Właściwie z wielką ulgą mogę stwierdzić, że lato również i w Grecji dobiegło końca. Temperatura spadła do 25 stopni, a wraz z jej spadkiem i pojawieniem się kilku chmur na niebie przyszło wytchnienie. Naprawdę, dopiero przebywając w tak piekielnym upale jest się w stanie zrozumieć lenistwo południowców, wręcz zdrowotny przymus istnienia sjesty i nocnego życia. Wraz z namacalną zmianą pory roku, jesiennymi porządkami Fety, przestało być tak przyjemne kąpanie się w morzu, a leżenie plackiem na plaży straciło rację bytu.
Mamy jesień! Ufff….
Żegnając się, aż do następnego lata z pływaniem, które dodało mi parę gramów masy mięśniowej, wpadłam na genialny pomysł – zapisuję się na siłownię! Radząc się wszystkich “warzyw” z mojej greckiej sałatki, przy relacjach o cenach greckich fitness clubów, pomysł wydawał się być dość utopijny. Szybko jednak okazało się, że „wielki kryzys” ma swoje bardzo pozytywne strony, bowiem siłownie obniżyły ceny tak, że właściwie pokrywają się one z warunkami polskimi. Szybko zaopatrzyłam się w szorty do ćwiczeń i wcielając pomysł w życie, znalazłam się w greckim gimnazjonie.
Wchodząc do sali siłowni, dziękowałam intuicji, że podpowiedziała mi, że i tym razem mam obowiązek postawić na modny wizerunek. Fitness club w wydaniu greckim, to bowiem nie tylko miejsce dbania o zdrowie i sylwetkę, ale może i przede wszystkim miejsce gdzie można kogoś poznać, zaprezentować się, pogadać – od starożytności w tym względzie niewiele się zmieniło. Kobiety jak i mężczyźni ubrani wg ostatnich, sportowych krzyków mody, z odpowiednimi fryzurami i makijażem, dumnie spacerowali wśród różnorodnych przyrządów, popijając w wielkim zmęczeniu co chwilę łyki wody. Życie towarzyskie to podstawa!
Po zapłaceniu opłaty miesięcznej, stałam się jedną ze stałych klientek siłowni. I jednocześnie powierzono mnie instruktorce, która była rodowitą Niemką. Moja opiekunka, mimo iż pochodzi z Niemiec, w greckiej siłowni czuje się jak ryba w wodzie. Mimo około pięćdziesiątki na karku, jej figura jest fenomenalnie wyrzeźbiona, dodatkowo podkreślona białymi legginsami i obcisłym t-shirtem. Nie wymawiając „r”, na wpół po grecku na wpół po angielsku, z pewnymi naleciałościami z niemieckiego, dokładnie wytłumaczyła mi jak działa każdy przyrząd na sali.
Przy drugiej wizycie ćwiczyłam już sama. Biegałam na bieżni, jeździłam na rowerku, wiosłowałam kajakiem, mając do dyspozycji w każdej chwili pomoc trenerki. Skacząc, biegając i pływając, ukradkiem oka parzyłam na rezolutną Niemkę, która oprowadzając nowego klienta, co chwila odbiegała pomagając najbardziej umięśnionym Grekom – z wielkim uśmiechem na twarzy, sprawdzając dłonią czy mięśnie oby na pewno są dobrze napięte. Oto chyba sekret jej greckiego szczęścia…
Po kilku wizytach, znudziły mi się jednak dość jednostajne ćwiczenia. Jak kot stopniowo poznałam cały teren sali i zachciało mi się czegoś więcej. Zupełnie przypadkiem schodząc w dół, zobaczyłam, że siłownia ma jeszcze jedną salę, z której zawsze słychać było żywą, dyskotekową muzykę. Sala była przestrzenią, gdzie systematycznie odbywał się aerobik, stepy i pilates. Ja właśnie trafiłam na zajęcia ze stepów. Patrząc na to co dzieje się w sali jednocześnie bardzo chciałam od razu wskoczyć i poćwiczyć z grupą, ale z drugiej strony nie mogłam poradzić sobie z typowymi obawami: nie zrozumiem co mówi trener, nie nadążę za układem kroków i będę wyglądać śmiesznie, a może mam za słabą kondycję….
Przespałam się z moimi obawami kilka nocy, ale po dłuższym, monotonnym ćwiczeniu na siłowni, uznałam – raz kozie śmierć!
Na zajęcia stawiłam się 10 minut przed czasem, dokładnie tak jak było napisane na kartce. Posiedziałam kilka minut, ale sala wciąż była pusta. Przygotowując sobie w głowie pytanie w wersji greckiej, udałam się więc do mojej niemieckiej trenerki z pytaniem czy trening się odbędzie. W odpowiedzi usłyszałam, najbardziej typową, grecką odpowiedź: „może tak, może nie…” i szeroki uśmiech jako obrazowy komentarz. Do sali schodziłam co pięć minut, w końcu z piętnaście minutowym opóźnieniem zjawił się trener, a wraz z nim jedynie dwie dziewczyny. Zapowiadało się więc kameralnie.
Trener przy wzroście metr pięćdziesiąt nie mieścił się w drzwiach. Miał koszulkę bez ramion z napisem „XXXL – to jest koszulka na moje mięśnie”. Po rozstawieniu nas w odpowiednich miejscach, ze „schodkiem” do wykonywania stepów, na głowę założył mały mikrofon i włączył taneczną muzykę z dyskotekowym rytmem.
Do końca zastanawiałam się, czy to aby dobry pomysł, bojąc się nadal, że być może nie zrozumiem poleceń i tylko się wygłupię. Kiedy jednak wyczułam bardzo prosty rytm i zobaczyłam, że pierwsze kroki to tylko wchodzenie i schodzenie, poczułam się pewniej.
Białe, wielkie buty trenera jednostajnie wchodziły i schodziły ze „schodka”, a ten zaczynał mówić głośniej i szybciej. Bóg raczy wiedzieć co mówił, ale jak się okazało nie miało to większego znaczenia. Po piętnastu minutach i okrzykach „Bravo! Bravo!”, już prawie w ogóle zapomniałam o stresie, bo zastąpiło go zmęczenie i koncentracja na coraz to bardziej skomplikowanych układach.
-Dalej dziewczyny! Dalej! Bravo! Bravo! – wykrzykiwał trener, w rytm muzyki, która już właściwie przeszła w techno – trans. Im bardziej w las tym bardziej zapominałam o wszelkich moich obawach, bo okazało się, że chwyciłam wiatr w żagle, a każdy z pozoru skomplikowany układ, tak naprawdę opiera się na bajecznie prostej logice.
Im bardziej byłam spocona i zziajana, zaczęłam rozumieć sens muzyki techno i to jak można się w niej zupełnie zapomnieć. Białe trampki, z których nie mogłam spuścić wzroku, w tym jednostajnym ruchu, chyba mnie zahipnotyzowały, tak że po zmęczeniu przyszła faza całkowitego przyzwyczajenia się do wysiłku i zupełnego pozbycia się stresu. Wyleciał chyba przez nogi.
Na koniec zajęć, usłyszałam jedno wielkie „BRAVO!” – jakbym właśnie wygrała walkę z bykiem. Byłam naprawdę dumna z wyczynu. To jeszcze jeden, namacalny dowód, jak skomplikować potrafi prozaiczne rzeczy, wybujała wyobraźnia.
Na pożegnanie moja Niemiecka trenerka poklepała mnie po ramieniu, dla pogratulowania wyczynu.
We wtorek idę na pilates.
Chodząc po mieście zaczynam rozpoznawać twarze z siłowni. Wiem, że być może na przestrzeni tygodni, zacznę już się witać z uśmiechem machając ręką. Zaczynam zapuszczać korzonki. Małe – ale zawsze J