BIGOS PO POLSKU, wstęp… sobota, 16 lutego 2013

   
 

Widok polskiej flagi w Grecji, nie jest już  rzadkością.   

      Co prawda teraz jestem już w Grecji, a za moim oknem znów widać żółte jak słońce cytryny. Jednak ostatnią przeprawę z Polski pamiętać będę jeszcze długo… Z różnych, zależnych i niezależnych ode mnie przyczyn, w kraju zostałam trochę  dłużej. I pierwszy raz do Grecji jechałam autobusem. Podróżowałam sama. Choć nie tak do końca… Towarzyszyła mi bowiem moja własna Antena… Satelitarna!
 
     Antena  zrobiła furorę wśród wszystkich  pasażerów. Na jej widok kierowca nie mógł wyjść z konsternacji. Satelitarna  jechała jako pełnoprawny pasażer – przypisano jej nawet oddzielne miejsce.
     Ale do rzeczy… Trwającej dobę i pół podróży z Polski do Grecji (jak i odwrotnie) – autobusem,  raczej bym nikomu nie polecała. Jedynymi plusami takiej przeprawy jest to, że podczas jej trwania można obejrzeć wiele filmów, przeczytać wiele książek czy  gazet.
    Autobus był wypełniony prawie po same brzegi. A ponieważ był to okres, w którym z Polski do Grecji nie latał żaden samolot,  w naszym autobusie można było spotkać cały przekrój greckiej Polonii. Myślę, że od czasu kiedy kręcono film „Szczęśliwego Nowego Jorku”, naprawdę wiele się pozmieniało. Na całe szczęście!
  
     Ludzie jechali w każdym możliwym celu i z najróżniejszych powodów.  Ale jak myślicie – jakich „powodów” było najwięcej???…
    Rzecz jasna –   miłosnych! Historię podobną do mojej można było wysłuchać, na co czwartym siedzeniu. Dopiero jadąc tym autobusem, zdałam sobie sprawę, że para typu  Polka plus Grek, jest niesłychanie  popularna. I tu nasuwa się pytanie, które wciąż  za mną chodzi i na które nie znajduje odpowiedzi. Może Wy pomożecie?
 
                     Dlaczego pary typu Greczynka i Polak są zupełnie niespotykane???
   
      Ja, odkąd mieszkam w Grecji, nie spotkałam ani jednej!
 
   
      Po całej dobie i jednym dniu podróży, około jedenastej w nocy dotarliśmy  do Aten. Padał typowy dla greckiej zimy deszcz. Kiedy  wyszłyśmy z Satelitarną po nasze bagaże, zadzwonił Jani. Miał się spóźnić i to niestety – sporo. Przyczyny – niezależne. Instrukcja tego co mam robić wydawała się prosta. Złapać taksówkę, dojechać do oddalonej o jakieś dwa kilometry stacji kolejowej i tam poczekać. Z nikim nie rozmawiać, zaczepki ignorować, a w kawiarence  zamówić dobrą kawę.
 
     Pierwszy taksówkarz powiedział, że mnie nie zabierze. Dystans był tak krótki, że mu się nie opłacało. To samo powiedzieli trzej kolejni. Satelitarna, prócz bycia anteną, okazała się być więc  niezłym zadaszeniem.
    W połowie drogi, która trwała  wieki, urwała mi się rączka od torby…
    Z politowaniem zagadywał mnie co drugi przechodzień… Życiowe doświadczenie  nie pozwoliło mi jednak wierzyć  w dobre intencje…
    Po trzydziestu minutach drogi, okazało się że na stacji kolejowej jest strajk. Więc stacja jak i kawiarenka jest zamknięta. W okolicy nie było żywej duszy.
    Deszcz nie przestawał padać. Nieczynna   ateńska stacja, w okolicach północy nie wyglądała ani trochę przyjemnie.
    Usiadłam na zimnych, marmurowych schodach. Plecy oparłam o Atenę. Zaczęłam sobie rozmyślać, planować co zrobię, jak tylko dotrę do Cytrynowego Domu. Na pewno wezmę gorącą kąpiel. Zjem coś pysznego. Porządnie się wyśpię. Następnego dnia trzeba będzie zrobić wielkie pranie. A jak tylko się ogarnę – znów będę wysyłać CV i szukać pracy.
    Kiedy zaczęłam szperać w torbie w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia, jeszcze nie wiedziałam  o dwóch rzeczach. Po pierwsze, Jani będzie jeszcze trochę spóźniony. A po drugie, przez najbliższy okres, żadnych CV nie będę musiała już wysyłać…
      Otworzyłam moją torbę z przegródką, gdzie miało być jedzenie i  nie mogłam się nadziwić,  że zjadłam prawie wszystko. Zostało kilka kromek chleba i …
  
     Przypomniało mi się, że na dnie torby znajduje się przyrządzony przez mamę bigos –  w prezencie dla Janiego. Opatulony w zestaw kolorowych ściereczek, dojechał cały.
    Pyk! Uniosło  się wieczko. Gdzieś w  torbie, plątał się plastikowy widelec. Otworzyłam słoik  i powąchałam – zapachniało wspaniale! Grzyby jeszcze z okresu Świąt. Idealnie kiszona kapusta. Mieszanka przypraw i swojska  kiełbasa.
     Po pierwszym kęsie, zmęczenie jakby trochę minęło, a mi zrobiło się tak przyjemnie. Po głowie zaczęły mi krążyć  trzy słowa:
            

BIGOS PO POLSKU

            

Z początkiem marca – zapraszam na nową serię!
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 


Dziś są Walentynki!… czwartek, 14 lutego 2013

 
 
       Dziś są Walentynki! Obojętnie jak bardzo komercyjne jest to święto, wydaje mi się być idealnym pretekstem, żeby miło spędzić ze sobą trochę więcej czasu.
      Jani obiecał, że się poświęci i z tej okazji obejrzy ze mną My Fair Lady. Nie jestem tylko do końca pewna, czy wie na co się zgodził? Film już trochę temu wyszedł z kina –  ma już prawie pół wieku. Ponadto jest to musical. Jani nie wie również, że całość trwa „tylko” trzy godziny…
 
 
 
     Żeby trochę podnieść go na duchu, kiedy pewnie w połowie się załamie :))),  zamierzam zrobić coś słodkiego. Czy pamiętacie jeszcze ten przypis? Smak pieczonych w piekarniku jabłek znam dobrze z dzieciństwa.  Jak dla mnie, jest to jeden z przepisów idealnych: pysznie, przy tym szalenie(!) zdrowo, wykonuje  się ekspresowo i prawie nie trzeba zmywać. Wystarczy tylko kilka minut, żeby tą jeszcze zimową porą, cały dom przeszedł fantastyczną zapachową kompozycją: pieczone jabłka… miód… cynamon…
 
 
Składniki: jabłka (najlepsze są twarde i kwaśne), miód, orzechy włoskie, rodzynki, cynamon.
 
Jak to zrobić: jabłka kroimy  na  połówki;  środki należy wydrążyć; do wydrążonych  jabłek wkładamy kilka rozdrobnionych orzechów, rodzynek; następnie polewamy miodem i posypujemy cynamonem; na jakieś 20 minut do piekarnika i gotowe!
 
 
 
Słodkich Walentynek!
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…

Filozofia związku wg Olivki
Olivka radzi – jak postępować z facetami?

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Co słychać u Papryki i Ogórka?… poniedziałek, 11 lutego 2013

 
     
 
       Szykowałam właśnie sałatkę. Kiedy pocięłam ogórka i  przeszłam do papryki, przemknęła  mi przez głowę myśl: „czy oni nadal są razem?”.
 
 
      Jani akurat robił coś przy komputerze. Krzyknęłam z kuchni:
      -Jani! Możesz sprawdzić czy Papryka i Ogórek są jeszcze razem?
      Po drugiej stronie chwilowe milczenie, po czym słyszę głos dochodzący z pokoju:
      -Papryka: „to skomplikowane”. Ogórek – to samo.
      Chodziło rzecz jasna o statusy na Facebooku.
      Po chwili słyszę, że Jani czyta dalej:
      -„Kiedy dajesz wszystko, co w tobie najlepsze, a on się odwraca… z dumą idź w  przeciwną stronę”.
      Tym razem to ja odpowiedziałam milczeniem, a raczej niemą konsternacją. Jani czytał jednak dalej:
    -„Prawdziwa miłość nie zna złości, zazdrości ani gniewu. I jeśli ten z którym  jesteś na chwilę się odwróci, to miłość – jeśli jest prawdziwa – pójdzie za nim…”
     Zrobiło się ciekawie, a to nie był jeszcze koniec:
   -„Miłość… jeśli wiesz co znaczy to słowo…  nigdy się  nie odwraca…” – Jani przeczytał neutralntm  tomen.
 
    Rzeczywiście, „to skomplikowane” co autorzy mieli na myśli. Jedno jest pewne – oboje mają poetyckie potencjały. W każdym razie, tydzień później oba facebookowe statusy pozmieniały się na „w związku”, więc  wszystko wróciło do normy. Najpewniej –  na jakiś  czas, ale systematycznie monitorujemy sprawę…
 
 
 
    A czy pamiętacie, że już w ten czwartek są Walentynki? Jak zamierzacie je świętować?
 
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 
 
 

Komu w drogę, temu czas… piątek, 11 stycznia 2013

    
 
     Wigilia nie była dla Janiego najłatwiejszym doświadczeniem. Na dodatek śniegu niestety prawie nie było. A na koniec naszego pobytu, Jani miał okazję jeść sałatkę po grecku w wydaniu polskim, czyli z  mieszanką sałat… To dopiero było dla niego przeżycie! Mimo tych wszystkich perypetii, również i on stwierdził że za Polską będzie bardzo tęsknić.
    No cóż… Życie pomiędzy dwoma krajami potrafi być piękne i na pewno niesłychanie poszerza horyzonty. Pożegnania jednak nigdy nie są przyjemne. Oj, będziemy z chęcią wracać.
 
     Przy naszej świątecznej wizycie, podjęliśmy decyzje, że tym razem do Grecji, Polski zabieramy trochę więcej. Zdecydowaliśmy się w Cytrynowym Domu zamontować polską telewizję. Co prawda nadal brzmi to dla mnie dość niepewnie, ale sprzedawca który nas namawiał, twierdził że nie będzie z tym żadnego problemu. Jeśli okaże się, że miał rację – to dwudziesty pierwszy wiek będę kochać podwójnie, ciesząc się że mam internet i na dodatek będąc daleko poza krajem, mogę oglądać DD TVN! Jeśli jednak, byliśmy na tyle naiwni, co facet  nieuczciwy, wtedy… będziemy mieć mały problem.
 
 
Tak na marginesie: oglądacie “Perfekcyjną panią domu”?
   
 
     Wielka i okrągła jak księżyc w pełni antena satelitarna, czeka zapakowana w szarym papierze. Będzie to chyba najbardziej nietypowy bagaż podręczny. Zawsze jednak jest  gdzie się schować, jeśli na przykład zacznie padać! Albo na czym zjeść kanapkę…
    Jeśli będąc na trasie z Polski do Grecji zobaczycie parę podróżującą z wielką anteną, to koniecznie nam pomachajcie!
 
    -Jak można jeść zieloną sałatę w greckiej sałatce? – spytał mnie po raz setny Jani, kiedy już się pakowaliśmy.
    -A jak można nie poprosić o dokładkę wigilijnego karpia? – odpowiedziałam tak jak podobno mają w zwyczaju Żydzi, czyli pytaniem na pytanie.
  
     Pozdrawiam serdecznie! Do poczytania!
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…
 
 
 
 
 

Grek, a śnieg… czwartek, 3 stycznia 2012

      Śnieg w Grecji, to prawdziwa rzadkość.[1] Zazwyczaj prawie nie występuje, a jeśli już to jest go tak mało, że po godzinie, dwóch całkowicie znika. Jeśli zimą zdarzy się taki dzień, kiedy śnieży, na obszarze gdzie pada, życie zostaje praktycznie sparaliżowane. Grecy zamykają przedszkola i szkoły, niektóre urzędy, jak ognia unikają również jazdy samochodem (pojęcie zimowych opon w Grecji nie istnieje).
     Wtedy też ludzi ogarnia rodzaj lekkiego szaleństwa. Wychodzą na ulice. Przylepiają do szyb nosy. Robią mnóstwo zdjęć. A na spadające z nieba płatki śniegu, wpatrują się jak na stu dolarowe banknoty. Śnieg w Grecji uznawany jest niemalże za cud.
 
      Przez nasz cały świąteczny pobyt w Polsce, nie było dnia, żeby Jani nie wypatrywał śniegu. Wstawał codziennie rano i pierwsze co robił, to wyglądał przez okno. Każdy więc dzień rozpoczynał się rozczarowaniem. Śniegu nie było.
    Dokładnie na dzień przed Wigilią, wybraliśmy się z całą rodziną na spacer po mieście. Powoli zapadał wieczór. Nawet mimo braku białego puchu, atmosfera wciąż była magicznie świąteczna. Żeby przedłużyć spacer, wybraliśmy się na kawę.
     W kawiarnianym kominku ciepło skwierczał ogień. Tymczasem Jani nie mógł się nadziwić, dlaczego przy wyjściu „na kawę” większość zamawia herbatę? I dlaczego pije się ją z cytryną?
     Kiedy wyjaśniałam, że w typowy Polak przez całą zimę nie rozstaje się z kubkiem herbaty, Jani nagle zbladł, jakbym powiedziała coś niesamowitego. Jego oczy zrobiły się okrągłe jak monety, usta rozwarły się bezwiednie. Nie doczekał, aż dokończę zdanie, tylko jak zahipnotyzowany pobiegł do szyby.
        Śnieg! W końcu pojawił się śnieg!
       W najpiękniejszym swoim wydaniu. Dzień był zupełne bezwietrzny, dawno zapadł już zmrok. Płatki spadały leniwie i powoli. Pobłyskiwały przy świetle ulicznych lamp, niczym pijane ćmy. Jani odkleił nos od szyby. Ubrał kurtkę, czapkę, owinął szyję w szalik i wybiegł na zewnątrz.
    -Śnieg! – wykrzyknął. – Najprawdziwszy śnieg! Dlaczego nikt nie wychodzi?! – fakt, że z kawiarni nie ruszył się nikt, też był dla niego zupełnie niezrozumiały.
     Wpatrywał się w każdy spadający płatek. Wyciągał ręce i strukturę śniegu badał pod światłem. Wystawiał język, żeby sprawdzić czy na pewno jest zimny. Co chwilę  podskakiwał z radości.
    -To jest takie piękne… – wyszeptywał pod nosem, nie zwracając uwagi że patrzą się na niego wszyscy przechodnie.
    Ja stałam obok i starałam się nie ingerować. Nic to przecież by nie dało.
    Warstwa śniegu, jaka napadała nie mogła być grubsza niż pół centymetra. Jani zaczął szorować nogami po chodniku i cieszył się, że  na białym puchu zostawia dziewicze ślady. Po jakiś dziesięciu minutach stania na mrozie, krzyknęłam:
    -No choć już wariacie…
    I wtedy stało się to, czego nigdy bym się nie spodziewała.
    -Jeszcze chwilę! – wykrzyknął i tak jak stał położył się na ziemi. Zakryłam ręką oczy, udając że tego nie widzę.
    Ręce do góry! Nogi w bok! Perfekcyjna gimnastyczna synchronizacja… Obrysowywał orła pierwszej klasy!  A na twarzy miał uśmiech na kształt banana. Zabawa trwała. Wiedziałam dobrze, że jedyne co mogę, to zagryźć zęby i wziąć na przeczekanie. Po pięciu minutach wstał sam.
    Czapka przemoczona. W szaliku pełno błota. Kurtka i buty … pozdzierane. Za to Jani skruszony ale i przeszczęśliwy, jak pies, który na chwilę zerwał się ze smyczy; albo dziecko, które w nowych trampkach wskoczyło do brudnej kałuży.
    Na całe szczęście, więcej śniegu już nie było…


[1] Mowa tu o Grecji środkowej i południowej. Należy zaznaczyć, że na terenach północno – wschodnich, zimą śnieg pada dość często. W tym miejscu serdecznie pozdrowienia dla czytelniczki Bachy, która zamieszkuje ten teren 🙂

Przeczytaj więcej…
Świąteczne wspomnienie Ogórka




To jest ostatni dzień tego roku… poniedziałek, 31 grudnia 2012

   Rok temu o tej właśnie porze, moim marzeniem było przyozdobić świąteczną kokardą drzwi do naszego domu.
    Marzenie spełnione! 2012 wygraliśmy!
                       
    Do Grecji przyjechaliśmy już ponad rok temu, dokładnie w momencie kiedy ogłoszono, że kraj tonie w kryzysie. Słysząc o naszej saperskiej decyzji, wszyscy chwytali się za głowy. Plan A był taki: zatrzymujemy się na trochę w domu Sałatki, szukamy pracy i się wyprowadzamy. A plan B… Planu B nie było… Z pomocą naszych rodzin, przyjaciół i (tego jestem pewna) wszystkich, którzy wysyłali do nas pozytywne myśli – udało nam się! Zaczynaliśmy od przysłowiowego „zera”. Teraz jesteśmy już w pełni na swoim. Realnie jak i mentalnie. A co pomogło przede wszystkim…? To, że zamiast wierzyć w kryzys, z całego serca uwierzyliśmy w swoje marzenia.
    Wiele jest jeszcze przed nami. I prosto pewnie  nie będzie. Ale na tym przecież polega życie.
    A jak na 2013 wyglądają Wasze postanowienia, marzenia i plany?
   Ja mam jedno. Równie szalone co i konkretne: mieć pracę, która będzie moją pasją. Mam nadzieję, że ponownie będziecie trzymać kciuki!
  ENGLISH VERSION:
„THIS IS THE LAST DAY OF THIS YEAR”
    Exactly a year ago, my biggest dream was to decorate our home’s door with a Christmas bow.
   This dream came true! We won!
    We came to Greece a bit more than  a year ago. Exactly at the moment when it was announced that the country is drowning in crisis. People were saying that we must be crazy, when they heard about our sapper’s decision.  With help of our families, friends and (I’m sure of that) all of the people that were sending good energy – we managed to make it! We started from level zero. And now we have our home. We are completely independent: in a real world and in our states of minds. But what helped most of all…? The fact that instead of believing in crisis, we chose to believe in our dreams. No doubt!
    There are so many things waiting for us. And I know that it won’t be always easy. But that is what everyone  call “life”.
    And what are your plans, decisions and dreams for 2013?
    I have got one! It’s as crazy as specific. I want to have a work that will be at the same time my passion. For sure…  I will need your “good luck”!



Przeczytaj więcej…

Nie udawaj Greka! Czyli Jani na polskiej Wigilii… sobota, 29 grudnia 2012

    -Nie udawaj Greka! – słychać było co chwilę. A każdy kto tak mówił, wyglądał jakby na powiedzenie tego zdania czekał bardziej niż na prezenty.
    -Życzę wam… żeby się w tej Grecji szczęściło! – powiedziała ciotka i rzuciła nam się obojgu na szyję.
    -Czy cioci coś się stało? – spytał ukradkiem Jani.
   No tak… Jak zwykle zapomniałam o najważniejszym! Nie wyjaśniłam czym jest polski opłatek. A zanim zaczęłam mówić, Jani swoją część zjadł już w całości. Obściskiwaniom jak zwykle  nie było końca.  Jani po wstępnym szoku siadł do stołu, z policzkami jakby ktoś testował na nich najróżniejsze szminki. Już do końca życia będzie pamiętał, że w Polsce całujemy się aż trzy razy!
     Po raz kolejny usłyszał, że ma nie udawać Greka, poczym na jego talerzu wylądowało najpopularniejsze z greckich dań, o którym żaden Grek nie słyszał… Ryba po grecku!
    -Jani! Nie znasz tej potrawy!? Nie… No… Widzicie! Znów udaje Greka!
Polskie sushi, czyli śledź
   Właściwie nie zdążył dobrze przeżuć pierwszego kęsa, kiedy na talerzu pojawiło się następne danie. Jani twierdził, że jest to sushi, a my że śledź. Sushi czy też wigilijny śledź… nieistotne! Nie dojadł jeszcze połowy, a już czekał karp. Wolałam już nie wspominać, że  jest jeszcze węgorz, jutro rano będzie sałatka z krabów, a na obiad  łosoś.  
    W czasie jedzenia karpia, staraliśmy się wyjaśniać dla kogo jest dodatkowe nakrycie.
    -Dla wędrowca. – padła odpowiedź.
    -Jakiego wędrowca?  To jeszcze ktoś przyjdzie?– spytał Jani.
    -Pewnie nie! Ale nakrycie musi być. – wyjaśniliśmy, jednak Jani najwyraźniej mocno wszedł w rolę tego, który udaje Greka, bo nadal wyglądał jakby nie załapał.
     Kiedy uczył się „Przybieżeli do Betlejem”, na jego talerzu pojawił się bigos.
    -Z czego to jest zrobione? – spytał.
    -Z kiszonej kapusty!
    -A co znaczy „kiszonej”…? – usłyszał odpowiedź  i  przestał jeść…
    Pomiędzy barszczem z uszkami,  pierogami i zestawem świątecznych sałatek, Jani umilał czas czytając po polsku Biblię. Doszedł do wniosku, że równie dobrze może naśladować radio, kiedy szuka się odpowiedniej stacji. Po małej przerwie na ćwiczenie polskiego, stwierdził że nie da rady niczego więcej zjeść. Niestety, potraw było więcej niż dwanaście, a nie spróbowanie każdej, to rzecz jasna – pech!
     Po wyrazie jego twarzy, widać było że jest z nim źle. A na stole nie zdążyły pojawić się nawet słodkości! Chwilę potem był piernik… w dwóch wydaniach, ciasto miodowe, makowiec i paksimadimojej roboty.
    -Obiecywaliście, że potraw będzie dwanaście! – z pełnymi ustami skarżył się Jani.
Ryba po grecku, czyli danie o którym nie słyszał żaden Grek 🙂
     Jedzenie słodkości, to najlepszy moment na rozdawanie prezentów. Wtedy też padło pytanie:
    -Kto w tym roku będzie św. Mikołajem?
     Jak myślicie kto? Oczywiście…
     -Jani!!! – krzyknęli wszyscy zgodnie.
     W czerwono – białej czapce wyglądał nieprzeciętnie. Minę miał jednak dość zmaltretowaną. Dlatego w podzięce przypadł mu… dodatkowy piernik! Myślałam, że się popłacze, ale usłyszał:
    -A jak zjesz, to pamiętaj że już czeka makowiec!
    -I ciasto miodowe! – krzyknął ktoś z tyłu.
   Rozdawanie prezentów trwało dłuższą chwilę. Każdy musiał nacieszyć się przecież swoje. Jani przez godzinę był Mikołajem. Kiedy skończył prawie padł przy stole. Rozwiązany krawat. Rozpięta koszula. O  tym, że wciąż nosił biało – czerwoną czapkę, już dawno zapomniał.  
     -Widzieliście jak się cieszył! – usłyszałam gdzieś z boku.
     -To za rok też zrobimy go świętym!     
     Myślałam, że dodatkowej porcji pierogów już nie przeżyje. Że co najmniej pęknie. Przeżył, nie pękł i na dodatek prawidłowo wypowiedział „przybieżeli”. A po około pięciu godzinach siedzenia przy stole, spytał się mnie dyskretnie:
    -Do kiedy tak tutaj siedzimy? Idziemy później na jakąś imprezę?
     Dla nas impreza w Wigilię brzmi co najmniej niedorzecznie, ale tak zazwyczaj jest w Grecji.
    -Impreza po Wigilii?! Pewnie! Idziemy przecież na Pasterkę!
    -Pasterka! – nie mając pojęcia o co chodzi, dodał: – A to świetnie!
   Co prawda nastrój w kościele, trochę odbiegał od typowej, greckiej imprezy. Grała przynajmniej  muzyka.  Pewnie sam do końca nie wiedział jak, ale zaśpiewał  nawet „Przybieżeli…”!
     Kiedy usłyszał, że musimy szybko wracać do domu, sprawdzić czy nasza kotka rzeczywiście coś powie, myślał że wszyscy już zupełnie oszaleli.  Co prawda prócz „miauu”,  nic się nie dowiedzieliśmy. Trzeba spróbować  raz jeszcze za rok!
    Wigilia się skończyła i Jani zaklinał, że już nic więcej w życiu nie zje. Po chwili jego  pełne zdania zamieniły się w mamrotanie, poczym Jani padł. Zasnął w ubraniu, prawie tak jak stał.
    Następnego dnia rano, jeszcze nie zdołał zmyć śladów ze szminki, a w piekarniku już się czaiła się  kaczka w jabłkach. Czekała również kolejna porcja śledzi, schab ze śliwkami, łosoś, sałatka z majonezem.  Był również węgorz, bigos z Wigilii. A na śniadanie obiecany wcześniej krab! Nie wspominając o wszystkich świątecznych słodkościach.
   Co by nie powiedzieć… głodnym go nie zostawiliśmy! A jego pierwsze polskie Święta z pewnością pozostaną niezapomniane. Co prawda trochę podroczył się udając Greka. Najważniejsze jednak, że przeżył!  No cóż… O planach, że w następną Wigilię też ma zostać Mikołajem, nie będę mu jeszcze wspominać. Powiem bliżej wiosny… Do tego czasu powinien już te Święta na dobre przetrawić.
     Mam nadzieję, że również  i Wy bawiliście się w te Święta co najmniej znakomicie! A jak wyglądają one w wersji typowo greckiej? Tutaj małe przypomnienie. Działo się to  dokładnie rok temu…

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Istnieje jedna osoba, dla której jednak nastąpił koniec świata… poniedziałek, 24 grudnia 2012

    W ten piątek czyli 21 grudnia, Jani był przekonany, że jednak następuje koniec świata. Wskazywały na to wszystkie znaki na ziemi i na niebie. Bo niby dlaczego każdy kupuje tony jedzenia? Na stosy prezentów wydaje ostatnie swoje pieniądze? I to gruntowne sprzątanie! Firanki, podłogi, okna, dywany… Przecież to logiczne  –  Sąd Ostateczny!
     Jani myślał, że w piątek było apogeum, ale jeszcze nie wie co stanie się dzisiaj, czyli w Wigilię…

        O co chodzi z tym karpiem?

  Czy to jakaś strategiczna misja, żeby przetransportować go żywego w plastikowej torbie?
        Czy takimi ilościami maku mamy zamiar się narkotyzować?
       Gotująca się kiszona kapusta, to jakaś nowa biologiczna broń?
        Co to są te pierogi i śledzie?
         Kto zje taką ilość grzybów?
     I dlaczego na wieczór musi ubrać się w koszule i krawat!?
     
     Myślę, że polskie zakręcenie przed Świętami w żadnym innym miejscu na świecie nie znajduje  odpowiednika. Jani przeżywa swój pierwszy kulturowy szok! Co najmniej trzy razy większy, niż ja dokładnie rok temu w Grecji.
    Co stanie się dziś wieczorem? Nie jest jeszcze przekonany, czy przeżyje po zjedzeniu takiej ilości ryb! Ciekawe co powie o wersji  „po grecku”? 🙂
   
    U nas wszystko w szalonym, przedświątecznym  rozgardiaszu! Im bliżej pierwszej gwiazdki, tym każdy śpieszy się jeszcze bardziej.
   
    Tymczasem, za wszystkich dzisiaj  pracujących trzymam mocno kciuki, żeby do domu mogli uciec jak najprędzej! I już teraz wszystkim kochanym Czytelnikom życzę…
      … rodzinnych, spokojnych, wesołych, smacznych, pachnących i białych Świąt!
       Fantastycznego poniedziałku!
    I  fantastycznych Świąt!
P.S. Jeśli jesteście ciekawi, jak przed Świętami wyglądają Ateny – zapraszam na „Szminkę”!

http://zeszminkawpodrozy.blogspot.com/2012/12/jak-na-boze-narodzenie-wyglada-grecja.html
    

Podsłuchałam pewną rozmowę… piątek, 21 grudnia 2012

      Moja podróż do domu standardowo trwa mniej więcej dobę. Czasami trochę krócej, bywa że trochę dłużej. Wszystko zależy od szczęścia. Tego czy akurat podjedzie pociąg, tramwaj czy też metro i czy samolot wyleci/wyląduje zgodnie z planem. Do tej teleportacji przygotowuje się przez tydzień. Nie chodzi mi jednak o pakowanie. Ale o to, żeby podczas tak długiej podróży dobrze wykorzystać czas.
     Zawsze biorę ze sobą zestaw audycji nagranych na mp3, nową muzykę, której nie miałam czasu na spokojnie przesłuchać, wycinki artykułów, czy też książkę, za którą właśnie się zabieram. Uwielbiam też zaplanować, gdzie na spokojnie wypiję kawę i co ciekawego zjem na obiad. Dzięki temu żadna podróż mnie nie męczy. Więc na każdą czekam z przyjemnością. I zdaje się, że gdyby potrwała trochę dłużej, nie byłoby to dla mnie większym ciężarem.
  Podczas długich podróży, można również spotkać wiele ciekawych osób. Usłyszeć setki niesłychanych historii czy też niezwykłych rozmów.
    Przyznaje się bez bicia – moje uszy zrobione są z gumy!
   
    Jechaliśmy właśnie do Polski na Święta. Do odlotu mieliśmy jeszcze ponad dwie godziny, a ja obleciałam już wszystkie sklepy na lotnisku. Dwa razy! Zrealizowałam też perfumowe zamówienia dla całej rodziny i ciesząc się skonfiskowanymi dodatkami, spokojnie usiadłam na kawę.
   Podwójne espresso z mlekiem. Bez żadnych smakowych dodatków. Takie jakie lubię najbardziej. Zapach kawy przesiąknął powietrze.
    Wypiłam pierwszy łyk i znużyłam się w myślach, patrząc przed siebie.  Jani czytał kolejny horror Stephena Kinga, więc też był na odległej planecie. Jak tylko spojrzy na pierwszą kartkę, to już wiem, że trochę go nie będzie. Rozumiem, bo z Kingiem mam dokładnie tak samo.
  Gdzieś z okolic stolika obok, moje gumowe ucho dosłyszało polski. Zerknęłam dyskretnie. Dwóch „zaktywizowanych” trzydziesto – paro – latków, czarne płaszcze, aktówki w ręce. Typy „pod krawatem”. Nie musieli się przedstawiać, żeby wiedzieć, że pewnie pracują w banku.
    -No… To jak tam u Ciebie? – spytał Pierwszy.
    -Trzy miesiące minęły jak z bicza strzelił! – odpowiedział Drugi.
    -I jak? Dajesz radę?
    -Teraz jest w porządku, ale na początku, stary… To był szok!
     Po stronie Pierwszego – milczenie żądne niezwłocznej  kontynuacji.
    -Wiesz jak było u nas. W Polsce w banku pracowałem od ósmej do szesnastej. – Bingo! Więc to jednak bankier!
    -Ale… Nie pamiętam dnia, żebym mógł wyjść przed osiemnastą. Nie było takiej opcji! A w Grecji banki pracują maksymalnie do piętnastej. Myślałem, że tak jest tylko napisane. No i że w praktyce, pewnie wygląda to inaczej.  Przychodzę pierwszego dnia do pracy. Siadam do biurka, odpalam komputer, przekładam papiery i do roboty! Mija dziewiąta, dziesiąta, jedenasta, przerwa na lunch, dochodzi pierwsza, druga… Roboty jak zwykle nie ma końca. Papiery leżą na biurkach, wszystko fruwa. Kawa, za kawą. Typowy dzień. Nagle patrzę, koleś obok zaczyna się pakować. Zerkam  na zegarek – 14.30. Po piętnastu minutach dziewczyna z prawej zmienia obcasy na trampki, rozpuszcza włosy i maluje usta. Za pięć trzecia, chowa papiery i jest gotowa. Tak samo jak wszyscy pozostali.  Robota niedokończona, papiery leżą  wszędzie. A ja wiesz… Pierwszy dzień – chciałem się wykazać. Więc siedzę za biurkiem i pytam „Hej! Gdzie wy idziecie?!”. Gość, który właśnie wkładał płaszcz, patrzy na mnie i z jeszcze większym zdziwieniem mówi: „No… A gdzie mamy iść? Do domów!”. Więc pytam dalej: „Ale przecież jeszcze wszystkiego nie pokończyliśmy!” Facet naciska przycisk od windy, odwraca się do mnie i mówi spokojnie:
                                                                    „Stary! Ty chyba masz ze sobą jakiś większy problem…”
***
   Do domu dotarliśmy bezpiecznie i spokojnie. Tylko… kto schował śnieg?!
Przeczytaj więcej…

Co robią Grecy, kiedy pogoda nie dopisuje, a nikt nie ma już pieniędzy na kawę?… sobota, 15 grudnia 2012

 
 
      Okres, kiedy mieszkaliśmy w domu Sałatki, jest już od dawna zamkniętym rozdziałem. Pamiętam, że był to jedyny czas w moim życiu, w którym dokładnie wszystkie moje ubrania były perfekcyjnie wyprasowane. Stan obecny mojej szafy, powrócił już na dobre, do ujarzmionego nieładu. Uwielbiam jednak wracać myślami do pewnych wspomnień z tamtego czasu. Jednym z nich jest takie…
 
     Był to okres świąteczny, a mi było trochę przykro, że nie mogę Wigilii spędzić w Polsce. Pogoda w Grecji wtedy nie dopisywała. Było zimno, wietrznie i ciągle padało. W obu naszych portfelach świeciły pustki. Sytuacja była naprawdę nieciekawa. Tak… grecki kryzys dotknął również i nas – nie mogliśmy tak często wychodzić na kawę…
    Wtedy też, spotykaliśmy się w domu rodziców Ogórka. Było tam miło, przytulnie i zawsze palił się kominek. Stare dobre czasy, kiedy Ogórek jeszcze palił, a Papryka była tylko jego bliższą znajomą. W małym pokoiku Ogórka spotykaliśmy się w jakieś 10 osób.  Prawie połowę pokoju zajmował monitor od komputera i niekończąca się kolekcja gier. Zawsze ledwo widzieliśmy swoje twarze – Ogórek nie rozstawał się z papierosem, więc pokój był nieustannie we  mgle. Mimo wszystko, bawiliśmy się wyśmienicie. Graliśmy zawsze w jedną i tą samą grę. Jej nazwa brzmi „Mafia”, czy też w wersji greckiej – „Palermo”.
 
 
TAVLI – najpopularniejsza gra w Grecji

źródło: wikipedia.org

      Jedną z rzeczy, do których zazwyczaj za żadne skarby nie można mnie przekonać, jest granie w zespołowe gry, gry edukacyjne, gry integracyjne, gry na myślenie, czy jakikolwiek inne, wszelkie gry. Pamiętam jak kiedyś mój kolega błagał, żebym zagrała w nim w tavli. Musiałam, więc zagrałam. Ale skończyło się na tym, że grał za dwoje i sam sobie był przeciwnikiem. Szło mu całkiem nieźle. Ja tymczasem, nie mogłam się oprzeć leżącej obok kolorowej, plotkarskiej gazecie…  I co najśmieszniejsze – wygrałam!
    Zdarzają się jednak momenty, kiedy trzeba zaangażować się w grę, by nie być tą jedną osobą, która patrzy ze znudzeniem w sufit. I tak zagrałam w „Mafię” pierwszy raz.
 
     Ta gra jest całkiem popularna, więc pewnie ją znacie. Wszyscy zamykają oczy. W wersji greckiej mówi się: „w Palermo zapada noc…”. W międzyczasie każdy dostaje karteczkę. Na jednej napisane jest „zabójca”, na dwóch „donosiciel”. I tylko ci trzej otwierają oczy, rozpoznając kto kim jest. Sedno gry polega na tym, żeby wykryć kto jest zabójcą. O ile dobrze pamiętam – tak właśnie to szło.
   
    Cechą charakterystyczną Greków jest to, że we wszystko (!)  co robią, wkładają wszystkie swoje emocje. Tak więc  każda partia tej gry, nawet mimo że przecież to tylko zabawa, rozgrywana była jakby chodziło o ludzkie życie. W ciągu rozgrywania pierwszej partii, miałam okazję obserwować  cały wachlarz mini scenek aktorskich, a przy tym przykłady dociekliwości godnej Holmesa, sprytu radzieckiego szpiega czy też  najróżniejsze i najbardziej zmyślne  kłamstwa.
     Wszyscy grali całym sercem. Wliczając mnie!
     Na końcu rozgrywki zostały trzy osoby: Papryka,  Petos i ja.
     Finał zależeć miał ode mnie, bo to właśnie ja byłam osobą niewinną. Miałam wskazać, kto jest zabójcą i tym samym zakończyć grę.
    -Dorota! Musisz mi uwierzyć! Petros jest zabójcą! – powiedziała podejrzliwie wyglądająca dziewczyna, o czerwonych włosach, z tatuażem na szyi, którą wszyscy nazywali Papryka.
    -Nic na to nie wskazuje… – powiedziałam, czując że kłamie mistrzowsko! – Zabójcą jest… Papr…
    -Dorota! Błagam cię! To nie jestem ja!
    -Papryyy… – już prawie kończyłam.
   -Uwierz mi! Nie jestem zabójcą… 
    Siedziałyśmy obok siebie. Petros przybrał pokerową twarz. A wszystkie znaki na ziemi i niebie, wskazywały, że zabójcą jest Papryka.
    Z odległości 15 centymetrów, patrzyła prosto na mnie. Kiedy już otwierałam usta, żeby dokończyć „-yka”, myślałam że z jej wielkich, greckich oczu, obramowanych grubą czarną kreską, poleci czarna jak smoła łza, wymieszana z wodoodpornym pewnie tuszem.
    -Patros! Zabójcą jest Petros! – krzyknęłam pod wpływem jej wzroku.
    Petros z miejsca wstał i już myślałam, że chce mnie co najmniej uderzyć. Podniósł krzesło, na którym przed chwilą siedział i mocno walną nim o podłogę. Wyszedł i trzasnął drzwiami.
    -Wygrałyśmy! Dorota! Wygrałyśmy! – krzyczała Papryka, rzucając mi się na szyję.
    -Uwierzyłaś mi! Dziękuję! – dokończyła.
    -Co to była za gra! To było piękne! – powiedział ktoś z boku.
    Co prawda nic konkretnego nie wygrałyśmy. Ale następnego dnia we dwie spotkałyśmy się na kawę. Było przemiło. Tak poznałam Paprykę. Przyjaźnimy się do dziś.
 
 
 
 
Przeczytaj więcej…