Szalone stepy w rytmie disco… sobota, 8 październik 2011

       Właściwie z wielką ulgą mogę stwierdzić, że lato również i w Grecji dobiegło końca. Temperatura spadła do    25 stopni, a wraz z jej spadkiem i pojawieniem się kilku chmur na niebie przyszło wytchnienie. Naprawdę, dopiero przebywając w tak piekielnym upale jest się w stanie zrozumieć lenistwo południowców, wręcz zdrowotny przymus istnienia sjesty i nocnego życia. Wraz z namacalną zmianą pory roku, jesiennymi porządkami Fety, przestało być tak przyjemne kąpanie się w morzu, a leżenie plackiem na plaży straciło rację bytu.
     Mamy jesień! Ufff….
    Żegnając się, aż do następnego lata z pływaniem, które dodało mi parę gramów masy mięśniowej, wpadłam na genialny pomysł – zapisuję się na siłownię! Radząc się wszystkich “warzyw” z mojej greckiej sałatki, przy relacjach o cenach greckich fitness clubów, pomysł wydawał się być dość utopijny. Szybko jednak okazało się, że „wielki kryzys” ma swoje bardzo pozytywne strony, bowiem siłownie obniżyły ceny tak, że właściwie pokrywają się one z warunkami polskimi. Szybko zaopatrzyłam się w szorty do ćwiczeń i wcielając pomysł w życie, znalazłam się w greckim gimnazjonie.
   Wchodząc do sali siłowni, dziękowałam intuicji, że podpowiedziała mi, że i tym razem mam obowiązek postawić na modny wizerunek. Fitness club w wydaniu greckim, to bowiem nie tylko miejsce dbania o zdrowie i sylwetkę, ale może i przede wszystkim miejsce gdzie można kogoś poznać, zaprezentować się, pogadać – od starożytności w tym względzie niewiele się zmieniło. Kobiety jak i mężczyźni ubrani wg ostatnich, sportowych krzyków mody, z odpowiednimi fryzurami i makijażem,  dumnie spacerowali wśród różnorodnych przyrządów, popijając w wielkim zmęczeniu co chwilę łyki wody. Życie towarzyskie to podstawa!
   Po zapłaceniu opłaty miesięcznej, stałam się jedną ze stałych klientek siłowni. I jednocześnie powierzono mnie instruktorce, która była rodowitą Niemką. Moja opiekunka, mimo iż pochodzi z Niemiec, w greckiej siłowni  czuje się jak ryba w wodzie. Mimo około pięćdziesiątki na karku, jej figura jest fenomenalnie wyrzeźbiona, dodatkowo podkreślona białymi legginsami  i obcisłym t-shirtem. Nie wymawiając „r”, na wpół po grecku na wpół po angielsku, z pewnymi naleciałościami z niemieckiego, dokładnie wytłumaczyła mi jak działa  każdy przyrząd na sali.
   Przy drugiej wizycie ćwiczyłam już sama. Biegałam na bieżni, jeździłam na rowerku, wiosłowałam kajakiem, mając do dyspozycji w każdej chwili pomoc trenerki. Skacząc, biegając i pływając, ukradkiem oka parzyłam na rezolutną Niemkę, która oprowadzając nowego klienta, co chwila odbiegała pomagając najbardziej umięśnionym Grekom  – z wielkim uśmiechem na twarzy, sprawdzając dłonią czy mięśnie oby na pewno są dobrze napięte. Oto chyba sekret jej greckiego szczęścia…
     Po kilku wizytach, znudziły mi się jednak dość jednostajne ćwiczenia. Jak kot stopniowo poznałam cały teren sali i zachciało mi się czegoś więcej. Zupełnie przypadkiem schodząc w dół, zobaczyłam, że siłownia ma jeszcze jedną salę, z której zawsze słychać było żywą, dyskotekową muzykę. Sala była przestrzenią, gdzie systematycznie odbywał się aerobik, stepy i pilates. Ja właśnie trafiłam na zajęcia ze stepów. Patrząc na to co dzieje się w sali jednocześnie bardzo chciałam od razu wskoczyć i poćwiczyć z grupą, ale z drugiej strony nie mogłam poradzić sobie z typowymi obawami: nie zrozumiem co mówi trener, nie nadążę za układem kroków i będę wyglądać śmiesznie, a może mam za słabą kondycję….
     Przespałam się z moimi obawami kilka nocy, ale po dłuższym, monotonnym ćwiczeniu na siłowni, uznałam – raz kozie śmierć!
     Na zajęcia stawiłam się 10 minut przed czasem, dokładnie tak jak było napisane na kartce. Posiedziałam kilka minut, ale sala wciąż była pusta. Przygotowując sobie w głowie pytanie w wersji greckiej, udałam się więc do  mojej niemieckiej trenerki z pytaniem czy trening się odbędzie. W odpowiedzi usłyszałam, najbardziej typową, grecką odpowiedź: „może tak, może nie…” i szeroki uśmiech jako obrazowy komentarz. Do sali schodziłam co pięć minut, w końcu z piętnaście minutowym opóźnieniem zjawił się trener, a wraz z nim jedynie dwie dziewczyny. Zapowiadało się więc kameralnie.
     Trener przy wzroście metr pięćdziesiąt nie mieścił się w drzwiach. Miał koszulkę bez ramion z napisem  „XXXL – to jest koszulka na moje mięśnie”. Po rozstawieniu nas w odpowiednich miejscach, ze „schodkiem” do wykonywania stepów, na głowę założył mały mikrofon i włączył taneczną muzykę z dyskotekowym rytmem.
    Do końca zastanawiałam się, czy to aby dobry pomysł, bojąc się nadal, że być może nie zrozumiem poleceń i tylko się wygłupię. Kiedy jednak wyczułam bardzo prosty rytm i zobaczyłam, że pierwsze kroki to tylko wchodzenie i schodzenie, poczułam się pewniej.
    Białe, wielkie buty trenera jednostajnie wchodziły i schodziły ze „schodka”, a ten zaczynał mówić głośniej i szybciej. Bóg raczy wiedzieć co mówił, ale jak się okazało nie miało to większego znaczenia. Po piętnastu minutach i okrzykach „Bravo! Bravo!”, już prawie w ogóle zapomniałam o stresie, bo zastąpiło go zmęczenie i koncentracja na coraz to bardziej skomplikowanych układach.
-Dalej dziewczyny! Dalej! Bravo! Bravo! – wykrzykiwał trener, w rytm muzyki, która już właściwie przeszła w techno – trans. Im bardziej w las tym bardziej zapominałam o wszelkich moich obawach, bo okazało się, że chwyciłam wiatr w żagle, a każdy z pozoru skomplikowany układ, tak naprawdę opiera się na bajecznie prostej logice.
     Im bardziej byłam spocona i zziajana, zaczęłam rozumieć sens muzyki techno  i to jak można się w niej zupełnie zapomnieć. Białe trampki, z których nie mogłam spuścić wzroku, w tym jednostajnym ruchu, chyba mnie zahipnotyzowały, tak że po zmęczeniu przyszła faza całkowitego przyzwyczajenia  się do wysiłku i zupełnego pozbycia się stresu. Wyleciał chyba przez nogi.
     Na koniec zajęć, usłyszałam jedno wielkie „BRAVO!” – jakbym właśnie wygrała walkę z bykiem. Byłam naprawdę dumna z wyczynu. To jeszcze jeden, namacalny dowód, jak skomplikować potrafi prozaiczne rzeczy, wybujała wyobraźnia.
     Na pożegnanie moja Niemiecka trenerka poklepała mnie po ramieniu, dla pogratulowania wyczynu.
     We wtorek idę na pilates.
   Chodząc po mieście zaczynam rozpoznawać twarze z siłowni. Wiem, że być może na przestrzeni tygodni, zacznę już się witać z uśmiechem machając ręką. Zaczynam zapuszczać korzonki. Małe – ale zawsze J

Saloniki i wielki, grecki kryzys… czwartek, 6 października 2011

    
      „Wow!” Pomyślałam, kiedy znaleźliśmy się na jednej z głównych ulic Salonik – drugiego co do wielkości miasta Grecji i jednocześnie niezaprzeczalnej stolicy … mody! Przechodząc się ulicami w piękny wtorkowy dzień, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że jestem na jakimś modowym wydarzeniu i że za chwilę zgasną światła, a na ulicy jak po wybiegu zaczną chodzić prawdziwe modelki. Naprawdę, chyba nigdy w życiu nie widziałam w jednej przestrzeni tylu tak pięknie ubranych ludzi.
    Jest to chyba główne wspomnienie, jakie utkwiło mi po naszym jednodniowym wypadzie do Salonik. Jadąc do dużego miasta przez cały czas zastanawiałam się, jak tam będzie wyglądać kryzys, o którym tak trąbią wszelakie media. Na czym on polega? I  gdzie właściwie można go tak namacalnie zobaczyć?
       Na polityce niestety zupełnie się nie znam. Jak widzę w telewizji wiadomości, to zmieniam program, a jak w radiu pojawia się serwis informacyjny, to natychmiast szukam muzyki. To jak wygląda sytuacja polityczna w Grecji, mogę opisać tylko przez pryzmat tego jak wygląda codzienne, namacalne  życie, jakie emocje panują w społeczeństwie, ujmując to krócej –  dokładnie  na takiej samej zasadzie jak  otaczający świat postrzega małe dziecko.
     Kiedy zaparkowaliśmy samochód i zaczęliśmy iść w stronę centrum, poczułam, że rzeczywiście – coś śmierdzi w powietrzu. Nie myliłam się zbytnio, kiedy zobaczyłam przepełnione kontenery na śmieci, z których właściwie znaczna część odpadków  już zupełnie się nie mieściła. To znaczyło jedno – generalny strajk śmieciarzy. Takie jednak sytuacje nie są w Grecji czymś nadzwyczajnym i zdarzają się, można stwierdzić zupełnie systematycznie.  Biorąc pod uwagę, kryzys czy też nie, strajki w Grecji są zupełną codziennością. Studenci zawsze strajkują kiedy zbliża się sesja, z zupełnie niewiadomych przyczyn przestaje działać miejska komunikacja, czy też strajkuje służba zdrowia. Jest to sytuacja constans.
    Idąc głównymi ulicami, w roboczy  dzień, widać było kawiarenki wypełnione właściwie po brzegi. Co więc robią ci wszyscy ludzie, kiedy kraj tonie, tak spokojnie popijając kawę i gawędząc z uśmiechem? Rozwiązanie nasuwa się samo: to za pewne studenci, którzy niestety, ale nie mogą podejść do poprawkowej sesji, czy też zwolnieni z pracy – cóż innego pozostaje, jak po prostu wyjść na kawę?
      Korzystając z sytuacji, że szłam  obok stuprocentowego Greka, spytałam  Janiego – na czym polega więc ten cały kryzys, bo ja widzę tylko pięknie ubranych, uśmiechniętych ludzi pijących kawę lub w spokoju robiących zakupy w markowych sklepach.
-No wiesz… Tyle ludzi zostało zwolnionych z pracy. Zostali kompletnie na bruku… – brzmi rzeczywiście smutno, ale drążąc temat dalej, spytałam więc kto ze znajomych Janiego został zwolniony z pracy i jest właśnie na bruku…
-Hmmm…. – zaczął się zastanawiać, co dało do zrozumienia, że nie jest to jakaś zatrważająca ilość znajomych.
-No na przykład Petros. Szef zwolnił go rok temu. Przez cały rok  szuka pracy i nie może znaleźć. – brnąc  jednak w temat dalej okazuje się jednak, że owy Petros ma dość duże wymagania i nie może, z niewiadomych przyczyn pracować dalej niż kilometr za miastem. Bardziej niż wyjechać z miasta, wolał porostu wrócić do mamy. Literalnie więc ujmując na bruku nie jest.
-No i jeszcze Tassos. Ale on w sumie zwolnił się sam…
    Po chwili zamyślenia Jani dodał jednak…
-Ale zobacz… Mojemu ojcu obcięli emeryturę i nie dostaje już czternastej pensji…! – dalej Jani zaczął szukać czegoś jeszcze, ale ja nie mogłam się skoncentrować, bo właśnie uświadomiłam sobie, że w innych krajach istnieje coś takiego jak „czternasta pensja”…
     Wkrótce zaczęliśmy rozmawiać o czymś zupełnie innym, a o całym wielkim  kryzysie zupełnie zapomnieliśmy sami, bo właściwie nie było bodźca, który mógłby nam, zwykłym zjadaczom chleba o tym  przypomnieć.
     Nasze odwiedziny tego przepięknego miasta,  ukoronowała wizyta w jednym z muzeów, w którym odbywa się wielkie biennale, rozgrywające się w wielu różnych partiach miasta. Wchodząc do budynku muzeum już szykowałam 10 euro, bo tyle zazwyczaj kosztują takie wejściówki. Ku mojemu zdziwieniu, wejście było za darmo. Wystawa naprawdę wywarła na mnie wielkie wrażenie – dotykała właściwie po części tematu kryzysu – postanowiłam więc zaopatrzyć się w gruby, kolorowo ilustrowany przewodnik. Kiedy już powtórnie szykowałam portfelik, pani z kasy powiedziała, że książki  rozdawane są za darmo…, po czym ku mojej radości, zapakowała prezent w śliczną, lnianą torbę z reklamą i logo muzeum.
     Wieczorem, po powrocie do domu, zadzwoniła do mnie mama. Oglądała właśnie jakieś wiadomości, że w Grecji znów są strajki i martwiła się czy jestem cała. W głosie słychać było naprawdę strach, czy oby wszystko jest dobrze. Ja już w pidżamie właściwie leżałam  w łóżku, a o wielkim kryzysie poczytałam sobie w książce. 
PS
Przechodząc się ulicami Salonik, natrafiłam na polskiego Fiata 125p! W innym otoczeniu wyglądał naprawdę tak egzotycznie, ale po pierwsze bardzo trendi! Zdjęcie obokJ

Greckie DNA… niedziela, 2 październik 2011

     Po naszej ostatniej wojnie stwierdziłam, że muszę koniecznie zabezpieczyć się przed następnym atakiem, który być może (najpewniej…) jeszcze nadejdzie. Stwierdziłam, że jeśli mamy w planach zostać tu jeszcze do okolic stycznia, muszę zadbać o moją wewnętrzną równowagę i   psychiczną higienę. Postanowiłam więc wychodzić z domu tak często się da, poznawać nowych ludzi i zobaczyć jak najwięcej miejsc z okolicy. Na tym właśnie polega moja nie szkodząca nikomu defensywa.
     Od razu przechodząc do czynów już następnego dnia wybrałam się z Olivką i jej przyjaciółką z pracy na sobotnie zakupy. Olivka dostała wiadomość, że już na pewno zostanie matką chrzestną, co  nastąpi   w grudniu. Postanowiła więc od razu zacząć kompletować zestaw gadżetów, bez których uroczystość nie będzie miała racji bytu. Zakupy nie trwały jednak zbyt długo, bowiem w soboty, jak i w inne dni wszystkie sklepy zamykane są punktualnie o godzinie 14.00 – to chyba jedyny punktualny element greckiej rzeczywistości.
    Chwila po zakończeniu zakupów, znalazłyśmy się w jednej z klimatycznych kawiarenek, z fantastycznym widokiem na morze i miasto. Po kilku minutach, kiedy siedziałyśmy przy kawie, zjawił się Stawros – kolega z pracy dziewczyn.
-Jak pięknie wygląda dziś nasze miasto. – powiedział na dzień dobry, zdaniem jakby wyrwanym z mojej książki do nauki greckiego…
-Dorota –  spytał  zainteresowany faktem, iż jestem z Polski – A jak często ty w Polsce wychodzisz na kawę?
-Tak średnio, jeśli pracuję, albo się uczę, to tak dwa do trzech razy w tygodniu. – powiedziałam zupełnie szczerze.
    W tym  momencie nastała martwa cisza i wszyscy zaczęli patrzeć na mnie jak na Sierotkę Marysię.
-Boże…To ty masz tak mało przyjaciół…
-Nie … Wszystko jest ok.! Tylko po prostu zazwyczaj mam dużo nauki, albo pracy, albo jestem zmęczona i mam ochotę zostać w domu.
-Aha… – Stawros drążył dalej temat – to dlatego w Grecji mówi się, że ludzie na północy są leniami…
     Na to stwierdzenie nóż otworzył mi się w kieszeni, bo u nas powszechnie za standard przyjmuje się coś zupełnie odwrotnego. I udowodniłam tezę zadając to samo pytanie, ile więc razy Grecy wychodzą sobie w tygodniu na kawę:
-Codziennie! – odpowiedzieli zgodnie chórem.
-Więc kto jest tutaj leniem? Oczywiste, że wy południowcy, bo przecież wszyscy na północy Europy po prostu pracują i nie mają zbyt wiele czasu dla siebie, nie mówiąc już o wiecznym popijaniu kawy – mówiłam dalej pewna jak nigdy swojego.
-Ale przecież my też pracujemy i to całkiem dużo. – odezwała się koleżanka Olivki – Danai, która rzeczywiście pracowała na dwóch pełnych etatach, codziennie około 10 godzin. I rzeczywiście, że jest przy każdym możliwym wyjściu obecna. Szybko analizując sytuację, musiałam przyznać, że coś w tym jest ponieważ również i Olivka jak i Stawros normalnie pracowali na pełne etaty.
-Ok., to może powiedzcie mi po prostu jak wy to robicie? Ja bym nie dała rady…Praca, nauka, a później jeszcze codzienne wyjścia.
-No widzisz, widzisz… – powiedział Stawros zadowolony, moim przyznaniem racji i docenieniem nadprzyrodzonych zdolności Greków.
-Nie wiem jak ci to wytłumaczyć Dorota. Rodzimy się tacy. To jest po prostu wbudowane w nasze DNA…
      Mimo, iż moje DNA jest pewnie trochę inne,  jeszcze tego samego wieczoru dołączyłam do nocnego wyjścia do kina, a spać położyłam się naprawdę ostatnia.