Dziś jest Dzień Bloga!… piątek, 31 sierpnia 2012

 
 
 
     Ku mojej radości, ostatnio było sporo okazji do świętowania. Od powstania „Sałatki” minął już rok. Oliwa z oliwek właśnie miała prawie setne urodziny. Za to dziś, czyli 31 sierpnia jest   Dzień Bloga.
 
     Bez najmniejszej obiekcji zaliczyć mnie można do grona osób, która uważa, że każda okazja jest dobra do świętowania. Uznaje, że jeśli uchwalone zostało jakieś święto – to czemu by go nie świętować? Jestem wielbicielką   Bożego Narodzenia, więc prezenty kupuje już we wrześniu. Wielkanoc ubóstwiam i nie wyobrażam jej sobie bez kolorowego jajka! A luty byłby taki smutny bez Walentynek, mimo iż są dość komercyjne. Za  to imieniny czy urodziny to wspaniała okazja, żeby w szczególny sposób  przypomnieć sobie o bliskiej osobie.
 
     Moim upodobaniem do świętowania idealnie wpisuje się w grecką mentalność. Wczoraj w Grecji imieniny obchodził Aleksander z Aleksandrą. Z tej okazji, tawerny pękały w szwach! A kiedy 15 sierpnia swój dzień obchodzi Marija razem z Despiną i Panagiotisem, cały kraj tkwi w jednym wielkim świętowaniu. Tego dnia niczego nie da się załatwić. Świętuje bowiem właściwie  każdy!
 
   Nie byłabym  więc sobą zapominając, że to właśnie dziś jest Dzień Bloga. Z tej okazji u mnie, przez cały dzień króluje różowe wino.
  Wszystkim blogującym jak również i sobie więc życzę:
 
-listy niekończący się kreatywnych pomysłów
-milionów wejść i jeszcze więcej stałych czytelników
-oraz żeby te zdjęcia trochę szybciej się ładowały!
 
 Całusy od Sałatki *****

 

 
Za wyśmienite różowe wino – wielkie podziękowania dla jego sponsora:
:)))))


http://arthistery.blogspot.com/

 

 
 

 

 

 

Oliwa z oliwek ma już prawie 100 lat! czwartek… 30 sierpnia 2012

 
 
 
      Fakt, że już od dobrych kilku miesięcy nie mieszkamy w domu Sałatki, nie oznacza wcale że jesteśmy wyłączeni z jej codziennego życia. Można powiedzieć – wręcz przeciwnie. Nasz stacjonarny telefon ciągle dzwoni. Z tym, że właściwie tylko w jedną stronę… Nie ukrywam, że po ostatniej wizycie teściów, chęć naszego kontaktu  znacznie się zmniejszyła. Prawie co wieczór jednak telefon rozbrzmiewa, z niezmiennym pytaniem „co u was”? Podjęłam już kilka prób zutylizowania tej brzęczącej maszyny. Niestety, żadna jednak się nie powiodła. Na cóż… wejście do typowej greckiej rodziny ma to do siebie, że drzwi powrotnych już nie ma!
 
     Przechodząc jednak do meritum. Kiedy  kilka dni temu przeglądałam  pierwsze artykuły z bloga, przypomniałam sobie, że 25 sierpnia Oliwa z oliwek ma swoje urodziny. A był dokładnie 25ty!
   Dziewczyny – czy próbowałyście przekonać kiedyś swojego chłopaka, żeby zadzwonił do swojej babci, bo ta właśnie ma urodziny? Każda, która próbowała na pewno się zgodzi – Mission Impossible! Właściwie nawet nie ma co pertraktować. Zadzwoniłam więc sama.
 
      Jakiś czas temu babcia miała za sobą naprawdę gorszy okres. Parę dni przeleżała w szpitalu. Były momenty, kiedy wszyscy przygotowani byli na najgorsze. Jak się jednak okazało – jeszcze na nią nie czas. I zdaje się, że czas ten szybko nie nadejdzie. W każdym razie, po ostatnich problemach ze zdrowiem, trochę pogorszył jej się słuch.
 
-Haaaallllooooo!!!!! – usłyszałam krzyk w słuchawce.
-Wszystkiego najlepszego babciu! Dziś są twoje urodziny! Dzwonie z życzeniami! – powiedziałam, moim łamanym greckim, jak się mi wydaje z błędem w każdej części zdania.
    Nie wiadomo, czy powiedziałam wszystko odwrotnie, czy też babcia źle zrozumiała, ale w odpowiedzi, to ja usłyszałam życzenia dla siebie:
-Wszystkiego najlepszego Dorota! Niech ci się szczęści! Niech ci dopisuje zdrowie i niech Bóg cię ma w swojej opiece… moje drogie dziecko!
      Słysząc naszą komunikację, w której każda ze stron i tak  nic nie rozumie, stojący obok Jani, wyrwał mi telefonz dłoni.  A przecież jeszcze chwilę wcześniej, przed rozmową bronił się rękami i nogami…
-Nie babciu! Dzwonimy, bo dzisiaj są T-W-O-J-E urodziny!
-Moje? Co ty bredzisz? Ja mam  25tego!
-Dziś 25ty!
    Dłuższa chwila ciszy, w której słychać głęboki namysł.
-O Matko Święta! Haha! Zapomniałam! Synku, wnusiu – tylko wy pamiętaliście! Jak mi jest teraz miło!
-A jak się babciu czujesz? – nie muszę dodawać, że do dalszej praktyki języka greckiego nie zostałam już dopuszczona…
-A świetnie! Zadzwoniłam tylko do twojej mamy, żeby mnie ktoś w końcu stąd zabrał. Czy twoja matka uważa, że ja jestem niepełnosprawna? Ile mam tak tu leżeć? Pogłupieli wszyscy! Tylko tu leżę i leżę, jakbym już co najmniej konała. Mówię ci – jakie nudy…  Dzisiaj zrobiłam awanturę, więc zabierają mnie w końcu  na spacer, a później na kilka dni do siebie. – monolog jak zawsze pokrzykującej Oliwy trwał w najlepsze nieprzerwanie. A  w jej głosie trudno było się doszukać choćby śladu osłabienia.
 
   
      I właśnie wtedy, po skończonej z babcią rozmowie, Jani sam zadzwonił do domu. Ostatni taki telefon wykonał, naprawdę nie pamiętam już kiedy. Po drugiej stronie słychać było zdumiony głos Fety.
-Synu, synu mój! W końcu zadzwoniłeś! Jak ja się cieszę! – i standardowe już pytanie: – Więc co u was?
-Jak to co!? – wykrzyknął Jani – Czy wiesz kto dziś ma urodziny?
-Kto?
-Twoja teściowa! A moja babcia! Dzisiaj ma już prawie setne urodziny. – zgadza się, być może są to już setne. Nie jest  sekretem rodziny, że dokładnego roku przyjścia na świat Oliwy, nikt tak naprawdę nie zna, bo takie były wtedy czasy.
-O Boże! – wykrzyknęła Feta, krzycząc jednocześnie do Pomidora.
-Pomidor! Twoja mama ma dziś urodziny! – po drugiej stronie  linii, słychać było popłoch. Przy telefonie zjawili się wszyscy. Pokrzykiwała  również Olivka.
-Jak to się stało, że nie pamiętaliśmy?! … A tak w ogóle, to kto pamiętał? – spytał w tle Pomidor.
-Dorota…
     I tym samym rozpoczęła się całkiem przyjemna, wspólna rozmowa. Tak jakby o wcześniejszej bitwie już każdy zapomniał. Bo drugą  cechą typowej greckiej rodziny jest to, że każdy żyje chwilą, więc  wszystko co było można szybko puścić w niepamięć.
 
-Dooorrrooootaaaa! – usłyszałam jeszcze  głos Olivki, która nadal śpiewała operowo. Ale nasza  długa, operowa  rozmowa, to temat na zupełnie oddzielny post.
 
    Tymczasem, wszyscy drodzy blogerzy – czy wiecie, kto jutro obchodzi swoje święto? Ja już chłodzę wino w lodówce i  w piątek, pod sam wieczór  zapraszam na świąteczny dla mnie post.

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Super Hot!… poniedziałek, 27 sierpnia 2012

 
 
     
 
    Stało się już moim zwyczajem, że zawsze kiedy jestem na kawie, przeglądam jedną z kolorowych gazet. Przy kawiarnianych stolikach są ich zazwyczaj stosy. Dzięki temu jestem na bieżąco z najnowszymi greckimi plotkami. Rozpoznaje znane twarze, wiem kto z kim romansuje, znam też wszystkie najważniejsze skandale. Wiedza ta pozornie niezbyt istotna. Moim zdaniem, stanowi jednak rodzaj  wtajemniczenia w codzienne życie Grecji.
 
     Jeśli w Polsce narzekamy na niski poziom prasy kolorowej, radzę zajrzeć to tej greckiej. Szczerze  współczuję greckim celebrities, bo tutejsi  paparazzi naprawdę wydają się nie mieć granic. Zdjęcia gwiazd potrafią być, łagodnie ujmując  – niedyskretne. Dzieciom nigdy nie zakrywa się twarzy. W gazetach dominują fotografie, ale jeśli już pojawi się tekst, pomimo iż zazwyczaj jest bardzo krótki, to ilość znajdujących się tam głupot może być  naprawdę porażająca.
 
     Ujmując krótko – przeglądając grecką prasę kolorową, zawsze można natknąć się na coś swoiście  ciekawego!
    Kiedy ostatnio popijając zimną kawę, przeglądałam jedną z takich gazet, nie mogłam oderwać wzroku od jednego zdjęcia. Powodem tego były trzy przyczyny:
1)      zjawiskowa, męska klata
2)      niebezpiecznie  zawadiacki uśmiech
3)      ale przede wszystkim – wielka strzała i napis Super Hot! Tak na wszelki wypadek, jakby czytelnik się nie domyślił J
 
        Gdybym to ja była w redakcji i gdyby  ode mnie to zależało, pozwoliłabym sobie na drobną  korektę –  Super Super  Hot!
 
      Wesołego   poniedziałku Kochani!  
 
 

 

z cyklu: JADĘ DO GRECJI NA WAKACJE – Co koniecznie kupić w Grecji?… piątek, 24 sierpnia 2012

 
 
 
 
     Pamiętam, że jednym z pierwszych prezentów jaki dostałam od Janiego, była para nieprzyzwoicie drogich butów. Cena tych  prostych japonek każdemu wydawała się zupełnie niewspółmierna, do tego czym w zasadzie były. Ich podeszwa nie miała nawet pół centymetra. Cienki czarny pasek trzymający stopę. Plus kilka świecących się kamyczków z tyłu. I na tym koniec.
 
-Kupować takie buty – to jest naprawdę szalone! – komentował każdy, kto pytał o ich cenę. No cóż, nie wszystko na tym świecie musi być przecież logiczne.
 
 
     W tym szaleństwie była jednak metoda. Po pierwsze, te buty w swojej prostocie  są niesamowicie piękne. Po drugie, od momentu ich kupna minęło już sześć lat, a ja nie tylko mam je do dziś – wciąż bardzo często je noszę! Są przy tym główną ozdobą mojej obuwniczej kolekcji. Tej niespełna półcentymetrowej podeszwy, po prostu nie da się zedrzeć. Paska podtrzymującego stopę urwać nie można. Nie ma również chyba na świecie takiej siły, żeby wydłubać choć jeden  ze świecących się kamyków. Te buty są piękne. Ale również – niezniszczalne!
 
 
     Dlatego więc jeśli wybieracie się do Grecji, najlepiej jechać tam  na boso! Za to bez greckich butów, jeślibym mogła – zabroniłabym odjeżdżać. Grecką specjalnością, podobnie jak feta,  są buty, a  w szczególności te  na lato. Wariacji na ich temat nie ma końca i trudno znaleźć dwie takie same pary. Poza tym są naprawdę fenomenalne jakościowo. Ceny są najróżniejsze, ale wydając  nawet 50 euro, trzeba mieć świadomość że jest to inwestycja na lata, której się nigdy nie żałuje.
 
        Greczynki nie boją się wybierać nawet najodważniejszych fasonów. Uwielbiają duże, świecące się w letnim słońcu kolorowe  ozdoby. Dlatego właśnie, jeśli spędzacie w Grecji wakacje, zwróccie    szczególną uwagę, na to co dzieje się na greckich stopach. Problem tylko w tym, że naprawdę ciężko będzie oderwać od nich wzrok.
 
 

 

 

 

    

 

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Mietka – nowa lokatorka… poniedziałek, 20 sierpnia 2012

     
       Zaczęło się zupełnie niepozornie. Mała, wychudzona kotka, bez sierści w okolicach nosa, raz na jakiś czas przychodziła do naszego ogrodu  i patrzyła na mnie, siedząc przy oknie. Kotka zjawiła się zazwyczaj rano, a mi robiło się przykro na myśl, że ja jem, a ona jest głodna. Niczego się nie domagała. Zjadała dokładnie wszystko co dostawała, z możliwą tylko dla kotów wrodzoną godnością.
     Nawet się nie spostrzegłam, kiedy zaczęłam nazywać ją Mietka. A kiedy dostała już swoje imię, równie  niepostrzeżenie, mimo że nawet nigdy jej nie pogłaskałam, stała się mi bliska. Bardzo lubiłam, kiedy przychodziła tak co rano, zwłaszcza kiedy byłam w domu sama. Po zjedzonym razem śniadaniu, siadała na parapecie i patrzyła na mnie w niemym  porozumieniu, jakie czasem  zdarza się między człowiekiem, a  jego zwierzakiem. Kto posiada lub choćby posiadał kiedyś w zwierzęciu przyjaciela –  rozumie   bez słowa.
    Po pewnym czasie Mietka nabrała na wadze, jej sierść stała się  świetlista, a brzydka plama z okolicy nosa pokryła się białym meszkiem.
    Szybko okazało się, że za murkiem, w ogrodzie gdzie nikt nie mieszka, Mietka wychowuje czwórkę nowo narodzonych dzieci. Rezolutne kociaki coraz częściej przeskakiwały  na nasz teren. Ot powód jej chudości – Mietka swoje małe karmiła przecież piersią!
      Cała rodzina, nawet mimo, że na współ dzika, w ogrodzie zachowuje się wzorowo. Znając trochę kocie zachowania, karmimy koty tylko dwa razy dziennie. Rano, punkt dziewiąta i  wieczorem kiedy tylko zaczyna rozbrzmiewać dzwonnica kościoła. Kociaki chodzą jak w zegarku, chociaż raczej  go nie używają. Zjedzą co trzeba, trochę pograsują i już ich nie ma.  Mietka zazwyczaj zostaje na parapecie chwilę dłużej, żeby przez kilka minut poobserwować co  takiego robię.
      Koty nigdy nie dają się głaskać, a ja w świadomości ich potencjalnych chorób, nigdy do tego nie dążę. Dla każdego przeciętnego kociarza, już sam widok małych kociaków grasujących w ogrodzie, jest wystarczająco fascynujący.  A fakt, że kotka karmi przy nas mlekiem, to znak szczególnego  zaufania.
-Przecież karmimy je o szóstej! – powiedziałam do Janiego, kiedy przed pójściem spać, skradł się do lodówki, żeby nalać im mleka.
-No dobra. Ale przecież sama powiedziałaś: „Mietka jest samotną matką i na dodatek jeszcze karmi piersią.” Zresztą,  poza nami nie ma tu nikogo…

Z owocami na plażę… sobota, 18 sierpnia 2012

   

   
      Sierpień to prawdziwy szczyt wakacyjnego sezonu. Zdaje się, że tak jest wszędzie. Wtedy też na plażach zaobserwować można rzeczy bardzo ciekawe. Greckie plaże zaludnione  są bowiem tak, że pomiędzy rozłożonymi ręcznikami nie można wbić przysłowiowej igły.
    
     Przeczytałam jakiś czas temu informację, że dieta grecka, a w szczególności kreteńska,  jest uznawana za najzdrowszą w całej Europie. To właśnie dzięki niej Kreteńczycy żyją tak długo. Podstawą tej diety jest oliwa z oliwek, morskie ryby, warzywa i oczywiście owoce.
    Taką dietę stosowano w Grecji kiedyś. A jak wygląda to dzisiaj?
     No cóż… na samo wspomnienie o niegdysiejszej kondycji Greków, łza w oku się kręci. Ja doznaję prawdziwego szoku patrząc zwłaszcza na greckie dzieci. Z przykrością muszę stwierdzić, że tak otyłych maluchów nie widziałam w żadnym innym kraju. Skojarzenie z małymi foczkami nasuwa się niemalże samo. Granie w piłkę na plaży, budowanie zamków z piasku, czy też tradycyjne  pływanie, raczej im nie w głowie. Zazwyczaj wygrzewają się na słońcu, mocząc jedynie pulchniutkie nóżki w słonej wodzie. Aktywność dużej części współczesnych greckich dzieci, ogranicza się do pochłaniania batonika, popijania coli, przegryzanej chipsami, w najlepszym przypadku słonymi orzeszkami.
    Problem otyłości greckich dzieci ciągle rośnie i z tego co jest mi wiadome, ich odsetek powoli staje się najwyższy w Europie. Wina najczęściej stoi po stronie rodziców, bo zazwyczaj dzieci są ich małymi  klonami.
    Na szczęście w sierpniu ludzi  na plaży jest na tyle dużo, że można wyłapać również i te bardzo motywujące przykłady. Matek, które na plaży karmią dzieci owocami, jest znacznie mniej, ale na całe szczęście i one istnieją. Ja jeśli już taką mamę zobaczę, zazwyczaj nie mogę oderwać z podziwu wzroku. Fakt, że są to zazwyczaj bardzo zadbane i szczupłe kobiety, nie jest najważniejszy –  tak samo jak ich dzieci, wyglądają one przede wszystkim zdrowo!
     Prócz olejku do opalania, butli z wodą i kolorowych gazet, przynoszą ze sobą wielkie, wiklinowe kosze czy też nawet przenośne lodówki. Tam zaś znajdują się zestawy najróżniejszych owoców. W dobie tak dostępnych fast foodów, podziwiam takie mamy, a ich dzieci najchętniej bym porwała!
    Co tu dużo mówić –  postanowiłam iść za przykładem tych mądrych kobiet. I od pewnego czasu idąc na plażę, również przynoszę ze sobą świeże owoce. Wylegiwanie się na słońcu w towarzystwie awokado, winogron, pomarańczy czy też bananów,  jest znacznie przyjemniejsze. Niżej, z dumą przedstawiam  moją owocową galerię prosto z  plaży.
    Tymczasem życzę wszystkim miłego, sierpniowego weekendu – już samo to brzmi tak radośnie! Ponieważ czas płynie bardzo szybko i mam w świadomości, że i lato minie, ja postanowiłam cały weekend spędzić na plaży. Oczywiście z moimi owocami!

   

      

„Sałatka” ma już roczek!… środa, 15 sierpnia 2012

     
      Tak jest! „Sałatka” ma już cały roczek, a ja nie mogę się nadziwić jak ten czas szybko płynie! To już cały rok w Grecji. No cóż, nie wszystko było i nie jest jeszcze takie proste. Budowanie życia od zupełnego początku, czasem kosztuje trochę nerwów. Dziś przypomina mi się, jak bardzo się bałam w dzień odlotu… Najważniejsze już jednak osiągnęliśmy – jesteśmy zupełnie na swoim. A ja myślę sobie, że tą najważniejszą jak dotąd decyzję w życiu, podjęłabym również po raz drugi i to bez wahania.
     Mając na uwadze, że ten blog ma już dokładnie rok, chciałabym przybliżyć jego osiągnięcia i statystyki. A więc, całkowita ilość wejść wynosi… Teraz oczywiście żartuje… Żadnych statystyk przybliżać przecież nie będę. Mam tylko nadzieję, że do tego momentu nikt nie przerwał czytania!
      Najcenniejszą rzeczą, jaką dał mi ten blog, jest niesamowita radość, która płynie  z pisania i dzieleniem się moimi spostrzeżeniami, z każdym pojedynczym czytelnikiem. Za każdym razem, kiedy przysiadam do klawiatury nie mogę przestać dziękować, że siedząc w moim niewielkim pokoju, gdzieś na końcu świata, ale zawsze z kubkiem kawy, łączę się z całym kosmosem! Możliwości korzystania z internetu, nie zamieniłabym nawet na możliwość noszenia tych pięknych, długich sukni, jak było to na przykład w baroku. Za żadne skarby! Nawet od bycia barokową damą, sto razy wolę internet!
     Tak niesamowitą radość sprawia mi  czytanie każdego jednego komentarza i na niego odpowiadanie, domyślanie się kim jest nowy członek, czy też wiadomość, że właśnie ktoś czyta będąc w Wietnamie.
    Dlatego też, dziękuję Tobie kochany Czytelniku, że czytasz „Sałatkę” jeden dzień, tydzień, miesiąc, rok – to przecież  bez znaczenia!
    Moc całusów i uścisków przesyłam już jedząc mój sałatkowy „tort”!
      I jeszcze na koniec – być może najważniejsze! Z wielką radością piszę, że kilka dni temu „Sałatce” przybyła młodsza siostra, o skrótowej nazwie „Szminka”. Powstała z myślą przede wszystkim o  kobietach, ale serdecznie zapraszam również i panów. „Szminka” już raczkuje i ma się całkiem dobrze. Dorobiła się  pierwszych członków i kilka przemiłych komentarzy. A o co dokładnie chodzi w moim drugim blogu? Serdecznie zapraszam do czytania:
ZE SZMINKĄ W PODRÓŻY:
http://zeszminkawpodrozy.blogspot.com/

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Noc spadających gwiazd… poniedziałek, 13 sierpnia 2012

      Kiedy po dwóch miesiącach czterdziestodniowego upału w końcu spada deszcz, czuje się taką ulgę, jakby  dopiero zaczęło się oddychać. Świat zaczyna pachnieć i nabiera żywych kolorów. Cokolwiek ważnego by się nie robiło, w jednej sekundzie każdy odkłada wszystko, żeby popatrzeć przez okno na deszcz. Po dwóch miesiącach – to prawdziwy cud świata. Deszcz! Nareszcie deszcz!!!
     I wtedy właśnie zabrakło prądu. Nie na 5, 10 minut, pół godziny, ale na cały wieczór i aż na całą noc. Stałam tak patrząc na wielkie bąble tworzące się na kałużach, kiedy uświadomiłam sobie, że po pierwsze jestem sama, po drugie jest już zupełnie ciemno, a po trzecie – wcale nie chce mi się spać. Sytuacja kryzysowa  – nie ma nawet najmniejszej szansy, żeby sprawdzić co nowego na Pudelku… Nie da się robić zupełnie nic!
     Kiedy po godzinie deszcz przestał padać, przypomniało mi się, że przed wyjściem na nocną zmianę, Jani  wyczytał że jest to noc spadających gwiazd.
    Od zawsze, kiedy patrzyłam na gwiazdy, w głowie miałam przygotowane konkretne życzenie – tak na wszelki wypadek. Gwiazdy mają to do siebie, że spadają w najmniej przewidywalnych sytuacjach. Po czasie ułożyłam więc krótkie zdanie, zawierające w sobie aż trzy życzenia. I to nawet bez przecinka! Z oczywistych względów nie mogę wyjawić jak ono brzmi, ale dzięki tak przemyślnemu przygotowaniu, miałam szanse wypowiedzieć je w życiu już kilka razy.
     Wierzę w magiczną moc czterolistnej koniczynki, w to że dobrze jest codziennie wstawać prawą nogą, ale przede wszystkim, że za każdym razem kiedy dzieje się coś tak magicznego, że właśnie spada gwiazda, to nie można być gapą – trzeba mieć swoje marzenie!
      Dzięki światełku z naładowanej komórki, w ulubionym notesie, ukochanym piórem, spisałam wszystkie swoje życzenia. Jedno po drugi, aż zrobiło się ponad dziesięć. Okazja jedyna w swoim rodzaju, bo kombinować jednym zdaniem wcale nie trzeba. Wyszłam na balkon i czekałam…
    Spadła pierwsza gwiazda. Cicho, zupełnie bezszelestnie, jakby to się tylko zdawało. Potem kolejna i jeszcze następna, a po każdej z nich ja czytałam swoje życzenia. Jedno po drugim, rozglądając się czy na pewno nikt ich słyszy.
     Nie słyszał mam nadzieję nikt. A jeśli już – wątpię żeby zrozumiał. W całym miasteczku nadal nie było prądu. Ani jednego światła, całkowita cisza. Tylko spadające gwiazdy, te moje życzenia i ja.
    Kiedy już położyłam się spać, stwierdziłam, że nie ma bardziej relaksującej rzeczy, niż patrzenie na niebo przed snem. Zdaje się, że będzie to moja conocna praktyka.
    Teraz pozostaje już tylko robić swoje i czekać na spełnienie się magii spadających gwiazd…
    Tymczasem już w tą środę zapraszam na bloga szczególnie serdecznie – zbliżają się pierwsze urodziny „Sałatki”! To nie do wiary, że minął już rok!

z cyklu: JADĘ DO GRECJI NA WAKACJE – „Myślałam, że on miał dobre zamiary…” – czyli czego powinny się strzec dziewczyny jadące do Grecji na wakacje?… piątek, 10 sierpnia 2012

Na zdjęciu boski Antonio. Zdjęcie daje obraz również Czosnka.
      Greek Lover to określenie, które w takiej angielskiej formie, weszło na dobre do języka greckiego. Oznacza ono nic innego jak typowego, greckiego kochasia. Dodam, że jest ich w tym gorącym kraju całkiem sporo.
      Trzy miesiące mieszkania z Czosnkiem, czyli kuzynem Janiego, były dla mnie szkołą życia. To właśnie w tym okresie stałam się posiadaczką tajemnej wiedzy… Ku przestrodze dziewczyny! Zamierzam się nią z Wami teraz podzielić…
     Już po  tygodniu mieszkania z Czosnkiem nie przestawałam drapać się po głowie i codziennie pytałam Janiego:
-Jani, to jest po prostu niemożliwe –  że Czosnek ma dziewczynę?
-Żeby   tylko jedną… – zazwyczaj odpowiadał zdawkowo, a ja starałam się drążyć temat głębiej, ciągle pytając:
-Ale? Jak? Z kim? I … dlaczego???
      Każda dziewczyna, która stara się porozmawiać ze swoim facetem na głębsze tematy, typu: uczucia, nastrój, charakter innych osób, wie doskonale jak zaczyna się i kończy taka standardowa rozmowa:
-Daj mi w końcu święty spokój… Nie wiem! I nic mnie to nie obchodzi!
    Męczyć Janiego przestałam, ale te pytania wciąż krążyły mi po głowie.
    Czosnek jest, można powiedzieć – dobrotliwie sympatyczny. Kiedy codziennie rozmawiałam z nim przy obiedzie, kolacji i czasem nawet śniadaniu, myślałam „o! taki niegroźny z niego koleś – dokładnie jakbym siedziała obok wielkiego pluszowego misia”.
    Tak, Czosnek miał w sobie coś z pluszowego stwora. Z tym że przed przytuleniem trzeba by go dobrze wyprać, wysuszyć, a później uczesać. Aż samo się prosiło! Za każdym razem kiedy na Czosnka patrzyłam, miałam nieodpartą ochotę zawlec go pod prysznic, nawet taszcząc za przetłuszczone włosy. Dalszych szczegółów opisu wyglądu oszczędzę.
     Typowy dzień kuzyna nie różnił się za bardzo od każdego poprzedniego. Z dokładnością co do minuty wracał z pracy do domu. Rzucał na bok wielką torbę, zapalał papierosa i patrzył w okno, dłubiąc w nosie. Następnie włączał telewizor i szukał kanału Eurosportu. Kiedy strategiczny kanał był już uruchomiony, z nieodłącznym papierosem w ustach, szurając kapciami z dziurami we wszystkich możliwych miejscach, powoli przesuwał się w stronę lodówki. Ta zawsze była pełna, za sprawą mamusi. Czosnek zawekowane miał wszystko, co tylko zawekować można, a słoiki starczały przeważnie do końca miesiąca.  Zazwyczaj wybierał pierwszy lepszy, zawartość przekładał do talerza i tak  cały zestaw lądował w mikrofalówce. Kiedy zjadł, zapalał następnego papierosa i resztę dnia spędzał przed kanałem z Eurosportem. Można więc stwierdzić, że czynność wkładania jedzenia do mikrofalówki i zapalania papierosa, były jedynymi przejawami aktywności Czosnka po pracy.
-Jak on może mieć dziewczynę?! – ciągle się zastanawiałam.
     Jednak … raz, czy dwa razy na tydzień następowała totalna transformacja. Pamiętam dokładnie, kiedy byłam jej świadkiem ten pierwszy raz. Wtedy też przestałam tak do końca wierzyć w rzeczywistość, którą widzę…
    
      Ktoś zapukał do drzwi naszego pokoju. Te rozchyliły się powoli, jakby coś strasznego za chwilę miało się stać.
    Kiedy zobaczyłam to co kryło się za nimi, poczułam jakby ktoś włączył mi w głowie piosenkę. Była nią dokładnie ta… Usłyszałam jej pierwsze dźwięki…
       Po otwarciu drzwi, Czosnek już nigdy więcej nie był dla mnie tym samym człowiekiem. Zanim jeszcze się rozchyliły, powietrze wypełnił zapach trzech magicznych składników: dobrego whisky, najlepszego cygara i ekskluzywnych męskich perfum. Nie było siły, która mogłaby mnie powstrzymać przed zmierzeniem Czosnka od samych stóp, po czubek jego połyskujących żelem włosów. Buty ze skóry, która była tak wyczyszczona, że musiała świecić w ciemnościach; czarne obcisłe w biodrach spodnie i ta naga klata, na której rozbłyskiwał złoty krzyżyk.
-Dorota, doradź którą założyć? – spytał oczywiście z papierosem w ustach, prezentując dwie identycznie czarne koszule. Przełknęłam ślinę podnosząc szczękę, która wcześniej samoczynnie opadła.
-Tą… – wymamrotałam, pokazując na  którąkolwiek.  Czosnek puścił mi oko i powiedział krótko:
-No i racja. Wychodzę i wrócę nie prędzej niż rano!
      I wyszedł, tak jak zapowiedział … po kilku dniach leżenia w domu. Dokładnie tak samo jak wychodzi tygrys na łowy. Biada dziewczynie, którą spotkał – jedno jest pewne – nie miał ani trochę dobrych zamiarów.
      Następnego dnia, jak zawsze leżał i oglądał transmisję na Eurosporcie.  Jednak tym razem, już z daleka widziałam jak się błyszczy… Eye of the Tiger.

  

Z CYKLU: zacznij lekko poniedziałek – Najzimniejsza ze wszystkich kaw… poniedziałek, 6 sierpnia 2012

      
        Od samego początku lipca, temperatura poniżej 40 stopni nigdy nie spada. A od dwóch miesięcy padało… raz! Nie mam pojęcia jak w takich warunkach radzą sobie te biedne rośliny, ale ja nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez zimnej kawy. Zdaje się, że ta najzimniejsza wersja, której podstawą jest sam lód, jest teraz najlepszym rozwiązaniem. Na dodatek, co jest ogromnym plusem,  prawie taką samą robią w Starbucksie. To nic, że liczba mieszkańców mojego miasteczka ledwo co przekracza tysiąc. Kiedy ze szklanką mrożonej kawy wychodzę na balkon, już pierwszy łyk przenosi mnie do samego  Nowego Jorku! Zupełnie jak na Manhattanie…
     A oto jak tą kawę zrobić…
     Podstawą mrożonej kawy z mlekiem jest oczywiście lód. Przygotowania trzeba jednak zacząć najlepiej już dzień wcześniej. Zamraża się bowiem nie wodę. Głównym składnikiem jest kilka kostek dobrze(!) zamrożonej kawy!

SKŁADNIKI:

·         kilka kostek zamrożonej kawy

·         pół filiżanki kawy o pokojowej temperaturze

·         zimne mleko

·         cukier

·         słomka do picia

JAK TO ZROBIĆ:

Kilka kostek dobrze zamrożonej kawy…

… zalewamy zimnym mlekiem (prawie do końca szklanki)…

…teraz dodajemy cukier…

… oraz około pół filiżanki kawy o pokojowej temperaturze (tak żeby wraz z kostkami lodu porcja kawy pokrywała się z zawartością tradycyjnej filiżanki).

Teraz potrzebny jest blender – mieszaninę dobrze blendujemy.

Jak przy każdej zimnej kawie, przydają się słomki. I gotowe! Tak wygląda kawa po spotkaniu z blenderem!