Emigracja potrafi dać w kość, ale … jak było 100 lat temu?… piątek, 18 maja 2012

Dit Vasilovich Boika
    No cóż… Każdy, kto przynajmniej na jakiś czas zetknął się z emigracją, wie że bycie „wędrownym ptakiem” nie zawsze jest łatwe. Czasem przychodzą ciężkie momenty, chce się wtedy  wracać teraz, natychmiast i człowiek czuje, jakby życie podkładało pod nogi jedynie same  kłody. I takie momenty się zdarzają… Być może w takich właśnie chwilach pokrzepiający jest fakt, że kiedyś było znacznie, znacznie ciężej. I nie mam tu na myśli braku internetu, rozmów przez Skype’a, telewizji satelitarnej, czy też telefonów… Przeczytajcie – ile w tej opowieści jest prawdy, a na ile jest ona legendą – tego nie wiem, ale pewnie nie to jest tu najważniejsze…
***
       Mógł być to rok 1930. Gdzieś w zachodniej Rosji osierocone zostało dziecko. Chłopiec miał 10 może 11 lat i dokładnie sam nie wiedział, jak to się stało że jego rodzice umarli. Nie wiedział, czy też chciał o tym szybko zapomnieć, wypierając traumę z pamięci. Podobnie  zapomnieć chciał o tym jak w tych latach żyło się w Rosji. Musiało być naprawdę tragicznie, bo dziesięciolatek tak jak stał postanowił, że ruszy przed siebie. Dołączył do grupy emigrantów, która wędrowała na zachód. Nie wiadomo ile dokładnie zabrała im ta droga, ale po pewnym czasie dotarli do statku, który miał przewieść ich przez morze. Chłopca nie chcieli wpuścić na pokład, bo nie miał przy sobie grosza i nie mógł wykupić biletu. Ale musiał być po pierwsze niesamowicie uparty (nazywają to chyba wolą życia), a po drugie niezwykle sprytny, bo przemknął niezauważony i całą drogę się ukrywał.
      Statek dobił do wybrzeża Grecji i zacumował w Pireusie. Fakt, że dzieciak przeżył – można właściwie nazwać cudem.      
     Dziecko było wygłodniałe. Zapewne musiało wyglądać jak mały szczeniak wypuszczony ze schroniska, w którym zwierzęta raczej się katuje. Jak to się stało, że wszystko wytrzymał – szkoda, że nie umiał pisać, żeby prowadzić wtedy dziennik.
Oliwa z Oliwek kilkanaście lat temu
       Dotarł w końcu do małej wioski, która składała się właściwie z kilku chat. Nieopodal jednej rósł wiśniowy sad. Dziesięciolatek wdrapał się na jedno z drzew i zaczął jeść wiśnie. Jadł tyle, ile mógł. I kiedy tak się zajadał, usłyszał że ktoś biegnie w jego stronę i krzyczy. Chłopak, który był niewiele starszy od niego zrzucił go z drzewa i zaczął okładać.
    Mały gdzieś w środku pękł. I jak się okazało – bardzo dobrze zrobił.
-Boże! Co jeszcze gorszego może mi się przytrafić?! Nie mam rodziców, nie mam nikogo. Jestem głodny, wszystko mnie boli i jeszcze na dodatek mnie biją! – krzyczał po rosyjsku przez łzy.
     Dziwnym trafem, ten który go okładał zrozumiał co mówił mały Rosjanin i natychmiast przestał bić. W tym samym języku spytał się skąd właściwie pochodzi jego ofiara i jak tutaj się znalazła.
     Chłopiec pamiętał, że nazywa się Dit Vasilovich Boika, co później było jedyną pewną informacją w jego dokumentach.
    Starszy chłopak, który jeszcze przed chwilą go bił, rzucił się na małego i tym razem zaczął go przytulać. Jak się okazało po długiej rozmowie i ustalaniu faktów … byli braćmi. Prawdopodobnie, bo przecież w tych czasach mało rzeczy było pewnych.
    Starszy brat zapoznał go z rodziną rolników, która potrzebowała do pomocy parobka. Nazywali go Janisem, a nazwisko przekształcono. Chłopcu się poszczęściło, bo traktowali go jak syna. Brat mieszkał po sąsiedzku i pewnie jeszcze nie jeden raz zajadali się razem wiśniami.
    Po kilku latach, początkowo wszyscy  sprzeciwiali się temu, że młody Rosjanin, który właściwie na dobre zapomniał już  rosyjskiego, związał się z córką swojego opiekuna. Nikt jednak nie mógł na to nic poradzić, bo miłość przecież nigdy grzecznie nie puka do drzwi pytając kogoś o zdanie. Wkrótce odbył się ślub.
Dzieci Oliwy z Oliwek i Dita Vasilovicha Boiki. To najmłodsze jest ojcem Janiego.
     Mimo tego, że mąż Oliwy z Oliwek miał naprawdę ciężkie życie, nawet mimo braku zębów, nie przejmując się tym, na każdym ze zdjęć się uśmiecha. Zdołał zbudować dom i razem z Oliwą wychować czwórkę wspaniałych dzieci. A na znak szacunku, według starej greckiej tradycji, dokładnie tak samo jak dziadek nazwanych zostało trzech jego wnuków. Oliwie z Oliwek i jej mężowi na pewno  nie zawsze było lekko, mimo tego na każdej fotografii jest on uśmiechnięty. Oliwa śmieje się zawsze razem z nim. A do dziś kiedy go wspomina, w jej oczach pojawiają się dwie błyszczące iskierki. „To był tak dobry człowiek…”  – zawsze dodaje.
     Tak bardzo chciałabym z nim porozmawiać. Niestety, została już tylko ta opowieść czy też  legenda i plik uśmiechniętych fotografii. Jak silny musiał być to człowiek. Jak wiele pewnie miał do opowiedzenia. Na szczęście zostały chociaż te wiekowe już  zdjęcia…
Na tle swojego ogrodu. Podobno robił fenomenalne białe wino:)

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Atak śmiechu zamiast kawy… poniedziałek, 14 maja 2012

RADIO ARVILA
źródło: star.gr
       Poziom greckiej telewizji, ujmując dyplomatycznie – nie powala. Naprawdę trudno tam znaleźć coś interesującego. Greckie programy w ogromnej większości ograniczają się do plotkowania, omawiania ubrań gwiazd czy też skandali. W międzyczasie można obejrzeć operę mydlaną pochodzenia tureckiego lub jakiś serial z Hiszpanii. Wieczorem, dajmy na to   show, gdzie wszyscy nieprzerwanie tańczą i śpiewają.
    Jest jednak jeden program, na który zawsze czekamy. Nie wszystko z niego rozumiem, bo mówią zazwyczaj bardzo szybko. Zawsze jednak wiem, kiedy leci Radio Arvila – słyszę wtedy wybuchy śmiechu Janego, który zazwyczaj tarza się gdzieś w okolicach kanapy, trzymając się za brzuch.
     Radio Arvila nie znajduje żadnych odpowiedników w polskich programach (a przynajmniej ja żadnego takiego nie znam). Tworzy go czterech facetów, którzy siedząc przy wielkim biurku, oglądają razem krótkie filmiki, komentują je, cały czas się przy tym – śmiejąc. Przez cały program naprawdę nie przestają się śmiać – to prawdziwy fenomen!
    Nawet nie rozumiejąc wszystkiego, ja również zasiadam na kanapie. Poza tymi śmiesznymi komentarzami, interesuje mnie tam jeszcze kilka istotnych  rzeczy:
-prezenter (na zdjęciu drugi od lewej) jest szalenie przystojny,
-po studio zawsze chodzi, nie wiadomo dlaczego – jakiś pies
-na ekranie pojawia się dziwnie wyglądający but bez pary
-koszulki prezenterów zawsze mają ciekawy nadruk, często z jakimś śmiesznym podtekstem, dodatkowo zmieniają się po każdej przerwie na reklamyJ
     Niżej, zamiast porannej kawy na rozbudzenie, proponuje obejrzenie fragmentu jednego odcinka Radio Arvila. Jest w nim komentowany krótki wywiad z młodą kobietą, która nazywa się Elena Poutsi. Nic w tym śmiesznego poza tym, że tłumacząc na polski to imię i nazwisko brzmi … Elżbieta Fijut. No cóż… Ja osobiście zaśmiałabym się z tego pewnie góra trzy razy, a później zatroskałabym się  nad losem tej biednej kobiety…
     Grecy uwielbiają się śmiać.  A najlepszym dla nich tematem do śmiechu zawsze są inni ludzie. Mieszkając w Grecji koniecznie trzeba się do tego przyzwyczaić i zaopatrzyć  w sporą dawkę dystansu. Elenawidocznie była w tym zakresie wcześniej już dobrze wyszkolona, bo  nie zrobiło to na niej większego wrażenia (to blondynka udzielająca wywiadu  od 33 sekundy filmiku) i spokojnie jak widać odpowiada na wszystkie pytania. Jednak po udzielonym przez nią wywiadzie w Radio Arvila rozgorzała prawdziwa dyskusja, a prowadzący co chwila dostawali ataku śmiechu… 
P.S. Po krótkiej wstawce z bójką w studio, oni wcale nie śmieją się z rozróby – wciąż, nieustannie  powracają do tematu nazwiska  Eleny
Miłego poniedziałku kochani!
    

Światowy Dzień Ptaków Wędrownych… sobota, 12 maja 2012

Ptaki w rejonie jeziora Prespa – jednego z najpiękniejszych, ptasich miejsc Grecji

Źródło: pamtours.gr

        Spojrzałam do kalendarza i jest w nim napisane, że właśnie dziś jest
Światowy Dzień Ptaków Wędrownych. Nie miałam pojęcia, że takie święto istnieje, a tematem ptaków nigdy nie byłam szczególnie zainteresowana. Jak podejrzewam wędrownym ptakiem może być  na przykład bocian… Na tym  jednak kończy się moja wiedza w tym zakresie.
      W języku polskim jest kilka słów,  które brzydko brzmią i noszą w sobie ukryte negatywne skojarzenia. Chyba nikomu nie robi się miło słysząc na przykład: ojczym, macocha, pasierb czy też pasierbica. Do grupy tych słów zaliczyłabym również: konkubent, konkubina, jak i  singiel. Jak jednak wiadomo ojczym może być wspaniały, podobnie jak macocha. Singlem można być szczęśliwym, a związek z konkubentem, mimo że nazwa nie jest udana – może być nawet i romantyczny.
     Negatywne znaczenie jest wg mnie ukryte również w słowach: emigrant, emigrantka, emigracja. Ale jak powszechnie już wiadomo, mieszkanie w innym kraju w dzisiejszych czasach, często nie jest już przymusem, a wyborem; nie czymś strasznym, a czasem być może i spełnieniem marzeń. Słowo emigracja jednak tego zupełnie nie oddaje.
     Pomyślałam więc, że określenie wędrowny ptak, znacznie lepiej oddaje to, czym jest emigracja. To określenie kojarzy mi się z  wolnością, możliwością poznania świata, przestrzenią  i odwagą; krótko ujmując czymś wspaniałym.
     Korzystając więc z okazji, że dziś jest dzień Ptaków Wędrownych, wszystkim którzy mieszkają poza krajem, mieszkali lub też zamierzają uczynić taki krok – wszystkiego co najlepsze! Wielu pięknych doznań i odwagi! Dziś święto Wędrownego Ptaka! JJJ
     Patrząc na statystyki bloga, wiem  że jest on czytany w bardzo dużym stopniu poza Polską. Szczególnie więc dziś! zapraszam do wpisywania w komentarzach Waszych wędrownych historii. Skąd jesteście? Po co wędrujecie? Co ciekawego udało się Wam już zobaczyć, odkryć czy doświadczyć? …

Olivka i „małe smarki”… środa, 9 maja 2012

            Mimo dzielącej nas od domu Sałatki odległości (8 godzin jazdy samochodem), nasz kontakt z wszystkimi składnikami, jest można powiedzieć – wzorcowy! Greckie rodziny są spójnymi organizmami i naprawdę każdy tu za każdym stoi. Nawet jeśli się jest daleko – mentalnie zawsze jest się blisko domu.
      Mój grecki pozostawia jeszcze wieeele do życzenia, Olivka nie jest również idealna z angielskiego. Nie przeszkadza to nam jednak, żeby do siebie dzwonić i ze sobą rozmawiać. Każda mówi w języku, który aktualnie ćwiczy, a ten kto słucha nie może się tej językowej akrobacji nadziwić. Kobiety rozmawiają jednak najczęściej językiem duszy i właśnie dlatego tak świetnie się dogadujemy JAle do rzeczy…
     Kiedyś myślałam, że Olivka niczym się w życiu nie przejmuje i zawsze jej nastrój to 10 w skali dziesięciu. Niestety, ostatnio i ją dopadła chandra. Powód jest dość prozaiczny – Olivka nie znosi swojej pracy i chce przekwalifikować się … na gwiazdę … opery –  o pierwszych krokach w karierze operowej,  jednak w swoim czasie, bo to szalenie ciekawa sprawa… Wiem – brzmi naprawdę intrygująco J
    Olivka  jest logopedą. Pracuje w prywatnej szkole ćwicząc z dziećmi, które mają problemy w nauce i przede wszystki w mówieniu. Nie znosi tej pracy, ponieważ jak mówi: musi chodzić do niej prawie codziennie, pamiętać o tym żeby się nie spóźnić i na dodatek się do niej przebierać. Po półtora roku pracy, przeżywa więc wypalenie zawodowe.
    Patrząc na to obiektywnie, myślę sobie, że to wielka szkoda. Szkoda dlatego, że Olivka nie zdaje sobie sprawy jak dobra jest w tym co robi. Dobra, to nawet stanowczo za mało powiedziane. A żeby to zobrazować, przytoczę pewną sytuację…
    Kilka miesięcy temu, kiedy mieszkaliśmy jeszcze razem z Sałatką, wyszliśmy z Janim przejść się po mieście. Olivka miała akurat przerwę na lunch. Pomyśleliśmy więc, że odbierzemy ją z pracy i pójdziemy zjeść coś we trójkę.
     Po tym co zazwyczaj od Olivki słyszałam, myślałam że jej praca polega głównie na ćwiczeniu z dziećmi prawidłowego wymawiania „d” i „t”, „p” czy „b”. Ustawianiu drobnych językowych usterek, tak żeby „te małe smarki” – jak nazywa podopiecznych Olivka, mówiły po grecku idealnie. Byłam więc przekonana – eh … nic istotnego.
    W tym przekonaniu trwałam do mementu, kiedy od budynku jej pracy otworzyły się drzwi. Wyszła z nich mała dziewczynka, w wieku lat około dziesięciu. Stanęłam jak wryta, bo nigdy w życiu takiego dziecka nie widziałam. Dziewczynka właściwie nie mogła chodzić ani też stać, a poruszała się podtrzymywana z góry przez swojego ojca. Każda jej kończynka powyginana była w swoją stronę, ruchów ciała nie mogła również kontrolować. Na jej widok, serce człowiekowi ściskało. Czułam jak łzy same napierają mi do oczu. Szybko musiałam je ukryć.
    Po chwili drzwi znów się otworzyły i wyszła zza nich Olivka.
-Cześć Zoica[1]! – wykrzyknęła jak gdyby nigdy nic.
-Cześć Olivka. – odpowiedziała dziewczynka, ale trudno było ją właściwie zrozumieć.
-Hej smarku – a dokąd to właściwie pędzisz?
-Idę już do domu, skończyłam właśnie zajęcia. A mogłabym mieć teraz lekcje z tobą?
-Wykluczone! – odpowiedziała Olivka. – Mam teraz przerwę na obiad i idę na frytki.
-Poszłabym chętnie z tobą…
-To wyrwij się i ucieknij tacie – będę siedziała obok. – powiedziała schylając się do dziewczynki i mrugając do niej zawadiacko okiem. W tym samym czasie ojciec parsknął śmiechem. Również ja z Janim.
-A tak w ogóle to co robiłaś w weekend?
-Byliśmy z rodzicami w kościele.
-Ekstra! Też bym poszła! A gdzie jest ten kościół? – pytała dalej, właściwie wykrzykując.
   Zoica skupiła się maksymalnie i rysując paluszkiem w powietrzu, zaczęła tłumaczyć.
-Najpierw musisz wyjść z mojego domu, później skręcasz w prawo, potem w lewo, później jeszcze raz w prawo i tam jest ten kościół.
-Poczekaj, jeszcze raz – muszę zapisać. – Olivka naprawdę wyjęła kartkę i z poważną miną tą obrazową instrukcję zapisała. Rzecz jasna – każdy na świecie, wie gdzie mieszka Zoica! Tymczasem ojciec zaczął małą trząść, bo nie mógł powstrzymać śmiechu.
-Słuchaj… – kontynuowała Olivka. – Ale jak następnym razem przyniosłabyś  mi obiad to mogłybyśmy mieć dodatkową  lekcję razem.
-Naprawdę! … Ale nie mogę – bo wtedy ja będę głodna.
-No, to musisz się zdecydować!
-Dobra, to odłożę ci trochę z talerza. A co chcesz jeść?
-Jednego kotleta, frytki i dwa plastry sera feta. Powtórz!
-Kotlet…   przepraszam… już zapomniałam…
-Jeszcze raz! Skup się smarku: kotlet, frytki, dwa…
    Ojciec prawie nie wytrzymał i kiedy jego córka ze skupieniem zapamiętywała: kotlet, frytki, dwa plasterki sera feta, śmiejąc się prawie wypuścił Zoicę z rąk. Olivka i Zoica jeszcze długo sobie konwersowały, jakby czas się zatrzymał. Zoica jest w Olivce wprost zakochana i mimo, iż zapomniała przynieść na lekcję kotleta, dodatkowa lekcja, o którą błagała odbyła się.
     Jak później wyciągnęłam od Olivki, Zoica to tylko jeden z wielu trudnych przypadków. Z problemami w rozróżnianiu „p” od „b” raczej nikt nie przychodzi. Wiele jest za to dzieci autystycznych, które w wieku 6, 7  lat jeszcze nie mówią. I być może nigdy w życiu nie powiedzą pełnego zdania. W czasie lekcji, często milcząc – śmieją się za to na całego. Olivka zamiast ślęczeć nad literkami, pisze im po buzi i po rękach. Wkłada im do nosa i uszu kredki i ołówki.   Każe przepisywać cyferki, które napisała sobie na … brzuchu. Dzieciaki, które już coś mówią, są przez nią zmuszane do mówienia właściwie wszystkiego. Wciąga je przy tym w  zawsze poważnie brzmiące dyskusję: dlaczego właściwie dziewczyny muszą nosić długie włosy, co trzeba mieć w szafie tego lata, dlaczego lepiej jest mieć chomika niż starszego brata?
     Często kiedy idziemy ulicą, jakiś dzieciak z radością podbiega do Olivki.
-Olivvvkkka! – zazwyczaj biegnąc krzyczy mały pacjent.
-Hej smarku! Znów  będziesz udawać, że nie umiesz wyraźnie mówić?  Co dziś u ciebie słychać? …  – i tak zaczyna się trwająca długo zazwyczaj rozmowa.

[1] Zoica (wymawiane przez „c”) to zdrobnienie od greckiego imienia Zoi. To chyba jedno z najpiękniejszych greckich imion. W tłumaczeniu na język polski Zoi oznacza – Życie.  

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – greckie inspiracje w modzie na wiosnę i lato… poniedziałek, 7 maja 2012

       O tym, że dla Greków moda jest bardzo ważna, zdołałam się przekonać już dawno temu. Mieszkamy teraz w bardzo małej wiosce i ta teza tylko się potwierdza. Mimo, że miasteczko ma naprawdę kilka ulic na krzyż, jest w nim jedna spora kawiarenka. Tam zaś każdego wieczoru odbywa się prawdziwe fashion show. Dziewczyny jak i faceci wyglądają fenomenalnie i naprawdę jest się czym inspirować.
     Szczególnie znamienny jest dla mnie jeden fakt… Przy budynku, gdzie obecnie pomieszkujemy znajduje się mały kiosk. Jest tam zawsze coś do picia, coś słodkiego i kilka gazet. W tym zawsze świeże, greckie wydanie magazynu Vogue. Tak jest – Grecy mimo, iż są dość małym krajem posiadają swoją własną edycję tej modowej „biblii”.
     Na początek pierwszego pracującego tygodnia maja, 5 greckich modnych inspiracji. Mam nadzieję, że mimo wszystko ten tydzień nie będzie aż tak ciężki! Życzę wszystkim spokojnego poniedziałku J
1.      Styl marynarski, czyli paski, paski, paski – styl marynarski, a zwłaszcza biało – granatowe paski, to coś co nieodłącznie wiąże się z grecką modą. Grecja to przecież głównie morze więc i marynarzy jest tu dostatek. Od momentu, kiedy w witrynach sklepowych zaczęły pojawiać się wiosenno – letnie wystawy, ja dostaję biało – granatowego oczopląsu. Bardzo podoba mi się ten trend – wygląda zawsze elegancko, lekko i wyraziście, czyli idealnie zwłaszcza na lato!
2.      Męskie kapelusze zwłaszcza dla kobiet – szczególnie te eleganckie, wykonane ze słomy. Moda na nie, zaczęła się już dobry rok temu. Teraz wydaje mi się, że są właściwie wszędzie. Na greckie słońce są naprawdę świetne, również ze względów praktycznych. Szczególnie bowiem latem przebywając w krajach południowych trzeba dbać o nakrycie głowy. Taki kapelusz skutecznie uchroni przed bólami głowy pod koniec dnia, kiedy słońca było  za wiele.

Jennifer Aniston– zawsze wie co jest modne! To  grecka duma narodowa, bowiem jej korzenie są właśnie greckie. Podobno ślub Aniston ma odbyć się lada moment – na Krecie!

    3.      Greccy faceci są modni również wiosną i latemuwielbiam południowy typ męskiej urody! Postawni, ciemni Grecy są moimi ideałami… Ach! Bardzo lubię również ich sposób bycia i to – jak o siebie dbają. Długo zastanawiałam się jak ująć w słowa, to jak greccy panowie się ubierają, jaki jest ich styl. Olśniło mnie, kiedy obserwowałam szykującego się do wyjścia na randkę Czosnka. Zawsze przed wielkim wyjściem wygląda,  jakby nic ze sobą nie robił i właśnie się obudził, ale przez godzinę nie można dopchać się do łazienki J Myślę, że ta reguła dotyczy znacznej części greckiej męskiej populacji. A mianowicie: greccy faceci  wyglądają szalenie modnie, ale równocześnie tak jakby moda w ogóle ich nie obchodziła. W rzeczywistości jednak obchodzi i to bardzo. Grecy uwielbiają zwłaszcza markowe ubrania, ale dobrane i ubrane tak, żeby wyglądały jakby od niechcenia. Wszystko jakby o numer za duże, rozsznurowane do połowy buty i wygniecione podkoszulki. Kilkudniowy zarost i rozczochrane włosy. W rezultacie mamy obraz świetnie wyglądającego faceta, który wygląda jakby nic ze sobą nie robił. I o to właśnie chodzi, ale uwaga – nie dajcie się im  zwieść – oni sporo się napracowali!

    4.      Espadryle – te w najbardziej klasycznej formie. Te buty mają wiekową  już tradycję i zdaje się, że tej wiosny i lata będą przeżywać swój renesans. Ich wzór jest zawsze ten sam, wariacji za to na ich temat – nieskończona ilość. Są również niesłychanie wygodne i co jest wielkim plusem, nie trzeba o nie szczególnie dbać. Przyciąga również cena, co powoduje że można właściwie mieć ich kilka i ewentualnie co sezon wymieniać. Takie epokowe wynalazki jak espadryle zawsze będą powracać i nigdy się nie znudzą. Już myślę bardzo intensywnie o ich zakupie na to lato J

5.      Duża biżuteria – podobno tego sezonu będzie modna duża biżuteria, głównie wielkie i ciężkie naszyjniki. Moda opiera się na przeciwieństwach, więc dość łatwo można było to przewidzieć. W ubiegłym sezonie modne były lekkie i zwiewne naszyjniki, więc teraz przychodzi czas na ich odwrotność.     Biżuteria prezentowana na zdjęciach niżej wpisuje się w ten trend. Te ozdoby zachwycają  jednak szczególnie. Są również dowodem na to, że prawdziwe dzieła sztuki podobać się będą zawsze. Ta biżuteria, prócz ostatniego naszyjnika, pochodzi  bowiem z okresu starożytnej Grecji. Mimo wieku nie stała się jednak ani trochę  passe J. Gdyby tylko mieć coś takiego w swojej szafie… Kobiety zawsze kochały świecidełka i to akurat nigdy się nie zmieni!

Naszyjnik współczesny inspirowany starożytną Grecją
    W temacie letniej, greckiej mody pozostały do omówienia jeszcze sandały. Jest to szalenie ważny, nie tyle element greckiej mody, co wręcz  zjawisko. Dlatego  bliżej lata zapraszam na oddzielny, dość obszerny post.
Tymczasem,  jak zawsze najbardziej inspirująco jest w Salonikach – greckiej stolicy mody:

Grecka Wielkanoc – wkładaj szpilki i bądź przed północą!… czwartek, 3 maja 2012

       Kiedy wychodziliśmy z mieszkania już właściwie zamykały mi się oczy. Za dwadzieścia minut miała bowiem wybić północ. Jak tylko zatrzasnęłam drzwi od samochodu, przeszła mi jednak chęć na spanie. Jani zaczął pędzić jak szalony – jakby miał za chwilę gasić pożar.
-Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego tak jest? – zaczął –  Zawsze, co roku, gdziekolwiek bym był, na Wielkanoc jestem minuta przed dwunastą… Nie umiem tego wytłumaczyć, ale tak jest od urodzenia… – mówił i jednocześnie nerwowo kiwał się w przód i w tył, jakby w jakiś tajemniczy sposób to miało przyśpieszyć jazdę.
     W tradycji kościoła greek orthodox, Chrystus zmartwychwstaje dokładnie o północy – jest to więc strategiczny moment, żeby znaleźć się w kościele. W świątyni trzeba być w jeszcze przed dwunastą, bo właśnie wtedy rozpoczyna się najważniejsze święto dla Greków – Wielkanoc.
    Najwyraźniej nie tylko Jani co roku ma organizacyjny problem, bo kiedy wysiedliśmy z samochodu, w stronę kościoła, razem z nami biegła dość spora grupka, wymachująca trzymanymi w rękach świecami.
    Uff… oczywiście zdążyliśmy – na trzy minuty przed dwunastą!
klasztor Osios Lukas
      W tej najważniejszej dla Greków mszy w roku, uczestniczyliśmy w jednej z najpiękniejszych świątyń środkowej Grecji    klasztorze  Osios Lukas. Pochodzi on z XI  wieku, jest ogromny i naprawdę robi wielkie wrażenie. Ma mury grube na około metr, na sufitach średniowieczne freski, mozaiki zaliczane do największych arcydzieł średniowiecza, w powietrzu czuć zapach czasu. Sama msza odbyła się na dziedzińcu, który wypełniony był ludźmi po same brzegi. Każdy z wiernych trzymał w rękach zapaloną świecę. Przez całą uroczystość słychać było tylko męski śpiew bez oprawy żadnego instrumentu. Słowa pieśni były w języku starogreckim, więc  brzmiały tym bardziej egzotycznie. Im bliżej było północy, tym śpiew był mocniejszy. O godzinie dwunastej głos zabrzmiał tak mocno, jakby za chwilę miała zatrząść się ziemia. I rzeczywiście, kiedy wybiła punktualnie  dwunasta, wg tradycji greckiej zmartwychwstał Chrystus. Ludzie zaczęli prawie rzucać się sobie na szyję, obcałowywać i wypowiadać krótkie pozdrowienie: Chrystos anesti! Alitos anesti! (Chrystus zmartwychwstał! Tak, doprawdy zmartwychwstał!). Po czym, chwilę później zaczęto zapalać sztuczne ognie. Dla nas Polaków brzmi to zaskakująco, ale tak właśnie jest – Grecy na zmartwychwstanie Jezusa cieszą się tak bardzo, że zapalają sztuczne ognie!
wnętrze Osios Lukas

wnętrze Osios Lukas
       Dla Greków Wielkanoc jest o wiele  ważniejsza niż Boże Narodzenie i rzeczywiście jest to bardzo widoczne. Świętowanie Wielkanocy nie ogranicza się jednak tylko do komercyjnego opakowania. Grecy naprawdę chodzą wtedy do kościoła i przestrzegają wszelkich, nawet najdrobniejszych elementów tradycji. Wielkanoc to w Grecji szalenie radosne święto. Zastanawiałam się, czy też dlatego część ludzi była tak nietypowo jak dla mnie ubrana. Szczególnie jeśli chodzi o dziewczyny: w wysokich szpilkach, krótkich spódniczkach, mocnym makijażu – wyglądały trochę jakby za chwilę miały iść na wesele. Nie pasowało to do wyjścia do kościoła, ale cóż, przyzwyczaiłam się już, że co kraj to obyczaj.
     Tradycyjna msza po północy trwała jeszcze trzy godziny… Tak jest – od północy do trzeciej rano. Uczestniczyła w niej dość pokaźna ilość ludzi, w tym ku mojemu zaskoczeniu liczna młodzież. Wg tradycji czuwanie po Zmartwychwstaniu, to najbardziej uroczysta msza w kościele.
      Nie będę oszukiwać, że dotrwaliśmy do trzeciej w nocy… Podobnie jak większość Greków, po uroczystym rozpoczęciu świętowania Wielkanocy udaliśmy się na… dyskotekę J To też jest taka tradycja, że po mszy po północy,  dla uczczenia Zmartwychwstania, część ludzi idzie po prostu na imprezę. Moje skojarzenie z weselnym strojem przeważającej części kobiet, było więc całkiem trafionym tropem. Szkoda tylko, że nie wiedziałam że mam ubrać się, aż tak imprezowo… W zwykłej sukience i butach na niskim obcasie, zdaje się musiałam wyglądać jak zakonnica. Po północy Greczynki jak i z resztą Grecy uwielbiają wyglądać naprawdę wyzywająco.
     Mimo wszystko Zmartwychwstanie Chrystusa czciliśmy równie wesoło jak inni, w towarzystwie Czosnka, czyli kuzyna Janiego. Daję słowo – zupełnie bym go nie poznała. Również i Czosnek po północy przeszedł spektakularne przeobrażenie. Po rozciągniętych dresach i dziurawych kapciach pozostało już tylko wspomnienie. Śnieżnobiała koszula, czarne obcisłe w biodrach spodnie i złoty naszyjnik na odsłoniętej klacie… I dopiero wtedy mnie olśniło, że mieszkam z rodowitym przedstawicielem tzw. Greek – Lover, czyli typowym greckim podrywaczem, który na co dzień w dziurawych kapciach tylko tak się maskuje… Szybko więc się ocknęłam i postanowiłam wykorzystać sytuację. Po którymś tam piwie Czosnkowi rozwiązał się język, był skłonny do zwierzeń i dzięki temu wiem już wszystko o greckim podrywaniu – materiał na post jest w trakcie obróbki i zapraszam do czytania przed wakacjami – myślę, że wtedy każdej Polce szczególnie się przyda!

 

Co za biedak…
       Wracając jednak do tematu… Wróciliśmy jak można się było spodziewać bardzo późno, nocą. Za to nad ranem obudził nas zapach pieczonego barana. To jeden z najbardziej typowych widoków greckich Świąt Wielkanocnych. W Wielką Niedzielę już od rana przygotowuje się pieczonego barana. Towarzyszy temu oczywiście głośna muzyka, śpiewy i tańce. Przyznam jednak, że dla mnie widok obracającego się w całości na ruszcie zwierzęcia jest dość makabryczny. Widać wszystko: głowę, rozwartą szczękę jak również i oczodoły. Janiemu ciekła ślina, ja jednak poważnie myślałam nad przejściem na wegetarianizm. Wiem, że takie mięso smakuje zapewne wyśmienicie. Ale samego widoku jakby dopiero co hasającego zwierzęcia po prostu nie trawię.
     Kolejny dzień był również jeszcze świąteczny, ale każdy raczej koncentrował się na odpoczywaniu. Miasto jakby jeszcze bardziej zamarło w oczekiwaniu na obudzenie się dopiero następnego dnia wcześnie rano.
     I tak do następnego razu – dokładnie za rok! Mądrzejsza o następne doświadczenie, będę pamiętać żeby do kościoła założyć kilkucentymetrowe szpilki, a usta pokryć krwistą czerwienią!

Z CYKLU: Zacznij lekko poniedziałek – Grecka prognoza pogody … poniedziałek, 30 kwiecień 2012

    Moja koleżanka napisała mi ostatnio, że lubi czytać „Sałatkę” zwłaszcza w poniedziałki z rana. Pracuje w dużej korporacji i bardzo lubi zaczynać tydzień od czegoś lekkiego.  Myślę, że to fantastyczny zwyczaj. Dzięki za pomysł i pozdrawiam Cię serdecznie Magdo!
    Wiem, że poniedziałków  nie lubi większość z nas, szczególnie kiedy pracuje się bardzo intensywnie. Pomyślałam więc, żeby zacząć nowy cykl „zacznij lekko poniedziałek”, tak żeby przynajmniej chociaż trochę w poniedziałki zrobiło się lżej. Tak więc zaczynamy!

Petroula Kostidou – czyli najsłynniejsza grecka pogodynka. Tryska energią przez cały tydzień – już od poniedziałku z ranaJ

    Grecy, jak to Grecy, większość rzeczy lubią robić po swojemu. Mają zupełnie inny alfabet, ich język nie przypomina żadnego innego, uwielbiają łamać przepisy, lubią robić wszystko inaczej czy też zupełnie na opak. A najlepiej jeszcze tak, żeby w rezultacie było lekko, śmiesznie i zabawnie. Ewentualnie jeszcze na przykład erotycznie…
     Dlaczego więc nie zapowiadać pogody choćby trochę inaczej… Przyznam, w tym kraju naprawdę trzeba się postarać żeby być poważnym. Kiedy czuje się nadchodzącą chandrę wystarczy po prostu włączyć telewizor i chociażby zobaczyć jaka będzie pogoda jutro. To, że będzie słonecznie i nie będzie padać  – to z pewnością wiemy. Sprawdzić pogodę  mimo wszystko  naprawdę warto…

    Tymczasem przyjemnego tygodnia! W Polsce tym razem nie zapowiada się on zbyt pracowicieJ

Trzeciego dnia dobiegłam do… sobota, 28 kwiecień 2012

     Trzeciego dnia dobiegłam do miejsca skąd widać było niewielką, morską latarnię. A taka latarnia jest przecież symbolem przystani, jakimś dobrym znakiem. Zaczęłam iść wolno, bo nie miałam więcej sił. Im bardziej do latarni się zbliżałam, tym bardziej oczywiste stawało się, że jest tutaj jeszcze jedno miasteczko, o którym  siedząc w domu, zupełnie nie wiedziałam.
      Z każdym krokiem widać było wyraźniej, że jest tam coś ładnego. Malutkie rybackie miasteczko, z portem zamiast rynku w umownym centrum, położone było przy zatoce. Prócz morza widać było również góry i zielone lasy. Niewielka latarnia wyglądała tak uroczo, jak z pocztówki, wokoło zacumowane były łodzie, lekko poruszane przez fale.
      Przy samym brzegu było kilka tawern i kilka niewielkich kawiarenek. Wszystko jakby uśpione, bo był przecież środek sjesty. Mimo to można było wyczuć, że tutaj toczy się jakieś życie.
     Następnego dnia do torby spakowałam gazetę i jakąś książkę. Zamiast siedzieć w domu, znów wyszłam i poszłam w to samo miejsce. Spacerem do latarni doszłam w jakieś dwadzieścia minut. Latarnia znajduje się na niewielkim molo. Na nim jest kilka ławek i zawsze świeci tam słońce. Zupełnie nie obchodziło mnie, że w pojęciu greckim, być może dziwacznie wygląda, że siedzę i czytam na ławce zupełnie sama. Nie miało to żadnego znaczenia, bo w końcu poczułam, że to miejsce pełne jest dobrych fluidów.
       Z dnia na dzień czułam się tam coraz mniej obco. Zamiast siedzieć na łóżku i myśleć gapiąc się w okno,  zaczęłam jeszcze więcej czytać i pisać. Wkrótce zrobiłam listę rzeczy, o których podczas patrzenia się w okno, zupełnie zapomniałam. Nazbierało się tego trochę, więc wprowadziłam sobie samodyscyplinę. Plan dnia, to coś bardzo abstrakcyjnego, jednak przywraca porządek w głowie.
      Aż tu któregoś z następnych dni postanowiłam udać się do jednych z kawiarenek i poszukać tej najfajniejszej. Okazało się, że być może nie ma tam Starbucksa, ale widok z każdej z nich wynagrodzić może wszystko. Poza tym, mimo że miasteczko jest tak małe, że trudno znaleźć je na mapie, każda kawiarenka ma szybkie wi-fi, które dostępne jest prawie w każdej części głównej ulicy miasta. Wygląda to bardzo komicznie, bo internet zdaje się dobiera również w każdej łodzi. W każdym razie szybko znalazłam „tą jedną właściwą” kawiarenkę. Prócz świetnego podłączenia, pysznej kawy i fenomenalnego widoku, prenumerują również grecką edycję Vogue. Co miesiąc jest świeże wydanie! Można więc powiedzieć, że jest też całkiem trendi J
     Kelner już mnie pamięta. Przychodzę zawsze kiedy nie ma zbyt dużo ludzi i gra spokojna muzyka. Wkrótce i tubylcy przestali się dziwić, że przychodzę  głównie popracować i jestem przeważnie sama. Kelner zawsze wita mnie z uśmiechem, jakby już na mnie czekając. Ostatnio dostałam od niego wielkie ciastko, bo właśnie miał urodziny J
    Zastanawiam się teraz  ile bym straciła, gdybym te kilka już dni temu nie wybiegła z domu. Ile tygodni, być może miesięcy, żyłabym w przeświadczeniu, że nie ma tu nic ciekawego, szukając ujścia emocji w narzekaniu. Podobno mózg zaprogramowany jest tak, że od razu,  odruchowo odrzuca wszelkie zmiany. Zmiany, nawet te na lepsze, poprostu zawsze na początku przerażają. O ile łatwiej żyłoby się gdyby, dajmy na to –  na nosie, istniał przycisk, który mógłby wyłączyć czasem myślenie. Analizowanie, wybieganie myślami w przyszłość i te złudne przeświadczenie, że wszystkim możemy kierować…
      Tymczasem kolejny problem rozwiązał się sam. Wielki komputer, czy też wielka suszarka Janiego, zakończyła dni swojej świetności. Raz z wielkim chrzęstem się wyłączyła i od tego momentu przestała działać. Co prawda, Jani robił co mógł i przez parę dni nasz pokój stał się  centrum naprawy komputerów. Te wszystkie kabelki i druciki były dosłownie wszędzie. Jani jednak musiał pogodzić się ze stratą. Odkrył za to, że bardzo lubi książki Juliusza Verne’a, a w pokoju zrobiło się, może jeszcze nie przyjemnie, ale z pewnością – cicho J

Przypomniała mi się jedna bardzo ważna rzecz … wtorek, 24 kwietnia 2012

             Kiedy tak siedziałam na naszej wielkiej, dwuosobowej kanapie, patrząc gdzieś w okno i jednocześnie będąc już na skraju załamania, przypomniało mi się, jak jeszcze kilka dni temu, w drodze do Aten, zahaczyłam o kilkudniowy pobyt u mojej siostry, która mieszka w Berlinie.
      Moja siostra z zawodu jest dentystką. Na dodatek mieszka w Niemczech, co w konsekwencji powoduje, że chodzi jak przysłowiowy szwajcarski zegareczek.  Ujmując krótko: konkretna z niej dziewczyna.
-Masz problem – chodzisz rozwalona na cztery różne strony świata. I musimy coś z tym zrobić. – powiedziała, kiedy któregoś dnia zobaczyła, że wstaję w okolicach południa, a wyszykowanie się zabiera mi sporą ilość czasu i energii, na dodatek z tego wszystkiego co drugi dzień dopada mnie migrena.
     Przyznaje: brak pracy „od … do”, życie na walizkach i w podróży, te ciągłe przeprowadzki sprawiły, że z mojej dawnej dobrej organizacji, pozostało już tylko dość odległe wspomnienie, na dodatek dzień zupełnie przestawił mi się z nocą – ot, prozaiczne wytłumaczenie migren. Przyznałam więc, że potrzebna jest mi pomoc. I była to świetna decyzja.
     Jeszcze tego samego wieczora, przy moim  łóżku znalazł się ogromny budzik nastawiony na 6.00 rano, opakowanie z tabletkami melatoniny (jedna na dzień, kiedy robi się ciemno) oraz butelka z gorącą wodą, z którą mimo wiosny, z przyzwyczajenie się nie rozstaję! ( http://salatkapogrecku.blogspot.com/2012/01/co-mozna-zrobic-ze-zwyka-plastikowa.html ).
     Plan był taki: następnego dnia wstajemy o 6.00. Ubieramy się szybko, nie malujemy i nie układamy włosów, a biegniemy na basem, żeby w wodzie być już dokładnie o 6.45.
     Motywatorem była piękna wizualizacja: basen pusty, tafla wody idealnie płaska niczym lustro, cała przestrzeń dla nas. Spokój, cisza o poranku.  Po tym zdrowe śniadanie, zakupy w centrum oraz wizyta w muzeum, a że o tak wczesnej porze na basenie jest zniżka: mamy zaoszczędzone 2 euro plus 2, co razem daje cztery. Gratisowa więc kawa na mieście. Prosta kalkulacja = perfekcyjna mobilizacja! J JJ
    Następnego ranka, mimo moich protestów i zarzekania się, że wieczorem kłamałam – że się na poranny basen godzę, a tak w ogóle to pływać nie lubię, mimo wszystko –   punktualnie o 6.45 byłyśmy już przy właściwym budynku.
    Nie ma to jak prawdziwy niemiecki dryl!
    Byłyśmy przekonane, że będziemy pierwsze – bowiem o tej godzinie basen dopiero co otwierano. Trochę zrzedły nam miny, kiedy pedałując na rowerach wyprzedziła nas jedna para. Jednak oni również nie byli pierwsi…
-No i jak tam? Pewnie pustka! – zapytała moja siostra, odbierając karnety.
    No cóż… Pustka panowała, ale chyba tylko w niemieckich, zapewne idealnie zasłanych łóżkach. Bowiem w basenie nie było już za wiele wolnej przestrzeni… Basen był przepełniony  i to ludźmi w wieku od 60 lat daleko, naprawdę daleko wzwyż!
-No … dalej dziewczynki! Przecież to tylko woda! – krzyknął starszy pan, kiedy „hartując” się powoli wchodziłyśmy do wody. Zdenerwował się nieco, bo blokowałyśmy mu wejście. Kiedy w końcu je odblokowałyśmy, starszy pan ( mimo około 75 lat bardzo trudno było nazwać go było „dziadkiem”), rzucił się do wody i od razu zaczął płynąć kraulem.
     Nie odstawali on niego inni pływacy, czyli cały zespół seniorów, którzy czasem tylko przystając, płynęli  raz w jedną, raz w drugą stronę. Żeby tego było mało, kiedy dopłynęli już do końca, chwytali się metalowych prętów, wystających z nad wody i  jakieś pięć razy podciągali się do góry – tak dla urozmaicenia.
    Oj, nie byłyśmy tam ani trochę pierwsze… Jakieś pół godziny później zrobiło się jeszcze tłoczniej, na szczęście część seniorów po szybkim treningu, udała się do domów… czy też  raczej na szybki bieg – tak, to bardziej prawdopodobna wersja …   
      Był również i mężczyzna bez jednej nogi. Jednak i jemu ten ubytek nie przeszkodził, żeby przepłynąć basen kilka razy wzdłuż i wszerz. Kiedy już wychodziłyśmy kompletnie wykończone, do małego dziecięcego baseniku obok weszła babcia, lat na oko 85. Przed wejściem do wody, odłożyła dwie kule, bez których najwyraźniej nie mogła chodzić.
-Zobacz Dorota, to naprawdę godne podziwu… – powiedziała moja siostra, kiedy obserwowałyśmy ją już zza szyby na zewnątrz. Babcia wykonywała w wodzie powolne, rozciągające ruchy. Przyciągała się do drabinek i odciągnęła. Noga w górę, noga w dół. Ale kiedy upłynęło 10, 15 minut, okazało się, że była to tylko rozgrzewka. Wyszła z dziecięcego baseniku, oparła się o kule i tak ostrożnie przeszła kilka kroków, po czym znów je odłożyła i powoli, zaczęła płynąć żabką, na drugi koniec wielkiego basenu.
    Opadły nam szczęki i patrzyłyśmy jeszcze przez dobrych kilka minut, na wesoły i rześki tłum staruszków w basenie.
    Kiedy więc tak siedziałam na mojej wielkiej kanapie i tępo patrzyłam na okno, wyobraziłam sobie, że patrzy na mnie ta 85 letnia babcia o kulach, która być może codziennie, na kilka minut jeszcze przed siódmą zaczyna rozgrzewkę w basenie.
    Przypominała mi się jedna bardzo ważna rzecz i zrobiło mi się tak zwyczajnie samej przed sobą głupio: jestem młoda, zdrowa i na dodatek mam wszystkie kończyny sprawne. A siedzę i patrzę w okno, jakbym miała co najmniej 100 lat i nie mogła już chodzić.
   Wstałam od razu z miejsca i w tym całym rozgardiaszu udało mi się znaleźć  moje sportowe buty. Odnalazłam również zapas melatoniny i postanowiłam, że dziś wcześniej pójdę spać, żeby również wcześniej wstać.
   Wyszłam z domu i zaczęłam biec.
   Tego dnia obiegłam całe wymarłe miasteczko.
Drugiego odkryłam, że przy brzegu morza, jest droga, po której świetnie się biega. Dotarłam do jej samego końca. Aż  w końcu…
…trzeciego  dnia dobiegłam do…
(c.d.n.)

Mała zmiana planów … piątek, 20 kwietnia 2012

      Kiedy wracaliśmy z zakupów w Ikei, jadąc z dwuosobową rozkładaną kanapą, stolikiem, nowym zestawem kołdra + poduszki, ręcznikami, garnkami, talerzami i wszelakimi sprzętami niezbędnymi przy starcie (w tym zapachowe świeceJ), nastąpiła … mała zmiana planów…
     Przyznaje się bez bicia – dałam się przekupić Janiemu zakupami z w sklepie kosmetycznym, jeśli tylko przetrzymam kilka, trzy, góra cztery noce u jego kuzyna. Jak się okazało, z mieszkaniem przyznanym z pracy jest problem – co prawda jest przyznane, ale nikomu nie śpieszy się z przekazaniem kluczy … Wiadomo – w Grecji nikomu nigdzie się przecież nie śpieszy. Całkiem zabawne jest to w wakacje, ale kiedy w grę wchodzi codzienne życie i załatwianie codziennych spraw, często pięści zaciskają się same, a zęby mimowolnie zaczynają zgrzytać.
      I tak z całym nowym dorobkiem plus moimi wielkimi walizami z lotniska, znaleźliśmy się u Czosnka – czyli kuzyna Janiego. Jak wiadomo, każdy typowy Grek, kuzyna posiada w każdej części kraju, a być może – jak mi się wydaje – w każdej części świata. Czosnek z niczego nie robi problemu i z uśmiechem na ustach, w sumie ciesząc się że przez kilka najbliższych dni będzie miał towarzystwo, powiedział, że możemy zostać tak długo jak  tylko chcemy.
     Tak też wylądowaliśmy w małym pokoiku, w którym obecnie poza zastałym tam łóżkiem, mieści się owa dwuosobowa kanapa. W konsekwencji wchodząc do pokoju, trzeba od razu zdejmować buty, bo właściwie całą powierzchnię zajmują łóżka. Pod spodem lub ewentualnie w kątach, gdzie jest choć trochę przestrzeni, prócz garnków i talerzy z Ikei, są poukładane walizki oraz różnego rodzaju pudła. Ubrania są właściwie wszędzie, bo nikt nie ma siły ich chować, problem pojawia się jednak  – kiedy  trzeba coś odnaleźć, dajmy na to skarpetkę do pary – wtedy dopiero w pokoju czuć adrenalinę.
     Starałam się szukać pozytywów, przyznaje – to bardzo trudne… Jedyne co przychodziło mi do głowy, to co by nie powiedzieć – wszystko mam pod ręką! Ale właściwie … jest internet i komputerów ci u nas dostatek… Jest mój notebook i wielki stacjonarny komputer Janiego z gigantycznym ekranem i całym zestawem pokaźnych głośników, cały ten sprzęt zajmuje pokaźną przestrzeń pokoju. Problem pojawia się, kiedy przychodząc z pracy Jani uruchamia całe to ustrojstwo. Niestety, po przebytej drodze przez pół Grecji, komputer trochę się popsuł i kiedy działa, chodzi tak głośno, jak suszarka. Dzięki Bogu przegrzewa się po maksymalnie 30 minutach i z wielkim zgrzytem gaśnie. Jani zazwyczaj wali wtedy głową w biurko, ale ja czuje ulgę – suszarka przestaje buczeć. 
      Najtrudniejsze były pierwsze dni. Każde szykowanie się gdzieś zabierało mi dwie godziny. Znaleźć cokolwiek w tym rozgardiaszu, to prawdziwa umiejętność. Na szczęście człowiek szybko się uczy, dostosowuje nawet mimowolnie(!)  do sytuacji, czas szykowania  powoli się skracał, a każda odnaleziona skarpetka wywoływała dziecinną niemalże  radość.
    Problem w tym, że kilka dni pomieszkiwania u Czosnka zamieniło się w tydzień, a ten niepozornie przeszedł w dwa… Mogłam się tego domyśleć i nie dać przekupić, ale mądry Polak po szkodzie.
    Ratunku przed samounicestwieniem szukałam więc poza domem. Niestety – na próżno… Miasteczko, które jest w zasadzie większą wioską sprawia wrażenie zupełnie bezludnego. Czasem tylko spotkać można wyrzucającą śmieci babcię lub przebiegającego przez ulicę kota. Tęskniąc za moją kotką, zawsze staram się go dogonić, przynajmniej jemu pomarudzić i powiedzieć jak jest mi tu źle i smuto – nawet jednak koty nie chcą mnie wysłuchać. Wszystko sprawia tu wrażenie jakby było tymczasowe, a i ludzie przystanęli tu tylko na trochę. Popracować, zarobić i odjechać. Są dwa sklepy, mała piekarnia, poczta i bank. Na tym kończy się tutejszy świat.
     Siedziałam więc przerażona wszystkim co mnie tutaj otacza. Wydawało się, że już jedną burzę pokonaliśmy, ale przyszła nowa –  być może jest jeszcze większa.
    Siedziałam więc  czekając – sama nie wiem na co – i być może już prawie bym się załamała, gdyby nie…
… przypomniała mi się jedna bardzo ważna rzecz…

(c.d.n.)

Główna ulica miasta

Droga do sklepu

Centrum!