  
     Po kilku minutach muzyka przestała grać, a towarzystwo ucichło. Nie byłam już w stanie stwierdzić właściwie dlaczego – bo na wpół smacznie spałam. Co mi się śniło, tego już zupełnie nie pamiętam, ale kiedy o 6 rano do drzwi zastukał Jani, myślałam że już nie wstanę. Doszłam chwiejnym krokiem, zupełnie jakbym była na gigantycznym kacu, a przecież w zabawie nie brałam nawet udziału. Ledwo trafiłam na drzwi. Głowa bolała mnie tak mocno, że wydawało się iż za chwile wybuchnie. W żołądku zbierało mi się na wymioty.
    Farba! W mieszkaniu nie wyschła jeszcze farba i między innymi dlatego nie pozwalano nam się wprowadzić. Ot, się wyjaśniło…  Nie czuło się jej przy otwartych oknach, ale kiedy się je zamknęło… Całe towarzystwo nocną zabawę przepłaciło życiem. Nie przetrwał nikt. Nóżki leżących do góry brzuchami stonóg, już dawno zdrętwiały. Biedna mucha, wielka mrówka, wszystkie te  śmieszne stonogi, nie mówiąc już o koniku, który przecież chciał sobie  tylko pograć… Wszyscy nieżywi. Ja w sumie też nie za bardzo od towarzystwa się odróżniałam.
-Aleś ty głupia! – skwitował śmiejąc się Czosnek. – I zobaczyłaś w końcu tego ducha? – nie przestawał się śmiać.
      Tak więc z wielką tym razem radością, jeszcze na tę jedną noc, z powrotem, bardzo dziękując znaleźliśmy się w domu Czosnka.
      Ale jak mówią: złe – dobrego początki. Tego właśnie się trzymałam, wymiotując w nowym, pięknym, świecącym się  klozecie.
Oto krótka foto – prezentacja. Zdjęcia domu z pierwszych kilku dni. Przyznajcie sami … bajka! J JJ

Główna szafa

Nowoczesna meblo – ścianka

“Kominek” już prawie uporządkowany!

Kino domowe

Tylko po co komu ta siekiera???

Cytrynowy dom… czwartek, 14 czerwca 2012

    
       Naprawdę do samego końca nie wierzyłam, że się przeprowadzamy. Po tych wszystkich przejściach… Również do samego końca nie obyło się bez emocji, bo facet który był odpowiedzialny za remont, chciał jeszcze wszystko przedłużyć, żeby dokładnie posprzątać. No cóż, czasami stereotypy na nic się zdają, bo tym razem trafiliśmy na greckiego perfekcjonistę –  w swojej pracy dokładniejszy niż stereotypowy Niemiec.  
     Jani był już spakowany. Ale ja postanowiłam, że ruszę się z miejsca dopiero, kiedy na własne oczy zobaczę klucz! I w końcu zobaczyłam – niepozorny, mały kluczyk do tak długo wyczekiwanego domu. No cóż, zdaje się, że po tych wszystkich przejściach na dobre wyzbyłam się naiwności. To kolejna cenna lekcja, którą dała mi Grecja. Trzeba przyznać – ciężko było, ale pewnie jeszcze kiedyś za to podziękuję. No, może  jeszcze nie teraz, ale po jakimś  czasie…
     Tymczasem, na trzech drzewkach w zachwaszczonym jeszcze ogrodzie, wiszą pięknie dojrzałe, żółte jak słońce cytryny. Przeglądając w czasie czekania na przeprowadzkę różne magazyny wnętrzarskie, zauważyłam że wiele domów ma swój jeden, główny motyw. To świetny pomysł, żeby i dom miał coś określonego, co go charakteryzuje. Motywy marynarskie, Prowansja, Afryka, motyw kota, psa, róży, a nawet sumiastych wąsów JJa w tym wypadku  nie mam żadnych wątpliwości – ten dom jest cytrynowy!

Ufff… To dopiero były emocje! Polska – Grecja 1:1!… piątek, 8 czerwca 2012

    
       Przed chwilą wróciliśmy z meczu – nie sądziłam, że tak bardzo mi się spodoba! Mecz był naprawdę fascynujący, a na dodatek pierwszy raz w życiu obejrzałam dokładnie cały!
     Szkoda tylko, że nie wygraliśmy, ale nie ma co narzekać, bo nasze Orzełki na greckim ekranie prezentowały się wyśmienicie! A jest to nie tylko moje zdanie, ale i opinia Greków, z którymi oglądaliśmy to widowisko.
    Więc to tak właśnie wygląda – to całe kibicowanie! To niesamowite, że podczas półtorej godziny, można przeżyć chyba wszystkie emocje, jakie możliwe są do przeżycia. Na dodatek ci dzielni piłkarze… że też chce się im tak biegać J
    Muszę przyznać, że to bardzo nietypowe uczucie, krzyczeć z radości, kiedy pozostali wyrywają sobie z głowy włosy. I na odwrót! Te dwa razy udało mi się nieźle zwieść kilku nieuważnych Greków: kiedy strzeliliśmy gola, no i kiedy to nam strzelono. „Co ona robi?!” – słyszałam komentarze, ale przecież hej! – nie na darmo ubrałam się na biało – czerwono!
    W każdym razie, może nawet lepiej, że nie wygraliśmy, bo Czosnek groził, że jeśli tak się stanie, to dziś będę spać na dworze…
    Będę miała co wspominać: wielki telewizor na tle pięknego morza, zimne piwo i chrupiące orzeszki. Jednak, o tym jestem przekonana… Nie ważne kto tak naprawdę wygrywa, bo i tak szczerze powiedziawszy na piłce nie znam się zupełnie. Z pewnością nie ma bardziej energetyzującego obrazu na świecie, niż widok piłkarza, który właśnie strzelił bramkę.
    Co za emocje! Słonecznego weekendu!!!
***
     A oto i wyniki konkursu!  Przebieg konkursu na najprzystojniejszego greckiego piłkarza, był równie emocjonujący JI tu również mamy remis, bo w  greckiej drużynie jest aż dwóch przystojniaków:
Aleksandros nr 1
Sokrates nr 19
ALEKSANDROS nr1
SOKRATES nr19

    Niezwłocznie przekażę tą miłą wiadomość obu panom!
    Serdeczne gratulacje od Sałatki panowie!

Odliczając dni i godziny… czwartek, 7 czerwca 2012

    No cóż… Trzeba przyznać, że Grecja jest krajem zupełnie pozbawionym logiki. Tak jakby położenie w Europie było czysto umowną sprawą, a tak naprawdę reguły rządzące krajem były, można to ująć – czysto kosmiczne.
      Zapowiadany termin oddania kluczy od naszego mieszkania, czemu towarzyszyły słowa: „tak, na pewno, już na 100% i ani dnia dłużej”… minął we wtorek. O ile dobrze się orientuję dziś jest czwartek. A o ile mnie moje oczy nie mylą, tak zgadza się: jestem dokładnie w tym samym pokoju u kuzyna, dwa wielkie łóżka na przestrzeni 13 metrów kwadratowych, pełno walizek i pudeł. Wszystko się zgadza – nic nie uległo jeszcze zmianie! No i ten  porządeczek wokoło…
    Sytuacja o tyle pozbawiona jest logiki, że tak jak obiecywano – cały dom został już odremontowany. Naprawdę nie mogłam uwierzyć w to co się działo. Przez pierwszy tydzień, rzeczywiście zupełnie nic nie zrobiono – klamka od drzwi nie była nawet tknięta. Jednak w drugim tygodniu… Nie mogłam uwierzyć w to co widzę, obserwując całą sytuację ukryta w pobliskich krzakach…
     Pod mieszkanie przyjechał wielki terenowy samochód. Wysiadło z niego pięciu równie wielkich facetów. Wtargnęli do mieszkania, a później do ogrodu i nie przesadzę zbyt wiele pisząc, że prawie zrównali wszystko z ziemią. Krzyczeli i wrzeszczeli, popijając co jakiś czas piwo, wypalając dziesiątki papierosów, ale przede wszystkim pracując w prawdziwym pocie czoła. Drugiego  dnia działo się to samo, podobnie jak trzeciego,  nawet i w sobotnie popołudnie.
   Zabrali wszystko, co zostało po dawnych lokatorach. W ogrodzie, wielką piłą wycieli wszelkie suche gałęzie i chaszcze. Wywieźli kilogramy starej ziemi, zmieszanej z gruzem. W środku i na zewnątrz pomalowali wszystko co było tylko możliwe, naprawdę wszystko co nadawało się  do malowania. Wymienili na nowe: wannę, umywalkę w łazience i kuchni, kibelek oraz cały zestaw kuchennych szaf.
    Siedziałam w tych krzakach ze szczęką zwisającą do samej ziemi i już sama nie wiedziałam, czy mi się to śni.
    Nie śniło mi się jednak. Zaskoczony był również i Jani, kiedy każdego dnia wkradając się do ogrodu patrzyliśmy na te godne podziwu rezultaty codziennej pracy.
    Przedwczoraj, czyli dokładnie we wtorek prace zostały skończone. Zgodnie z umową. Ani dnia dłużej. Zabrano wiadra, pędzle i piły, a wielki samochód z pięcioma wielkimi mężczyznami odjechał, jak można sądzić – już bezpowrotnie.
    Dom jest gotowy, ku naszemu  zaskoczeniu. Tylko ktoś chyba znów zapomniał o czymś dość istotnym  – DAJCIE NAM W KOŃCU  TE KLUCZE!!!
   
    Tymczasem, moje zmęczenie mieszkaniem w pokoju kuzyna, sięga już zenitu. Również i temperatura w tych 13 kwadratowych metrach nieznośnie wzrasta. Codziennie rano budzę się z myślą: dziś to już chyba nie dam rady… Ale daję – ku mojemu własnemu zaskoczeniu.
    Życie, to konsekwentny nauczyciel. Systematycznie dostaję coraz to nową, ciekawą lekcję. Nauczyłam się właśnie jeszcze jednej ważnej rzeczy. Cierpliwość – cierpliwością, ale chyba nie warto planować życia z wielkim wyprzedzeniem, bo i tak raczej nic z tych planów nie wychodzi. Naprawdę jedyne co warto – to działać w teraźniejszości. Banalne, ale prawdziwe.
    No, a na teraz do odegrania jest bardzo ważny mecz i na tym się koncentruje. Właśnie mi się przypomniało, że w którejś z waliz mam czerwoną sukienkę. Za chwilę ją uprasuję. Potem  znajdę jakiś ładny, biały dodatek. I dopasuję kolczyki.
    Wiem, że rano obudzę się z tą samą myślą, ale mimo to wstanę, a wieczorem pójdę na mecz. Jutro o 18.00 polskiego czasu: gra Polska z Grecją. Choćby nie wiem co się działo, w biało – czerwonym zestawie, w miłym towarzystwie, przy zimnej butelce piwa i moimi ulubionymi chipsami, w barze przy samym morzu i z gigantycznym telewizorem – pierwszy raz w życiu obejrzę cały mecz! J JJ
     Tymczasem, drogi Czytelniku – to już ostatnie godziny, żeby odpowiedzieć na bardzo istotne pytanie: który grecki piłkarz w tym meczu jest najprzystojniejszy??? Temperatura wzrasta, a emocje naprawdę sięgają zenitu…

Dostaliśmy klucz od mieszkania… Nie jeden, a 30!… środa, 23 maja 2012

Drzewko cytrynowe
     Tak jest! Stało się! Nadeszła ta wyczekiwana przez nas tak długo chwila – dostaliśmy klucz od mieszkania. I to wcale nie jeden, a 30! Bo jak to w Grecji, do czego powoli się przyzwyczajam, nie odbyło się bez przygód…
     Nauczyliśmy się właśnie, że w tym kraju nie warto załatwiać spraw „delikatnie”, bo nie przynosi to żadnego rezultatu. Jak się okazało, wniosek o przydział mieszkania Janiego, co można było właściwie przewidzieć, po prostu w tajemniczych okolicznościach zniknął!
    Trudno by dociekać, jak to się właściwie stało – zapewne jest to historia godna dobrego kryminału. Ale do rzeczy…
       Kiedy wezwano nas do biura, gdzie przydzielają mieszkania, otrzymaliśmy trzydzieści różnych kluczy. Cudownie! Trzydzieści różnych mieszkań do wyboru, które stoją zupełnie puste. Tymczasem my przez ponad miesiąc z dwoma łóżkami, zestawem walizek i kartonów ciśniemy się w jednym  pokoiku u kuzyna.
    Z poczuciem ulgi, że nasze pomieszkiwanie na walizkach dobiega już końca i uśmiechniętym od ucha do ucha Janim, wędrowaliśmy więc z domu do domu w poszukiwaniu tego jedynego. Mieszkania były w bardzo różnym stanie, bo wiadomo – kiedy otrzymuje się coś za darmo, prawie nikt o to nie dba. Ja jednak gdzieś podskórnie czułam, że i tym razem nie będzie tak łatwo – „coś się tu święci” – chodziło mi po głowie…
      Po dwóch dniach oglądania i bardzo dokładnych analizach, wybraliśmy według nas to najlepsze. No cóż, samo miasteczko pozostawia wiele do życzenia, tak samo jak kondycja większości domów. Ale kiedy ktoś daje mieszkanie za darmo,  trzeba być już wariatem żeby wybrzydzać.
Widok na dom oraz sąsiadów
   
     Nasz wybrany domek ma całe dwa piętra i całe cztery pokoje. Małą kuchnie, łazienkę z wanną. Jest również i ogródek, w którym można sobie posiedzieć, coś poczytać czy się poopalać. Mimo, że teraz  jest jeszcze porządnie zachwaszczony – ma w sobie ogromny  potencjał: trzy drzewka cytrynowe, jeden dziki grejpfrut, oliwka i wiśnia. Przy tym dwa krzaki rozmarynu i przepięknie pachnący jaśmin! Czego więcej trzeba nam do szczęścia? Może tylko zestawu grabi i łopat oraz pędzli  i farb.
   
     Kolejnego dnia znów znaleźliśmy się w biurze, żeby podpisać  wszelkie papiery i oddać resztę kluczy. Jani z miną jakby wygrał w lotka przywitał się ze starszym mężczyzną, który siedział za wielkim biurkiem.
-No, brawo! Wybraliście! Jeszcze raz przepraszam, za zagubienie waszych dokumentów.  Taki tu bałagan… Ale teraz  już wszystko gotowe. Jeszcze tylko dwa miesiące i możecie się wprowadzać!
      „Jeszcze tylko dwa miesiące!”   jakby ktoś wylał na nas kubeł na wpół zmrożonej wody.
-DWA MIESIĄCE? Ale… dlaczego? – spytał Jani.
Widok na ogródek – czeka nas wiele pracy…
-Zanim oddamy mieszkanie – wszystko trzeba wyremontować.
-Ale… naprawdę nie trzeba… Sami możemy się tym zająć. – powiedział Jani, ale do wyrazu jego twarzy bardziej pasowałby słowa: „błagam cię, zlituj się nad naszym losem – człowieku… daj nam ten śliczny, mały klucz…”
-Jak to nie trzeba! Wszystko będzie zrobione na cacy! Nic się nie martw – dwa miesiące i gotowe!
      Jani błagał jak mógł, patrząc prawie ze łzami w oczach jak odbierają nam ten jedyny, wyczekiwany i wybrany klucz od domu. Przed remontem zapierał się rękami i nogami, deklarował że naprawdę wszystko zrobimy sami i nawet podpiszemy, że stan mieszkania jest idealny. Każdy kto przez choć jakiś czas mieszkał „na walizce” wie, że na dłuższy czas jest to nie –  do – zniesienia. Grecy jednak mają taką cechę, że kiedy się na coś uprą – nie ma na nich siły, do niczego nie dadzą się przekonać. Są naprawdę niesamowicie upartymi ludźmi.
-Posłuchaj mnie młody człowieku… – starszy mężczyzna aż wstał zza biurka. – To jest moja praca i wykonuje ją już od trzydziestu lat. Moim zadaniem jest – remontować. Kazali mi doprowadzić ten dom do porządku i jak Bóg mi światkiem – ja to zrobię! Trzeba się szanować, młody człowieku i zasługujesz na to, żeby mieszkać w godnych warunkach. I  ja ci je chłopcze, zapewnie. – mężczyzna siadł wyraźnie usatysfakcjonowany ze swojego przemyślnego  monologu. Z uniesioną wysoko do góry głową i typową grecką dumą na twarzy spojrzał na Janiego.
Dalsza część ogródka
    
      Nie wiem, o czym dalej rozmawiali i co takiego Jani mu odpowiedział, bo  już nie byłam w stanie tego słuchać. W każdym razie mężczyzna poszedł trochę na rękę i jego ostatnie słowa brzmiały:
-Trzy tygodnie, młody człowieku. Daj mi trzy tygodnie!
     Nadal więc czekamy. Czasami bliżej wieczora, kiedy robi się już ciemno, wdrapujemy się na wielki płot i przeskakujemy do naszego przyszłego ogrodu. Remontu jednak ani śladu, a od pamiętnej rozmowy upłynął już tydzień. Wygląda na to, że nikt nie dotknął jeszcze nawet klamki.
     Wczoraj jednak nastąpił pewien przełom. Bo kiedy przechodziłam obok domu, zobaczyłam wielką furgonetkę. Z ciekawością podeszłam bliżej i podpatrywałam zza krzaków. Dwaj robotnicy otworzyli drzwi do mieszkania! Po czym spokojnie wyciągnęli drugie śniadanie… Wypalili po papierosie i zostawili dwa papierowe kubki niedopitej kawy. Innych rezultatów  pracy brak…
     Pozdrowienia z jak zawsze wesołej Grecji!
Krzak rozmarynu

Emigracja potrafi dać w kość, ale … jak było 100 lat temu?… piątek, 18 maja 2012

Dit Vasilovich Boika
    No cóż… Każdy, kto przynajmniej na jakiś czas zetknął się z emigracją, wie że bycie „wędrownym ptakiem” nie zawsze jest łatwe. Czasem przychodzą ciężkie momenty, chce się wtedy  wracać teraz, natychmiast i człowiek czuje, jakby życie podkładało pod nogi jedynie same  kłody. I takie momenty się zdarzają… Być może w takich właśnie chwilach pokrzepiający jest fakt, że kiedyś było znacznie, znacznie ciężej. I nie mam tu na myśli braku internetu, rozmów przez Skype’a, telewizji satelitarnej, czy też telefonów… Przeczytajcie – ile w tej opowieści jest prawdy, a na ile jest ona legendą – tego nie wiem, ale pewnie nie to jest tu najważniejsze…
***
       Mógł być to rok 1930. Gdzieś w zachodniej Rosji osierocone zostało dziecko. Chłopiec miał 10 może 11 lat i dokładnie sam nie wiedział, jak to się stało że jego rodzice umarli. Nie wiedział, czy też chciał o tym szybko zapomnieć, wypierając traumę z pamięci. Podobnie  zapomnieć chciał o tym jak w tych latach żyło się w Rosji. Musiało być naprawdę tragicznie, bo dziesięciolatek tak jak stał postanowił, że ruszy przed siebie. Dołączył do grupy emigrantów, która wędrowała na zachód. Nie wiadomo ile dokładnie zabrała im ta droga, ale po pewnym czasie dotarli do statku, który miał przewieść ich przez morze. Chłopca nie chcieli wpuścić na pokład, bo nie miał przy sobie grosza i nie mógł wykupić biletu. Ale musiał być po pierwsze niesamowicie uparty (nazywają to chyba wolą życia), a po drugie niezwykle sprytny, bo przemknął niezauważony i całą drogę się ukrywał.
      Statek dobił do wybrzeża Grecji i zacumował w Pireusie. Fakt, że dzieciak przeżył – można właściwie nazwać cudem.      
     Dziecko było wygłodniałe. Zapewne musiało wyglądać jak mały szczeniak wypuszczony ze schroniska, w którym zwierzęta raczej się katuje. Jak to się stało, że wszystko wytrzymał – szkoda, że nie umiał pisać, żeby prowadzić wtedy dziennik.
Oliwa z Oliwek kilkanaście lat temu
       Dotarł w końcu do małej wioski, która składała się właściwie z kilku chat. Nieopodal jednej rósł wiśniowy sad. Dziesięciolatek wdrapał się na jedno z drzew i zaczął jeść wiśnie. Jadł tyle, ile mógł. I kiedy tak się zajadał, usłyszał że ktoś biegnie w jego stronę i krzyczy. Chłopak, który był niewiele starszy od niego zrzucił go z drzewa i zaczął okładać.
    Mały gdzieś w środku pękł. I jak się okazało – bardzo dobrze zrobił.
-Boże! Co jeszcze gorszego może mi się przytrafić?! Nie mam rodziców, nie mam nikogo. Jestem głodny, wszystko mnie boli i jeszcze na dodatek mnie biją! – krzyczał po rosyjsku przez łzy.
     Dziwnym trafem, ten który go okładał zrozumiał co mówił mały Rosjanin i natychmiast przestał bić. W tym samym języku spytał się skąd właściwie pochodzi jego ofiara i jak tutaj się znalazła.
     Chłopiec pamiętał, że nazywa się Dit Vasilovich Boika, co później było jedyną pewną informacją w jego dokumentach.
    Starszy chłopak, który jeszcze przed chwilą go bił, rzucił się na małego i tym razem zaczął go przytulać. Jak się okazało po długiej rozmowie i ustalaniu faktów … byli braćmi. Prawdopodobnie, bo przecież w tych czasach mało rzeczy było pewnych.
    Starszy brat zapoznał go z rodziną rolników, która potrzebowała do pomocy parobka. Nazywali go Janisem, a nazwisko przekształcono. Chłopcu się poszczęściło, bo traktowali go jak syna. Brat mieszkał po sąsiedzku i pewnie jeszcze nie jeden raz zajadali się razem wiśniami.
    Po kilku latach, początkowo wszyscy  sprzeciwiali się temu, że młody Rosjanin, który właściwie na dobre zapomniał już  rosyjskiego, związał się z córką swojego opiekuna. Nikt jednak nie mógł na to nic poradzić, bo miłość przecież nigdy grzecznie nie puka do drzwi pytając kogoś o zdanie. Wkrótce odbył się ślub.
Dzieci Oliwy z Oliwek i Dita Vasilovicha Boiki. To najmłodsze jest ojcem Janiego.
     Mimo tego, że mąż Oliwy z Oliwek miał naprawdę ciężkie życie, nawet mimo braku zębów, nie przejmując się tym, na każdym ze zdjęć się uśmiecha. Zdołał zbudować dom i razem z Oliwą wychować czwórkę wspaniałych dzieci. A na znak szacunku, według starej greckiej tradycji, dokładnie tak samo jak dziadek nazwanych zostało trzech jego wnuków. Oliwie z Oliwek i jej mężowi na pewno  nie zawsze było lekko, mimo tego na każdej fotografii jest on uśmiechnięty. Oliwa śmieje się zawsze razem z nim. A do dziś kiedy go wspomina, w jej oczach pojawiają się dwie błyszczące iskierki. „To był tak dobry człowiek…”  – zawsze dodaje.
     Tak bardzo chciałabym z nim porozmawiać. Niestety, została już tylko ta opowieść czy też  legenda i plik uśmiechniętych fotografii. Jak silny musiał być to człowiek. Jak wiele pewnie miał do opowiedzenia. Na szczęście zostały chociaż te wiekowe już  zdjęcia…
Na tle swojego ogrodu. Podobno robił fenomenalne białe wino:)

Olivka i „małe smarki”… środa, 9 maja 2012

            Mimo dzielącej nas od domu Sałatki odległości (8 godzin jazdy samochodem), nasz kontakt z wszystkimi składnikami, jest można powiedzieć – wzorcowy! Greckie rodziny są spójnymi organizmami i naprawdę każdy tu za każdym stoi. Nawet jeśli się jest daleko – mentalnie zawsze jest się blisko domu.
      Mój grecki pozostawia jeszcze wieeele do życzenia, Olivka nie jest również idealna z angielskiego. Nie przeszkadza to nam jednak, żeby do siebie dzwonić i ze sobą rozmawiać. Każda mówi w języku, który aktualnie ćwiczy, a ten kto słucha nie może się tej językowej akrobacji nadziwić. Kobiety rozmawiają jednak najczęściej językiem duszy i właśnie dlatego tak świetnie się dogadujemy JAle do rzeczy…
     Kiedyś myślałam, że Olivka niczym się w życiu nie przejmuje i zawsze jej nastrój to 10 w skali dziesięciu. Niestety, ostatnio i ją dopadła chandra. Powód jest dość prozaiczny – Olivka nie znosi swojej pracy i chce przekwalifikować się … na gwiazdę … opery –  o pierwszych krokach w karierze operowej,  jednak w swoim czasie, bo to szalenie ciekawa sprawa… Wiem – brzmi naprawdę intrygująco J
    Olivka  jest logopedą. Pracuje w prywatnej szkole ćwicząc z dziećmi, które mają problemy w nauce i przede wszystki w mówieniu. Nie znosi tej pracy, ponieważ jak mówi: musi chodzić do niej prawie codziennie, pamiętać o tym żeby się nie spóźnić i na dodatek się do niej przebierać. Po półtora roku pracy, przeżywa więc wypalenie zawodowe.
    Patrząc na to obiektywnie, myślę sobie, że to wielka szkoda. Szkoda dlatego, że Olivka nie zdaje sobie sprawy jak dobra jest w tym co robi. Dobra, to nawet stanowczo za mało powiedziane. A żeby to zobrazować, przytoczę pewną sytuację…
    Kilka miesięcy temu, kiedy mieszkaliśmy jeszcze razem z Sałatką, wyszliśmy z Janim przejść się po mieście. Olivka miała akurat przerwę na lunch. Pomyśleliśmy więc, że odbierzemy ją z pracy i pójdziemy zjeść coś we trójkę.
     Po tym co zazwyczaj od Olivki słyszałam, myślałam że jej praca polega głównie na ćwiczeniu z dziećmi prawidłowego wymawiania „d” i „t”, „p” czy „b”. Ustawianiu drobnych językowych usterek, tak żeby „te małe smarki” – jak nazywa podopiecznych Olivka, mówiły po grecku idealnie. Byłam więc przekonana – eh … nic istotnego.
    W tym przekonaniu trwałam do mementu, kiedy od budynku jej pracy otworzyły się drzwi. Wyszła z nich mała dziewczynka, w wieku lat około dziesięciu. Stanęłam jak wryta, bo nigdy w życiu takiego dziecka nie widziałam. Dziewczynka właściwie nie mogła chodzić ani też stać, a poruszała się podtrzymywana z góry przez swojego ojca. Każda jej kończynka powyginana była w swoją stronę, ruchów ciała nie mogła również kontrolować. Na jej widok, serce człowiekowi ściskało. Czułam jak łzy same napierają mi do oczu. Szybko musiałam je ukryć.
    Po chwili drzwi znów się otworzyły i wyszła zza nich Olivka.
-Cześć Zoica[1]! – wykrzyknęła jak gdyby nigdy nic.
-Cześć Olivka. – odpowiedziała dziewczynka, ale trudno było ją właściwie zrozumieć.
-Hej smarku – a dokąd to właściwie pędzisz?
-Idę już do domu, skończyłam właśnie zajęcia. A mogłabym mieć teraz lekcje z tobą?
-Wykluczone! – odpowiedziała Olivka. – Mam teraz przerwę na obiad i idę na frytki.
-Poszłabym chętnie z tobą…
-To wyrwij się i ucieknij tacie – będę siedziała obok. – powiedziała schylając się do dziewczynki i mrugając do niej zawadiacko okiem. W tym samym czasie ojciec parsknął śmiechem. Również ja z Janim.
-A tak w ogóle to co robiłaś w weekend?
-Byliśmy z rodzicami w kościele.
-Ekstra! Też bym poszła! A gdzie jest ten kościół? – pytała dalej, właściwie wykrzykując.
   Zoica skupiła się maksymalnie i rysując paluszkiem w powietrzu, zaczęła tłumaczyć.
-Najpierw musisz wyjść z mojego domu, później skręcasz w prawo, potem w lewo, później jeszcze raz w prawo i tam jest ten kościół.
-Poczekaj, jeszcze raz – muszę zapisać. – Olivka naprawdę wyjęła kartkę i z poważną miną tą obrazową instrukcję zapisała. Rzecz jasna – każdy na świecie, wie gdzie mieszka Zoica! Tymczasem ojciec zaczął małą trząść, bo nie mógł powstrzymać śmiechu.
-Słuchaj… – kontynuowała Olivka. – Ale jak następnym razem przyniosłabyś  mi obiad to mogłybyśmy mieć dodatkową  lekcję razem.
-Naprawdę! … Ale nie mogę – bo wtedy ja będę głodna.
-No, to musisz się zdecydować!
-Dobra, to odłożę ci trochę z talerza. A co chcesz jeść?
-Jednego kotleta, frytki i dwa plastry sera feta. Powtórz!
-Kotlet…   przepraszam… już zapomniałam…
-Jeszcze raz! Skup się smarku: kotlet, frytki, dwa…
    Ojciec prawie nie wytrzymał i kiedy jego córka ze skupieniem zapamiętywała: kotlet, frytki, dwa plasterki sera feta, śmiejąc się prawie wypuścił Zoicę z rąk. Olivka i Zoica jeszcze długo sobie konwersowały, jakby czas się zatrzymał. Zoica jest w Olivce wprost zakochana i mimo, iż zapomniała przynieść na lekcję kotleta, dodatkowa lekcja, o którą błagała odbyła się.
     Jak później wyciągnęłam od Olivki, Zoica to tylko jeden z wielu trudnych przypadków. Z problemami w rozróżnianiu „p” od „b” raczej nikt nie przychodzi. Wiele jest za to dzieci autystycznych, które w wieku 6, 7  lat jeszcze nie mówią. I być może nigdy w życiu nie powiedzą pełnego zdania. W czasie lekcji, często milcząc – śmieją się za to na całego. Olivka zamiast ślęczeć nad literkami, pisze im po buzi i po rękach. Wkłada im do nosa i uszu kredki i ołówki.   Każe przepisywać cyferki, które napisała sobie na … brzuchu. Dzieciaki, które już coś mówią, są przez nią zmuszane do mówienia właściwie wszystkiego. Wciąga je przy tym w  zawsze poważnie brzmiące dyskusję: dlaczego właściwie dziewczyny muszą nosić długie włosy, co trzeba mieć w szafie tego lata, dlaczego lepiej jest mieć chomika niż starszego brata?
     Często kiedy idziemy ulicą, jakiś dzieciak z radością podbiega do Olivki.
-Olivvvkkka! – zazwyczaj biegnąc krzyczy mały pacjent.
-Hej smarku! Znów  będziesz udawać, że nie umiesz wyraźnie mówić?  Co dziś u ciebie słychać? …  – i tak zaczyna się trwająca długo zazwyczaj rozmowa.

[1] Zoica (wymawiane przez „c”) to zdrobnienie od greckiego imienia Zoi. To chyba jedno z najpiękniejszych greckich imion. W tłumaczeniu na język polski Zoi oznacza – Życie.