-Przyjeżdżają moi rodzice! – powiedział wchodząc do domu, tuż po pracy Jani. Odłożył plecak, na krześle powiesił kurtkę, a ja spytałam krótko:
-Kiedy?
-Będą za trzy godziny. Właśnie dzwonili z drogi.
Wybuchając śmiechem, machnęłam ręką. Jani to taki żartowniś i przy każdej okazji szuka pretekstu do zrobienia kawału.
Po kilku chwilach, okazało się że jednak nie żartował. Próbowałam więc dowiedzieć się konkretów, to znaczy choćby uzgodnić na jak długo rodzice przyjeżdżają. Ale każde moje pytanie spotykało się z odpowiedzią: „nie wiem…”, „trudno powiedzieć…”, „nie zapytałem…”.
Postanowiłam, że zachowam zimną krew i po prostu wrócę do swoich codziennych zajęć. Niespodziewane wizyty mają to do siebie, że nie trzeba być na nie przygotowaną.
Chwyciłam książkę, ale ta wyleciała mi z rąk, przy czym wyrwałam z niej jedną kartkę. Chciałam poprawić poprzedni post na bloga, ale zamiast sprawdzać literówki, przez kwadrans analizowałam zawijaski w literce „S”. W końcu poszłam zrobić kawę, jednak zamiast posłodzić, to ją posoliłam.
Dziewczyny! Powiedzmy sobie szczerze! Zimną krew to można zachować… ale przy skoku na bungee, podczas ucieczki z płonącego domu, czy kiedy nagle trzeba komuś udzielić pierwszej pomocy. Jednak, kiedy staje przed nami kwestia koloru letnich sandałków, albo relacja „ja i moja teściowa”… Nie znam takiej, która zachowałaby zimną krew.
Postanowiłam więc, że tak sobie postoje. I była to najlepsza decyzja! W głowie krążyła mi tylko jedna myśl: „a było już tak błogo i spokojnie”…
Pomidor z Fetą zjawili się jeszcze wcześniej niż zapowiadali. Na szczęście niczego nie przygotowywałam, więc wszystko było na czas! ;)))
-Witajcie! – przywitaliśmy się w drzwiach i zaprosiliśmy gości do środka. Rodzice Janiego obeszli Cytrynowe Mieszkanie, które po kilku miesiącach od wprowadzenia się wygląda zupełnie inaczej.
-Mmm… Ładnie! Ładnie! – pojawiały się słowa uznania.
-Wiecie… Ten dom wygląda zupełnie inaczej niż na początku! – powiedział Pomidor i zwrócił się do żony. – Patrz Feta! Jakie fajowe zasłony! Kto by pomyślał, że fioletowy wcale nie gryzie się z pomarańczowym. – Feta przytaknęła głową, ale nie powiedziała niczego.
Po obejściu całego domu, w końcu się wyjaśniło. U zazwyczaj zdrowego jak rydz Pomidora, wykryto wrzody na żołądku. A ponieważ jego siostra jest pielęgniarką w jednym z ateńskich szpitali, badania odbyły się w samych Atenach. Nie ma w tym niczego dziwnego, bo Grecy przy każdej (każdej!) możliwej okazji, odwiedzają swoich bliskich. Badania nie były męczące, tak więc rodzice Janiego postanowili spontanicznie odwiedzić również i nas.
-To może usiądziemy? – zaproponowaliśmy.
-Nie, nie! My jesteśmy tylko na chwilę! – powiedział Pomidor.
Jani próbował nakłonić rodziców, żeby jednak zostali, ale ci za każdym razem kategorycznie odmawiali.
-Właściwie to mieliśmy taki pomysł… żeby zabrać was do tawerny! – powiedziała Feta. – Tutaj przy morzu jest taka jedna. Podobno mają świetne krewetki.
Tawerna… Krewetki… Jedzenie… Dla mnie to słowa klucze. Przyznam, że uśmiechu nie mogłam powstrzymać.
-Ale… – chciałam odpowiedzieć, właściwie sama nie wiedziałam co…
-Nie… nie… Ostatnio tak jakoś… Trochę głupio… No… Tego no… – powiedziała Feta.
-Aaa… yyy… – odpowiedziałam. Mimo, że z tego okrojonego dialogu nic nie wynikało – zrozumiałyśmy się świetnie.
Pół godziny później byliśmy w tawernie. I kiedy ja zastanawiałam się jeszcze, czy jest to podstęp, czy pojednanie, rozkoszowaliśmy się białym winem i owocami morza.
Przed samym odjazdem Feta weszła na chwilę do naszej łazienki. Wychodząc powiedziała:
-Dorota, co w tej łazience tak pięknie pachnie?
-To jest mydło bursztynowe…
-Prześlicznie. Też koniecznie kupię takie…
Przeczytaj całość…