Wszystkie wcześniejsze posty z tego cyklu znajdziesz klikając TUTAJ!
Na studiach miałam koleżankę, która bardzo często podróżowała. Magda żyła na walizkach, przeprowadzając się z miejsca na miejsce. To właśnie ona powiedziała mi o „magicznej granicy trzech miesięcy”, czyli takim pierwszym okresie, kiedy zamieszkuje się w zupełnie nowym mieście, kraju, kontynencie. W moim życiu miałam cztery ważne zmiany miejsca zamieszkania. Kiedy przeprowadziłam się na studia do Poznania. Kiedy wyjechałam na stypendium Sokratesa na Lesbos. Później na praktyki do Finlandii. I w końcu już na stałe do Grecji. Za każdym razem zasada Magdy się sprawdzała. I za każdym razem moim największym problemem było to, że albo o niej jeszcze nie wiedziałam, albo o niej zapominałam, albo ją bagatelizowałam. Ale o co dokładnie w tej zasadzie chodzi?
*
Sporo moim bliższych / dalszych koleżanek wyjechało z kraju. Najciekawsze jest to, że mniej więcej u każdej z nas cały proces emigracji wyglądał bardzo podobnie. Na początku jest strach przed podjęciem decyzji. Później sama decyzja. Następnie jeszcze większy strach! W końcu przeprowadzka, pierwszy dzień. I pierwsze trzy miesiące…
Na początku emigracji, właściwie po samym przyjeździe, większość osób ma taki okres idealizowania i ekscytacji. Chce się wtedy wszystkiego. Zacząć trenować bieganie. Schudnąć pięć kilo. Obciąć włosy i je przefarbować. Nauczyć się hiszpańskiego. Zapisać się na kurs rysunku. Wypróbować pięćdziesiąt przepisów i przejść na wegetarianizm. Przeczytać dziesięć nowych książek. Zacząć prenumerować nową gazetę. U mnie też trochę tak było. I w sumie jest to całkiem normalne.
Problem pojawił się jednak, kiedy… pamiętam to jak dziś… wyszłam sama do sklepu kupić bochenek chleba. Weszłam do piekarni i powiedziałam wyćwiczoną frazę. Tylko, że sprzedawczyni spytała się o coś jeszcze. Coś czego nie przewidziano w dialogach mojej książki do nauki greckiego. W całej piekarni zapadła krępująca cisza, kiedy inni klienci usłyszeli obcy akcent i to jak próbuje mówić w ich języku. Dla nich pewnie było to zabawne. Dla mnie jednak straszne.
Ostatecznie się nie dogadałyśmy. Szybko wzięłam chleb. Zapłaciłam. Nawet nie biorąc reszty, wyszłam najszybciej jak mogłam.
Niby taka mała rzecz, ale właśnie wtedy uświadomiłam sobie, że łatwo to raczej nie będzie. I nie ma co się okłamywać. Trzeba zacząć od zupełnych podstaw, czyli od bardzo powolnego raczkowania. I tym są właśnie te pierwsze trzy miesiące. Jest to nauka raczkowania. Powolna i dość mozolna. A kiedy się upada, potrafi zaboleć. Dopiero po tych trzech miesiącach, człowiek zaczyna mniej więcej normalnie funkcjonować. Największy problem jest w tym, że dorosły człowiek jest przyzwyczajony do tego, że wcześniej chodził, biegał i skakał. I sam nie może się nadziwić, że teraz trudność sprawia mu każdy jeden, najmniejszy krok. Trudno jest się z tym pogodzić, ale ten początkowy okres emigracji, to lekcja ogromnej cierpliwości i wyrozumiałości – dla siebie.
W pierwszym etapie trzech miesięcy, najważniejsze są dwie rzeczy. Po pierwsze: nie podejmować żadnych ważnych, życiowych decyzji, zaliczając do tego również decyzję, czy zostaje się, czy też nie. A po drugie: być dla siebie niezwykle wyrozumiałym, traktować siebie dokładnie jak małe dziecko, które uczy się chodzić.
Przez te pierwsze trzy miesiące, trzeba zacząć od zupełnych podstaw. Poznać dobrze miejsce, gdzie się mieszka. Uczyć się języka, albo przełamywać barierę językową. Poznać kilka pozytywnych osób i umówić się z nimi na kawę.
Największym błędem, który można w tym okresie zrobić, to od razu rzucać się na głęboką wodę i szukać pracy. Szukanie pracy na samym początku emigracji, przynosi zazwyczaj rozczarowanie i frustracje. To najzwyklejsze marnowanie swojej energii.
Zazwyczaj podejmując decyzję o wyjeździe do innego kraju, ma się / lub przynajmniej powinno się mieć oszczędności które pozwolą na życie przez najbliższe 6 miesięcy. Żeby nie popełnić żadnego bezsensownego kroku i niczego nie żałować, trzeba dać sobie te pierwsze trzy miesiące na rozeznanie, czas w którym nic jeszcze nie wiadomo, takie przyzwolenie na to, by mówić: „jeszcze nie wiem”.
Mimo tego, że mojej w głowie jak chińska tortura pojawiała się mantra, że „powinnam już pracować”, wiedziałam że muszę z tym zaczekać. Był to też pierwszy okres w moim dorosłym życiu, kiedy nie miałam żadnych planów, ani zobowiązań. Zamiast rzucać się na cokolwiek, postanowiłam zaczekać i zadać sobie pytanie, na które nigdy tak naprawdę nie odpowiedziałam sobie stuprocentowo szczerze. Pomiędzy zajęciami na studiach, pierwszą pracą, zaliczeniami i spotkaniami ze znajomymi, w mojej głowie po prostu nie było na to przestrzeni, a w wiecznie zapchanym kalendarzu, nie było na to miejsca.
I tak właśnie, pierwszy raz po przylocie, gapiąc się w morze o pijąc spokojnie zimną kawę… Zasypiając bez zobowiązań i wstając bez nastawiania zegarka. Pierwszy raz w dorosłym życiu czułam się jak niezapisana niczym kartka. Fantastyczne, ale jednocześnie przerażające. I właśnie wtedy, zrobiłam najlepszą rzecz, jaką mogłam. Miałam dwadzieścia sześć lat. Trochę już za sobą. I jeszcze więcej przed. Idealny moment, by szczerze odpowiedzieć sobie na pytanie:
Co ja chcę ze swoim życiem … ZROBIĆ?
Co stało się później? Oj, łatwo nie było. Ale o tym już w następnym poście z tej serii. Tymczasem tutaj znajdziecie kilka postów, które powstały właśnie w tym okresie…
Prosta przyjemność jedzenia rękami