Nasza podróż na Kretę wyszła trochę przypadkowo. Przez kilka miesięcy planowaliśmy popłynąć na Ikarię. Plany pokrzyżowała nam zmiana rozkładu promów z letniego, na zimowy i dosłownie na dzień przed wypłynięciem okazało się, że z planowanej wyprawy na Ikarię nici. Na Kretę z Aten można dostać się bardzo łatwo. Decyzję o zmianie podjęliśmy więc dosłownie w trzy minuty z pełnym przekonaniem, że Kreta będzie rewelacyjnym wyborem.
***
Mimo tego, że mieszkamy jakieś dwie godziny od Aten, nasza podróż na Kretę trwała ponad piętnaście godzin. Tak jest… Dobrze przeczytaliście. Dwie godziny do Aten. Godzina by ze spokojem przejechać do Pireusu. I następnie jakieś dwanaście godzin promem. Co za ironia… Pomyślcie, że jeśli ktoś mieszka na przykład w Warszawie, czarterem na Kretę doleci w niecałe trzy godziny… Grecja nie jest duża, ale bardzo rozległa. Człowiek uświadamia to sobie nie tyle patrząc na mapę, co płynąc z lądu na wyspę promem.
Kiedy rankiem dobiliśmy do portu w Chanii, zmęczenie dało mi się we znaki. Około siódmej rano, właściwie nie wiedziałam gdzie jestem. W dzień odespaliśmy trochę nocy i wieczorem wyszliśmy na pierwszy spacer po Chanii – jednej z najpiękniejszych miejscowości całej Krety. To jedno z tych miejsc, które nie mogą nie zrobić na człowieku wielkiego wrażenia.
Najpiękniejsza część miasta znajduje się tuż przy porcie. Z jednej strony widać morze, które o każdej porze roku jak i dnia wygląda zupełnie inaczej. Z drugiej, jak równo poukładane pudełka po zapałkach – stare, weneckie domy. Wyodrębniający się z panoramy starówki meczet. Oraz wychodząca daleko w morze latarnia.
Zawsze mamy takie szczęście, że najbardziej turystyczne miejsca odwiedzamy chwilę po zakończeniu turystycznego sezonu. Co prawda ostatni turyści jeszcze nie wyjechali, o ile kiedykolwiek stąd wyjeżdżają, ale życie toczyło się już zupełnie naturalnym, zapadającym w jesień, a później w zimę rytmem. Studenci wrócili na studia. A właściciele restauracji, tawern i barów oddychali po letnim sezonie. Listopadowa pogoda, która nawet w Grecji, jest szalenie niepewna, nie mogła być piękniejsza. Promienie słońca dodawały blasku całej panoramie, powodując że wszystko wyglądało radośnie.
Wartość Chanii nie tkwi jedynie w tym, że jej panorama zawsze wygląda jak ujęcie z pocztówki. To miasto jest zdecydowanie czymś więcej. Starówka szczęśliwie nie ucierpiała przez niemieckie bombardowania z czasów II wojny światowej. W wąskich, krętych uliczkach co chwilę jest coś ciekawego. Wydaje się, że dosłownie na gołych murach, jakby jakimś cudem, wyrastają bujne rośliny. Koty mają tu dobrze. Widocznie sprzyja im i klimat i przyjaźni ludzie. Są na wpół dzikie, ale ich różnokolorowe futra zdrowo połyskują na słońcu. Delikatny wiatr znad morza jest tym, co najlepiej suszy pranie. Białe, haftowane ręcznie obrusy. Wyszywane zasłonki i firany. Co prawda gdzieniegdzie odpada tynk. Coś jest nie odmalowane. Ale gdyby idealnie zatynkować i wszystko odmalować, to nie byłaby już ta sama Grecja. Chania to jedno z takich miejsc, które nie muszą się silić na to, by ładnie wyglądać.
Wenecki wpływ, który do dzisiejszego dnia widać na każdym kroku, w barwnej symbiozie żyje z wpływem tureckim. Nic tu się nie wyklucza, wszystko do siebie idealnie pasuje. Tak jakby do europejskiej potrawy, dodać kilka szczypt orientalnej przyprawy. Miarka idealna. Nie za dużo, nie za mało. Meczet Janczarów, który znajduje się w porcie, jest najbardziej okazałym budynkiem postawionym za czasów, kiedy Kreta należała do Turcji. Takich pamiątek jest znacznie więcej. Przyciągają oczy co chwilę, wyróżniając się orientalnymi zdobieniami.
Chania to miejsce, gdzie spotyka się Zachód ze Wschodem. Jednak mieszanka wpływu weneckiego i tureckiego to jeszcze nie wszystko. To miasto, podobnie jak cała Kreta, jest kolebką europejskości. To tutaj zakorzeniła się nasza kultura. To tu mieszkali Minojczycy, którzy stworzyli najstarszą cywilizację Europy. Chania jest jak wielkie muzeum na otwartej przestrzeni, które nieustannie po brzegi wypełnia tętniące życie.