Pamiętam, że jedną z pierwszych rzeczy, jakie zrobiłam po przeprowadzeniu się do naszej wioski, było zapisanie się do publicznej biblioteki w sąsiednim mieście. Początkowo wcale nie chodziło mi o książki, bo przecież większości z nich nie rozumiałam. Nie miałam wtedy pracy, żadnych dodatkowych zajęć, znajomych, przyjaciół. Ponadto żadnych zadań, celów, obowiązków, terminów, które porządkowałyby moją codzienność. Najmniejszego poczucia, że jestem tu kimś i gdziekolwiek przynależę. Zupełnie nic. Tabula rasa.
O braku poczucia przynależności do miejsca i przypisanego mu społeczeństwa, przerażającego wrażenia wyrwania razem ze wszystkimi korzeniami, wie dokładnie każdy, kto emigracji zasmakował. To bardzo trudne, ale jednocześnie niesamowicie wzbogacające doświadczenie.
Zdobycie karty bibliotecznej wcale nie było proste. Grecja nie jest obecnie krajem otwartym na cudzoziemców. Przez kilka wizyt bibliotekarka jak mogła naciskała, żeby karta wypisana była na Janiego. Byłoby to o wiele prostsze. Musiało być to dla niej zupełnie niezrozumiałe, dlaczego tak bardzo się uparłam. Przecież to tylko kawałek papieru! Po kilku dniach biurokratycznej walki, na środku naszej lodówki, pod wielkim magnesem zawisła mała, utwardzona plastikiem kartka. Było na niej napisane „Karta czytelnika: Dorota Kamińska”.
Był to mój pierwszy, mały krok w budowaniu swojego poczucia przynależności.
Dziś wiem, że do końca życia tej kartki nie wyrzucę.
Do biblioteki wybierałam się mniej więcej raz na tydzień. Z dumą dziecka, które pierwszy raz idzie do szkoły, zawsze w terminie oddawałam swoją książkę. Miałam w końcu swój mały obowiązek 😉
Mimo, że obecnie coraz częściej nie mam czasu, do biblioteki nadal przychodzę. Przeważnie jest tam prawie pusto. Książki leżą w nieładzie, a system ich ułożenia jest bardzo zagadkowy. Przypuszczam, że po prostu nie istnieje. Bibliotekarka nie wydaje się mieć do swojej pracy powołania. Kiedy przychodzę piętnaście minut przed zamknięciem, przewraca oczami. Wchodząc do środka, zostawiam za sobą zgiełk miasta. Cisza, która tam panuje zawsze mnie uspakaja. Słychać tylko przytłumiony hałas ulicy i tykanie wielkiego zegara.
Mimo, że mój poziom greckiego można określić jako „komunikatywny” w środku jest wiele książek, które mnie interesują. Jest przecież cały regał kolorowych, uroczych pozycji dla najmłodszych 😉 Są wielkie albumy z fotografiami najpiękniejszych miejsc w Grecji. Wielki zbiór książek kucharskich, takich że aż cieknie ślina. Publikacje o greckich serach i winach. Pokaźny zbiór o malarstwie, rzeźbie i architekturze.
Ostatnio, zupełnie przypadkiem, do rąk wpadła mi swoista perełka…
12 maja obchodzony był Światowy Dzień Ptaków Wędrownych. Wg mojej interpretacji, wtedy właśnie powinniśmy obchodzić dzień emigranta 😉 Emigrant, emigrantka, emigracja… Te nazwy wciąż negatywnie mi się kojarzą.
Proces zapuszczania korzeni w innym kraju, potrafi być ciężki. Kiedy przychodzą gorsze momenty, warto przypomnieć sobie jak wyglądało to ponad wiek temu…
Wszystkie zdjęcia i informacje pochodzą z książki:
„Podróż. Grecki sen o Ameryce 1890 – 1980” Maria Iliou, Muzeum Benaki, Ateny 2008
Rok 1910. Miejscowość Patra. Tak wyglądały początki greckich wypraw do Ameryki. Biorąc ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, ludzie opuszczali domy i płynąc małymi łódkami, udawali się do wielkich portów. Ci ludzie właśnie wybierają się do Ameryki. Każda wielka podróż, ma swój pierwszy mały krok…
Na statku podczas podróży. Warunki jak widać musiały być ekstremalne. Taka podróż trwała kilka miesięcy. Wyjeżdżając ze swojego kraju, ci ludzie musieli mieć świadomość, że drogi powrotnej już nie będzie. Nigdy więc nie zobaczą swojej rodziny, przyjaciół. Nikt z nich nie miał telefonu, nie wspominając o internecie. Jaką trzeba mieć w sobie siłę, żeby zdecydować się na coś takiego…
Ciekawe co wtedy czuli? Statek z greckimi emigrantami dobija do brzegów Nowego Jorku.
Od razu po dotarciu – badania lekarskie.
Już sama przeprawa musiała być niesamowicie ciężkim doświadczeniem. Co dzieje się potem? Często jest jeszcze gorzej. Mieszkanie greckich emigrantów w USA. W tym jednym pomieszczeniu śpi sześć osób. Trudno to nazwać mieszkaniem. To tylko mały pokój, w którym znajduje się również kuchnia. Myślę, że nawet zapisanie się do publicznej biblioteki niewiele by w tej sytuacji zmieniło…
Nowy Jork. Rok około 1900. Warunki życia mogą być ciężkie. Ale pranie trzeba przecież zrobić! Widok mieszkań greckich emigrantów i tak charakterystyczny również dla współczesnej Ellady widok rozwieszonego prania. Od czego zaczynali? Od przysłowiowych pucybutów, łapiąc się wszystkich możliwych prac. Indianapolis. Rok 1908. Grecka kuchnia zawsze zawojuje świat! Już kilkanaście lat po przyjeździe pierwszych greckich emigrantów, w większych miastach Stanów Zjednoczonych pojawiają się greckie restauracje. Chicago. Rok 1940. Obchody greckiej Wielkanocy i pieczenie jagniątek na ulicach Chicago. Greccy emigranci w USA stanowią już silną grupę. Prócz swoich własnych restauracji, sklepów, kawiarenek, posiadają nawet swoje szkoły i wydają greckie gazety. Czy rozpoznajecie tę panią? Maria Callas w Metropolitan Opera, Nowy Jork. Rok 1956. Nowy Jork. Rok 1960. Co można kupić w greckich delikatesach? Greckie kafenio w Pensylwanii. Rok 1960. Bez własnej kafejki, żaden Grek obejść się przecież nie może. Początki emigracji są już tylko wspomnieniem. Ludzie na fotografiach wyglądają na szczęśliwych. Coraz częściej się uśmiechają. Na ich uśmiech pracowało jednak wiele pokoleń…
Z okazji Dnia Ptaków Wędrownych – wszystkim „Ptakom” sprzyjających wiatrów!
Przeczytaj więcej… |