Nieprzypadkowym zapewne zbiegiem okoliczności, ten film wpadł mi w ręce na kilka dni przed moim pierwszym wyjazdem do Grecji. Było to już jakieś osiem lat temu. Oglądając go co chwilę spadałam ze śmiechu z krzesła, choć jeszcze wtedy nie do końca rozumiałam o co chodzi w niektórych scenach. Fenomen tej jednej z najpopularniejszych komedii o Grekach obrazuje między innymi fakt, że wiele cytatów z tego filmu weszło na stałe do języka potocznego. „Moje wielkie, greckie…” – ten slogan powtarza się tak często. „Powiedz mi jedno słowo, a udowodnię ci, że pochodzi ono z Grecji”. Czy też: „Ludzie dzielą się na tych, którzy są Grekami i tych, którzy chcieliby nimi być” (to chyba mój ulubiony;))) W czym jednak tkwi fenomen tej przezabawnej komedii? To, że śmieszy to jeszcze przecież nie wszystko.
„Moje wielkie, greckie wesele” to film o dość prostej fabule, typowej dla komedii romantycznych. Główna bohaterka, czyli Tula pochodzi ze skrajnie tradycyjnej greckiej rodziny, mieszkającej w Stanach. Jej rodzice należą do pokolenia greckich emigrantów, którzy zaczynali od „ośmiu dolarów w kieszeni”, by ciężką pracą polepszyć warunki bytowe. Ot doskonały przykład, że stereotyp leniwego Greka niekoniecznie się sprawdza. Tula dobiega trzydziestu lat. Czuje presję o ciężarze co najmniej tony, że a) powinna szybko wyjść za mąż b)jej mąż musi być Grekiem c)powinna jak najszybciej urodzić dziecko, a najlepiej… wiele, wiele dzieci!
Tula postanawia przeciwstawić się tradycji, która wyraźnie ją uwiera i iść obraną przez siebie drogą. Zapisuje się na kurs komputerowy. Przestaje pracować jako kelnerka w tawernie swoich rodziców i zatrudnia się w biurze podróży. W międzyczasie poznaje pewnego szalenie przystojnego Amerykanina, o niemieckich korzeniach. Nie zdradzę chyba zbyt wiele jeśli wyjawię, że przezwyciężając pasmo trudności, romans kończy się „wielkim, greckim weselem”.
Fenomen tego filmu tkwi nie tylko w tym, że jest przezabawny. „Moje wielkie…” jest przede wszystkim swoistą encyklopedią, w której zawarte jest wszystko co najlepiej charakteryzuje Greków. Filmowe postacie skrojone są tak, by zobrazować pewne „typy” funkcjonujące w dzisiejszym, greckim społeczeństwie. Ojciec Tuli, to tradycjonalista, który nie wyobraża sobie, że jego córka może wyjść za nie-Greka. Typowa, grecka „mamma”, jako przysłowiowa „szyja”, kręci głową swojego męża w każdą możliwą stronę. Brat Tuli, czyli Nikos – to idealny przykład „Greek Lovera” ze złotym łańcuchem zawieszonym na klacie i błyszczącym żelem we włosach. Mimo trzydziestu kilku lat na karku, nie wygląda na to, że szybko wyprowadzi się od rodziców.
Dlaczego Grecy „plują”, kiedy widzą coś godnego pozazdroszczenia? Jak reagują na słowo „wegetarianin”? Dlaczego większość mężczyzn w Elladzie ma na imię Nikos? I dlaczego w typowym, greckim domu musi stać dziesięć popiersi greckich filozofów? Na te i wiele innych pytań dotyczących Grecji i Greków znajdziecie odpowiedź w samym filmie, który w zaledwie 90 minutach opowiada o wszystkim, co charakteryzuje współczesnych mieszkańców Ellady.
Śmieszy. Bawi. Uczy. Ale również odpowiada na pewne bardzo ważne pytanie. Jak ustosunkować się do greckiego szaleństwa na punkcie tradycji, tak by zachować życiową równowagę, czy też – grecki „złoty środek”? Na to pytanie w jednej ze scen odpowiada Nikos mówiąc, że tradycja w jakiej się wychowaliśmy zawsze będzie częścią nas, ale nigdy nie powinna hamować przed tym, by iść obraną przez siebie drogą.
„Moje wielkie, greckie wesele” drugi raz obejrzałam po moim pierwszym pobycie w Grecji. Rozumiejąc już dużo więcej, śmiałam się jeszcze bardziej. Po raz trzeci obejrzałam ten film kilka dni temu. Brzuch bolał mnie ze śmiechu jeszcze bardziej. Z pewnością wrócę do niego jeszcze niejeden raz. Wy pewnie też już oglądaliście. Ale… Jeśli nie macie planów na najbliższy wolny wieczór, to może by tak raz jeszcze? „Moje wielkie, greckie wesele”!
https://www.youtube.com/watch?v=_Y5aBK7qAI0