Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 3/3)

Na szczycie Meteorów

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

Przeczytaj CZĘŚĆ 2/3

      Godzinę drogi od Githio leży Monemvasia. Udaliśmy się tam kolejnego dnia. Miasto założone zostało na szczycie potężnej skały w 583 roku. Ze stałym lądem łączy je jedynie wąska grobla. Składa się ono z Dolnego Miasta, z labiryntem wąskich uliczek oraz krytych dachówką domów i kościołów, otoczonego weneckimi murami oraz Górnego Miasta na szczycie skały. Charakteryzuje je burzliwa historia, warto się z nią zapoznać. Niecodziennym widokiem było ujrzenie białego konia wypasającego się na skałach góry, wyglądającego niczym jednorożec. Po zwiedzeniu Monemvasii i zapełnieniu żołądków pysznymi gyrosami, souvlakami i sałatkami greckimi, wróciliśmy do Githio.

Monemvasia

Monemvasia

       Następnego dnia, koło południa dotarliśmy do jaskini Diros, znajdującej się na południe od miasteczka Areopoli i lekko na północ od Pirgos Dirou.  Rejs łódką przez podziemne korytarze i komnaty wywoływał spore emocje. Trasa liczy 1,5 km, z czego tylko ok. 200 m pokonuje się na piechotę. Niesamowite jaskiniowe krajobrazy i nieskazitelnie czysta woda. Po wyjściu na powierzchnię, nie mogliśmy odmówić sobie krótkiej kąpieli przy okolicznej kamiennej plaży zbudowanej z białych otoczaków. Znakomite miejsce do snorkelingu.

Jaskinia Diros

      Było jeszcze w miarę wcześnie, a trzeba było powoli wracać na północ i opuszczać Peloponez. Postanowiliśmy więc, że pokonamy tego dnia całą długość półwyspu, a celem miała być Patra. Niekończące się zakręty, ogromne wzniesienia i zbocza gór oraz migoczące wody Morza Jońskiego, tak wyglądała droga powrotna. Po drodze mijaliśmy mnóstwo małych wiosek. W jednej z nich zaopatrzyliśmy się w przydrożnym straganie, w domowej roboty greckie przysmaki: ocet winny, oliwę z oliwek i same oliwki. Lekko zakręcony dziadek nie mógł dogadać się z nami w żadnym języku (nawet z greckim miał chyba małe problemy), ale za to poczęstował nas swoimi wyrobami, a my zrobiliśmy spore zapasy. Wieczorem dotarliśmy do Rio, na północ od Patry. Most podwieszany mający swój początek w Rio, a koniec w Antirio łączy Peloponez z kontynentem i jest dumą Greków. Nam udało się znaleźć nocleg w campingu z widokiem na most.

Wybrzeże Morza Jońskiego

      Przejazd mostem jest płatny. Za osobówkę zapłaciliśmy 13 euro. Ale po paru chwilach byliśmy z powrotem na kontynencie. Od tej chwili zostały nam już tylko dwa cele. Pierwszy z nich to Meteory, a drugi to koniec trasy w Salonikach. Po drodze mijaliśmy dużą ilość jezior, znajdujących się w zachodniej Grecji i oczywiście wszechobecne góry. Ten kawałek pokonaliśmy w większości autostradami i tunelami wydrążonymi pieczołowicie w górskich zboczach. Stan dróg zasługuje tutaj na wielkie uznanie. Oczywiście większość autostrad w Grecji jest płatna, ale przynajmniej nie ma żadnych wątpliwości za co człowiek płaci.
        Do Meteorów dojechaliśmy po południu, po kilku godzinach nieprzerwanej jazdy. Ten masyw skał z piaskowca robie niesamowite wrażenie. U podnóża leży miejscowość Kalampaka. A żeby wdrapać się na wysokość 540 metrów należało znaleźć jakiś wjazd. I owszem, znaleźliśmy swego rodzaju bramę wjazdową. Po środku wjazdu stał szlaban, a raczej Grek z młotkiem w ręku, który zawracał wszystkie samochody, blokując przejazd. Staraliśmy się dowiedzieć dlaczego każe wszystkim zawracać, choć jest to oficjalny wjazd na górę. Okazało się, że ów Grek zna tylko jedno słowo. – Kalampaka! Kalampaka! – krzyczał do nas wzburzony, wymachując młotkiem. Nie wiedzieliśmy kompletnie o co mu chodzi, więc staraliśmy się dogadać w jakimś języku. Mówiliśmy do niego po angielsku, niemiecku, po rosyjsku, potem po polsku (a nóż może chociaż ten zna!). Nic to nie pomogło. Jeszcze bardziej go rozzłościliśmy. Baliśmy się o karoserie samochodów, bo wymachy młotkiem stały się co raz bardziej nerwowe. Po chwili zrozumieliśmy, że aby wjechać na górę, należy objechać Kalampakę i wbić się na górę z drugiej strony, z powodu rozwijanego właśnie asfaltu na zablokowanej trasie.
Meteory – panorama
Meteory
        Uff! Przeżyliśmy my i nasze auta. Po kilkunastu minutach byliśmy na szczycie. To co zobaczyliśmy na górze wyglądało jak bajka. Ogromne masywy skalne wyrastające z zielonej doliny, a na szczytach zespół monastyrów. Meteory swego czasu były scenerią dla jednego z filmów o przygodach Jamesa Bonda. Zwiedziliśmy  jeden z klasztorów, a wraz z nami dziesiątki turystów, których tam spotkaliśmy. Same monastyry i ich położenie robią niesamowite wrażenie. Jest to punkt, według mnie obowiązkowy, jeśli będziecie kiedykolwiek podróżować po Grecji. Po obfotografowaniu gór i doliny z różnych punktów widokowych, zjechaliśmy na dół do Kalampaki, żeby coś przekąsić. Po obiedzie postanowiliśmy w drodze do Salonik wylądować na jednej z plaż nad Zatoką Termajską. Przenocowaliśmy w miejscowości Paralia, o tej porze całkowicie już opuszczonej przez turystów. Byliśmy tam bodajże jedynymi turystami i wywołaliśmy niemałe zaskoczenie wśród mieszkańców trudniących się w wynajmowaniu domów w okresie letnim. W przybrzeżnych barach powstało poruszenie wśród relaksujących się po intensywnym sezonie Greków, ale po paru chwilach znalazł się dla nas dom, w którym spędziliśmy noc.
Meteory
Meteory –  na szczycie
       Ostatni dzień naszego tripu powinien trwać zdecydowanie dłużej. Do Salonik dojechaliśmy na oparach benzyny, dopiero przed samym miastem znaleźliśmy stację. Zatankowaliśmy po raz ostatni i… wjechaliśmy do zakorkowanego do granic możliwości drugiego co do wielkości miasta Grecji. Trafiliśmy akurat na piątkowe godziny popołudniowego szczytu. Żadne przepisy drogowe nie miały tam większego znaczenia. Saloniki to miasto zdecydowanie akademickie.Na jednym z głównych deptaków w okolicy Łuku Galeriusza, toczy się, w niezliczonej ilości knajpek, studenckie życie. Cudem udało nam się zaparkować samochody. Nieco zgłodnieliśmy, więc po chwili znaleźliśmy się w przepysznej Restauracji Rotonta, w okolicy Rotundy św. Jerzego. Ten obiad to była uczta dla podniebienia.  Moussaka (zapiekane bakłażany z mielonym mięsem pod beszamelem), kolokithakia gemista (cukinie faszerowane), czy idealnie wręcz przyrządzona wołowina z gotowanymi ziemniakami – tego po prostu trzeba tam spróbować. Do tego obsługiwała nas niezwykle urocza kelnerka. Wszystko to zasługuje na ocenę 10/10! Polecam.
Moussaka  – wersja idealna!
         Późnym popołudniem udaliśmy się na jarmark produktów regionalnych pochodzących z całej Grecji.  Popróbowaliśmy tam i zaopatrzyliśmy się w wiele regionalnych przysmaków. A na szczególną uwagę zasługuje tu grecki alkohol o nazwie Rakomelo – połączenie tsikoudii, miodu i przypraw. Kojąco rozgrzewa. Na każdym ze stoisk, a było ich ponad 20, zostaliśmy poczęstowani małym kieliszkiem. Z jarmarku wyszliśmy całkiem przyjemnie zakręceni. Zbliżał się wieczór, a my mieliśmy zaplanowany lot powrotny do Polski na godziny nocne. Wolne chwile wykorzystaliśmy na spacer nabrzeżem od Placu Arystotelesa do Białej Wieży, mijając po drodze cały szereg knajp, restauracji  i klubów, w których bawiły się całe tłumy Greków. Do Salonik na pewno warto się wybrać na dłuższy weekend i skorzystać z tych wszystkich atrakcji.
       I tak właśnie zakończyła się nasza grecka przygoda. Przez dwa tygodnie zobaczyliśmy naprawdę wiele, a o niebo więcej zostało jeszcze do obejrzenia. Przywieźliśmy całą masę znakomitych wspomnień. O wszystkich nie dało się oczywiście w tym tekście napisać. Niektóre z sytuacji, przygód i anegdot wymagałyby zapisania wielu stron, a także w niektórych przypadkach nawet cenzury. W każdym razie, z całą pewnością wszystkim lubiącym śródziemnomorski klimat, polecam Grecję, jej przyrodę, krajobrazy, zabytki, muzykę, kuchnię i rozmowy z jej mieszkańcami. Obcowanie z tym wszystkim daje niebywałą przyjemność.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 2/3)

Zmiana warty

Przeczytaj CZĘŚĆ 1/3

      O samych Atenach można by napisać oddzielną opowieść. To miasto niezwykłe, ogromne, ciągnące się po horyzont, dające schronienie nie tylko Grekom, ale i przybyszom z wielu innych krajów, poszukujących tu lepszego życia. Postaram się zatem nie rozpisywać o wielu zabytkach świata starożytnego, bo wszystkie są oczywiście warte odwiedzenia. Akropol, Narodowe Muzeum Archeologiczne, amfiteatry, świątynie, ruiny. Warto na pewno połazić ulicami Plaki u stóp Akropolu, wspiąć się w ciągu dnia i koniecznie wieczorem na ateńskie wzgórza wyrastające w wielu punktach miasta (szczególnie polecamwzgórze Likavitos – my nazwaliśmy je romantyczną górką) z zapierającą dech w piersiach panoramą Aten, odwiedzić Central Market (Dimotiki Agora Athinon), gdzie znaleźliśmy mnóstwo greckich ryb, ale i obdarte ze skóry głowy owiec czy rekinów, a także przejść się ulicą Ermou od Placu Monastiraki do Placu Syntagma, gdzie swoje sklepy mają tu światowe marki.

Parlament w Atenach

Targ rybny w Atenach

Na bazarze w Atenach

     Na trasie naszej wycieczki nie mogliśmy rzecz jasna pominąć Parlamentu. A z racji tego, że był to niezwykle napięty okres czasu, obfitujący w demonstracje przeciwko reformom rządowym i polityce oszczędności, przysiedliśmy się na Placu Syntagma przed samym parlamentem, żeby trochę poobserwować.Tak, kryzys czuć było w powietrzu, choć mieszkańcy starali się zachowywać jak na co dzień. Tego dnia na całe szczęście nie wybuchły żadne zamieszki. Udaliśmy się na spacer po Ogrodach Narodowych, a jest to miejsce naprawdę ciekawe. Ale zanim weszliśmy na ich teren zaopatrzyliśmy się w miejskim kiosku, w nasz ulubiony grecki napój, a chodzi tu o wino z dodatkiem żywicy sosnowej – Retsina. Nam szczególnie przypadła do gustu marka Malamatina. Na początku nieco ziemisty posmak wywołał na twarzy niemałe wykrzywienia, ale po paru łykach nie mogliśmy się bez niego obejść przez następne dni. Rozkosz dla podniebienia, a tylko około 3 euro za 0,5l kapslowaną butelkę.

       Ogrody narodowe przypominały dżunglę. Mnóstwo tu odmian różnorakich roślin, drzew, kwiatów. W centrum znajduje się mini zoo: kozy, gęsi, papugi. Są też psy wałęsające się po parku, ale każdy ma tu swoją budę. Są także stawy z niezliczoną ilością żółwi, część wyleguje się na skałach, część urządza sobie wodne wyścigi. Wielkim zdziwieniem był dla nas martwy żółw, pływający do góry brzuchem i pożerany przez stado swoich współtowarzyszy. Niecodzienny widok. Przyczyn śmierci nie odgadliśmy, choć pomysłów było wiele: nieudany skok ze skały, zachłyśnięcie się wodą, czy wreszcie samobójstwo. Kto wie…
      Późnym wieczorem postanowiliśmy wyskoczyć na mały clubbing. Trafiliśmy do dzielnicy Gazi, w której znajduje się park kulturalny „Technopolis”. Dojazd jest tu bardzo wygodny, wysiadka na stacji metra Keramikos. Są to tereny dawnych zakładów przemysłowych, już w 1857 roku otwarto tu stację gazową, będącą pierwszym w Grecji zakładem produkcji energii. Do dziś zachowała się większość XIX-wiecznych zabudowań zakładów. Ale jest to także popularne miejsce koncertów i innych wydarzeń kulturalnych. Wiele tu barów, restauracji i klubów, a przede wszystkim młodych ludzi. W klubach jest dość tłoczno, ale jest za to dużo greckiej muzyki, a życie tętni do samego rana.
Kanał Koryncki
     Dwa dni to zdecydowanie za mało na zwiedzenie Aten, ale należało ruszać w dalszą drogę, tym bardziej, że kolejnym etapem naszego tripu miał być Peloponez, najbardziej na południe wysunięta część Półwyspu Bałkańskiego i kontynentalnej Grecji. Połączony jest z lądem Przesmykiem Korynckim przeciętym Kanałem Korynckim. Trasa ze stolicy do Koryntu liczy około 75 km. Minęła godzina i byliśmy na miejscu – na moście, a w dole pod nami kanał. Jego ściany mają wysokość prawie 80 metrów od lustra wody, a dzięki niemu niektóre statki, głównie turystyczne mogą zaoszczędzić 400 km podróży, które musiałyby pokonać wokół Peloponezu. Po szybkim uzupełnieniu płynów, wpadliśmy parę kilometrów dalej do starożytnego Koryntu. Krótki spacer po ruinach świątyń i amfiteatrów i znowu wsiedliśmy do samochodów, tym razem już bez konkretnie określonych planów. Na Peloponezie daliśmy sobie większa swobodę czasową. Miał to być etap naszej podróży, w którym oprócz zwiedzania chcieliśmy oddać się błogiemu relaksowi na gorących plażach południa.
Starożytny Korynt
    Pierwszym większym przystankiem było Nafplio – pierwsza stolica nowożytnego państwa greckiego. Urocze, bardzo czyste miasteczko, z zamkiem na wzgórzu i zatokami u podnóża. Jak najszybciej chcieliśmy wskoczyć do morza, przejechaliśmy więc szybko przez miasto i tuż za wzgórzem trafiliśmy na plażę Karathona, otoczoną dokoła wzgórzami. W sezonie zapewne to miejsce tętni życiem, jest tu kilka nadmorskich barów, dyskoteka, mały port i sporo miejsca na rozbicie namiotów. Po drodze z Koryntu kupiliśmy kilka kilogramów słodkich pomarańczy od dziadka, który prowadził swój sad przy drodze i właśnie na plaży rozkoszowaliśmy się ich smakiem. Postanowiliśmy, że najbliższą noc spędzimy właśnie tutaj, przy plaży. Co się później okazało więcej niż jedną noc. Rozbiliśmy namioty, skoczyliśmy do miasta po zapasy i gdy nastała noc wylegiwaliśmy się na piasku obserwując gwiazdy i sącząc Retsinę.
Zachód słońca w Nafplio
Panorama Nafplio
Benek
     Nie można tu pominąć przyjaciela, którego spotkaliśmy na plaży Karathona. A był nim najwierniejszy pies na świecie. Dostał ksywkę Benek. Pierwszej nocy przypałętał się do nas, gdy jedliśmy kolację na plaży, poczęstowaliśmy go smacznymi kąskami i tak już został z nami przez kolejne dwie doby. Po naszym geście, Benek bardzo poczuł się do tego, żeby od teraz nas chronić. Nie odstępował nas na krok, obszczekiwał wszystkich obcych dookoła, nikt nie mógł się do nas zbliżyć, nocą spał przy naszych namiotach, odprowadzał nasze dziewczęta do strefy sanitarnej znajdującej się jakieś 700 metrów od naszego obozowiska, a gdy w ciągu dnia jechaliśmy do miasta pilnował namiotów, podczas naszej nieobecności. Aż żal było go tam zostawiać, trudno było nam się z nim rozstać, ale zostawiliśmy go pod opieką Niemców nocujących w swoich camperach przy plaży.
Widok z plaży Karathona
    Po dwóch dniach skwierczenia na słońcu, ruszyliśmy dalej na południe. Przejeżdżając przez przepiękne wzgórza na trasie do Trypolisu, kierowaliśmy się jeszcze dalej do stolicy prefektury Lakonia – Sparty. Na próżno szukać tu jednak starożytnych ruin (może poza kilkoma). Nowożytne miasto zamieszkuje ok. 18 tys. osób i dominują tu głównie białe kamienice i domy. O wiele ciekawsze jest średniowieczne miasto Mistra, jakieś 5 km od Sparty, położone na zboczach gór Tajget. Trzeba było wdrapać się na spore wzniesienie, żeby zobaczyć te bizantyjskie fortyfikacje i świątynie, ale było warto. Tym bardziej, że z zamku roztacza się przepiękna panorama doliny, z wieloma gajami oliwnymi w dole po jednej stronie i zboczami gór po przeciwnej.
Widok na Tajget
Port w Githio
     Z Mistry kierowaliśmy się dalej na południe, tym razem w poszukiwaniu noclegu. Dotarliśmy do portowego miasteczka Githio. Tuż za nim położone są nadmorskie ośrodki campingowe. Późnym wieczorem wylądowaliśmy na jednym z nich.W związku z tym, że był to październik, nie było problemu z noclegiem, udało nam się nawet dostać od właściciela dwa bardzo przyzwoicie wyposażone domki letniskowe, w bardzo przystępnej cenie. Wokół nocowali oprócz nas Niemcy w swoich camperach. Wyspaliśmy się za wszystkie czasy, a z samego rana pobiegliśmy na plażę. Okazało się, że jest cała tylko dla nas, no może oprócz jednego windsurfera, wyglądającego jak rozbitek z bezludnej wyspy i babci z reklamówką zbierającej kamyki. Od razu zanurzyliśmy się w niesamowitych falach. Morze było bardzo ciepłe, więc przez pół dnia prawie nie wychodziliśmy z wody. Piaszczyste, szerokie plaże zachęcały do spacerów.
Mistra
Mury Mistry
Wnętrze świątyni w Mistrze
C.d.n.
Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora:

Z CYKLU: Inny punkt widzenia – 2 200 km w dwa tygodnie, czyli jak zobaczyć Grecję od północy, aż po samo południe? (część 1/3)

     Czasami wydaje mi się, że byłam  już w tylu  ciekawych miejscach Grecji.  Ale uświadamiam sobie, jak wiele jest jeszcze do zobaczenia, kiedy czytam teksty  takie jak ten. Dziś kolejny post z cyklu „Inny punkt widzenia”. Tym razem mam wielką przyjemność zaprosić do przeczytania relacji z podróży wzdłuż prawie całej Grecji – od Salonik, aż po Monemwazje  na Peloponezie, autorstwa Łukasza Hartmana. Mam nadzieję, że  materiał  Wam się spodoba. Mnie osobiście szalenie zainspirował, by podróżować jeszcze i jeszcze więcej. Oto pierwsza z trzech części!


***

        13 słonecznych dni, 7 żądnych relaksu osób, 2 superszybkie samochody, 2200 km drogi oraz bezcenne wspomnienia – to właśnie Grecja roku 2012. Nasza wyprawa zaczęła się wczesnym październikowym, nieco chłodnym wieczorem na warszawskim Okęciu.Obładowani torbami i namiotami, w promieniach zachodzącego słońca, ruszyliśmy w stronę check-in’u. Poszło całkiem sprawnie i po kilku chwilach znaleźliśmy się na pokładzie samolotu do Salonik, a właściwie to najpierw do Zurichu, gdyż konieczna była przesiadka. Po kilku godzinach, a dokładnie koło drugiej w nocy wylądowaliśmy w Grecji. Po wyjściu z terminala w Salonikach okazało się, że możemy zapomnieć o polskim jesiennym chłodzie. Co się w dalszej części naszego tripu okazało, trafiliśmy na niezwykle ciepły od kilku lat początek października. Przez całe dwa tygodnie temperatura wahała się w przedziale od 25 do 30˚C.
        Po godzinie drugiej w nocy wsiedliśmy do miejskiego autobusu i ruszyliśmy przez miasto do wcześniej zarezerwowanego hotelu w centrum Salonik.Zameldowanie zajęło parę chwil. Miły dziadek z recepcji i jego kłopoty ze wzrokiem, a może i lekkie zaspanie, bo to w końcu środek nocy, nie pozwoliły nam na szybkie ruszenie w stronę łóżek. Na szczęście udało się wypełnić wszystkie, skrupulatnie prowadzone recepcyjne księgi i wylądowaliśmy w pokojach. Z czego jeden był naprawdę „niezwykły”. Otrzymał miano „kiblopokoju”, a to za sprawą stojącej po środku drewnianej zasuwanej kabiny, skrywającej prysznic i właśnie „kibel”.
      Wczesnym rankiem obudził nas straszliwy uliczny gwar. Za oknem ruchliwe, lekko zakorkowane skrzyżowanie, ludzie spieszący do pracy, co chwilę odjeżdżające autobusy z przystanku pod samym hotelem. Na szczęście oprócz tego hałasu obudziły nas także gorące słoneczne promienie. Wzięliśmy szybki prysznic i pod hotelem zjawiły się wcześniej wynajęte samochody, w których spędzić mieliśmy kolejne dwa tygodnie.Zapakowanie się do nich sprawiło niemałe problemy, a to z tego powodu, że dookoła hotelu i w promieniu najbliższych 500 metrów nie było gdzie zaparkować. Jednokierunkowe uliczki zastawione do granic możliwości. Biegaliśmy w tę i z powrotem z kilogramami bagaży. Jakieś cztery przecznice dalej udało się! Wstrzymaliśmy na chwilę ruch na ulicy, bo inaczej się nie dało, ale przynajmniej mogliśmy nareszcie wyjechać w trasę.
Saloniki – Łuk Galeriusza
Saloniki – Plac  Arystotelesa
    Z Salonik skierowaliśmy się na południe, nadmorską trasą w stronę Larisy. Bezchmurne, słoneczne niebo i z godziny na godzinę rosnąca temperatura zachęcały do kąpieli w morzu. Nie mogliśmy sobie odmówić i po kilkudziesięciu kilometrach znaleźliśmy się na plaży. A tam ani żywego ducha. Cała plaża tylko dla nas. Niewiele się zastanawiając wskoczyliśmy do morza. W tle masyw Olimpu, przy plaży kapliczka, a tuż za nią stado pasących się owiec. Pierwszy przystanek zaliczony. Ale z racji, że zbliżała się pora obiadowa, za niedługą chwilę wylądowaliśmy w Litochoro na pierwszym greckim obiedzie. Życie płynie tu powolnym rytmem. Z centrum miasta rozpościera się przepiękny widok na masyw Olimpu, a dokładnie na Wąwóz Enipea. Po drodze wstępujemy, żeby zobaczyć monaster św. Dionizego. W jednej z knajpek w Litochoro zdecydowaliśmy się na souvlaki z bułką zapieczoną na ruszcie, a do tego chyba najbardziej znane greckie piwo Mythos.
Widok na masyw Olimpu
      Chciałoby się zrelaksować nieco dłużej w tej przepięknej krainie, ale przed nami do zrealizowania ważny cel jeszcze tego samego wieczoru, a mianowicie Delfy. Do pokonania 300 km, a godzina jest już mocno popołudniowa. Zatankowaliśmy do pełna i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wszystko poszłoby zgodnie z planem, gdyby nie to, że nasz GPS lekko zwariował i zamiast pokierować nas w Larisie prosto na południe w stronę miasta Lamia, kazał nam skręcić na zachód w kierunku Trikali. Trasa wydłużyła się o jakieś 40 km. Postanowiliśmy, że od tej pory korzystamy już tylko z mapy papierowej. Tak właśnie zostałem pilotem. Przy okazji była to znakomita okazja do nauczenia się greckiego alfabetu. Co prawda znaki drogowe w Grecji są zarówno w alfabecie greckim jak i łacińskim, jednak greckie tablice ustawione są na drogach zazwyczaj o kilkanaście metrów wcześniej niż te łacińskie.
      O ile droga z Trikali, przez Karditsę i Lamię, do wjazdu w góry, w okolicach Termopil była gładka i przebiegała w większości przez tereny płaskie, o tyle po wjeździe na tereny górskie okazała się o wiele trudniejsza. Tym bardziej, że nastał zmierzch, a na drogach górskich o jakimkolwiek oświetleniu można tylko pomarzyć. Niekończące się niebezpieczne zakręty, urwiska, wąwozy, wąskie drogi i stale zwiększająca się wysokość (do ponad 1000 m, a w masywie Parnasu ponad 2000 m), sprawiły że ten odcinek pokonywaliśmy z duszą na ramieniu. Po kilku godzinach dojechaliśmy do Delf. Było już w okolicach północy. Po drodze na zewnątrz nie było widać nic. Totalna ciemność. Miasteczko na szczęście było oświetlone. Szybko znaleźliśmy nasz hotel i prawie od razu wskoczyliśmy pod kołdry. Dopiero rano naszym oczom ukazało się coś niesamowitego. Po otwarciu drewnianych balkonowych okiennic okazało się, że nocowaliśmy nad ogromnym górskim wąwozem. Widok zapierał dech w piersiach. Pod nami kilkuset metrowa dolina, przed nami monumentalne wzgórza, a w oddali Zatoka Iteas. Z takim widokiem można by budzić się codziennie.
Delfy – poranny widok z balkonu
     Współczesne Delfy leżą na zachód od stanowiska archeologicznego i są często odwiedzane przez  turystów. Miasteczko nie jest duże, zamieszkuje tam ok. 2300 mieszkańców. Sporo tam hoteli, hosteli, tawern i barów. Jest niezwykle zadbane. Po szybkim śniadaniu ruszyliśmy do wyroczni.  Na miejscu odwiedziliśmy cały starożytny kompleks ze świątynią Apollina, skarbcem ateńskim, amfiteatrem i stadionem rzymskim. Warto także odwiedzić tu Muzeum Archeologiczne, chroniące kolekcję zabytków związanych ze starożytnymi Delfami (m.in. bliźniacy z Argos, Sfinks z Naksos). Po powrocie do miasteczka przyszedł czas na obiad. Wyprawy po sezonie mają m.in. tę zaletę, że w tawernach czy restauracjach wolnych miejsc jest cała masa. Tym razem trafiliśmy do Tawerny Dion. Przemiły właściciel był nieco zaskoczony bodajże pierwszymi klientami tego dnia, ale dzięki temu potraktowani zostaliśmy niezwykle gościnnie. Z Delf wyjechaliśmy kolejnego dnia z bardzo dobrymi wspomnieniami.
Starożytne Delfy – skarbiec
Delfy – starożytny teatr
     Przed nami otworem stała droga do Aten. Około 160 km przez Arachovę, Livadię, Teby, Elefsinę. Poszło całkiem sprawnie i chwilę po zmierzchu dotarliśmy do greckiej stolicy. Wjeżdżając do miasta naszym oczom ukazał się bajkowy widok rozświetlonego Akropolu. Można by podziwiać bez końca, ale najpierw należało znaleźć nasz hostel, w którym mieliśmy nocować przez najbliższe doby. Znajdował się on niedaleko stacji metra Metaxourgio, przy ul. Victora Ougo. Zatrzymaliśmy się przy Placu Karaiskaki i ruszyliśmy na piechotę w poszukiwaniu naszego noclegu. Okolica okazała się niezbyt zachęcająca do wieczornych spacerów. Na chodnikach i ulicach sporo śmieci, dziwny unoszący się w powietrzu zapach zmęczonego upałem miasta, co kilkanaście metrów grupki obserwujących okolicę i coś knujących greckich chłopaków, a na jednym z krawężników spora grupa Cyganów, otaczających siedzącego w samym centrum na stołku „Don Wasyla”. Nie wyglądało to tak bajkowo, jak wcześniej dostrzeżony z oddali Akropol. Na szczęście po kilku chwilach znaleźliśmy nasz cel i wdrapaliśmy się na piąte piętro. Pokoje okazały się całkiem przyjemne, piętrowe łóżka, czyste łazienki i balkony wychodzące na ulicę. Za oknami, po drugiej stronie ulicy, po części zamieszkałe, a po części opuszczone kamienice. Jedna między innymi z walącym się dachem. Nie przeszkadzało nam jednak to wszystko. Przyjechaliśmy przecież zobaczyć prawdziwą Grecję, więc wszystko dookoła tworzyło specyficzny, naturalny klimat.
Akropol
     Było już koło północy, ale nie chcieliśmy przecież tak wcześnie kłaść się spać. Włączyliśmy więc greckie hity, otworzyliśmy Mythosy, Fixy i Amstele (chyba trzy najbardziej rozpoznawalne greckie piwa) i urządziliśmy sobie małe party na balkonie. Miasto pod nami też jeszcze nie spało, więc nie obawialiśmy się, że jakoś bardzo przeszkadzamy sąsiadom. Zabawa trwała w najlepsze, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy wystrzały. Spojrzeliśmy w dół przez balkon i zobaczyliśmy niezłą rozróbę przy sklepie na rogu. Jakieś przepychanki, a potem nadjeżdżająca zza winkla policja z karabinem wycelowanym w powietrze. Padł kolejny strzał i zobaczyliśmy uciekających w dole pod naszymi balkonami młodych mężczyzn. Mieliśmy nadzieję, że obeszło się bez ofiar, bo wyglądało to co najmniej niebezpiecznie. Tak właśnie minęła nam pierwsza noc w stolicy Grecji.
Ateńskie koty
C.d.n.

Łukasz Hartman
Odwiedź blog autora: