To było już jakieś osiem lat temu. Studiowaliśmy wtedy z Janim na Lesbos. I pewnego dnia, tak po prostu stwierdziliśmy, że wsiadamy na prom żeby zobaczyć jak żyje się na Chios. Była dokładnie ta sama pora roku. Środek marca. Grecja budziła się przeuroczą, śródziemnomorską wiosną, która tak nagle wydłuża dzień, pachnie kwiatami, dostarcza sporej dawki słońca, ale również kaprysi zmienną pogodą. Takie podróże do teraz lubię najbardziej. Plecak. Wygodne buty. Trochę benzyny w baku samochodu, trochę pieniędzy w portfelu. Niewiele informacji w przewodniku – znak, że coś odkryjemy.
Chios należy do archipelagu Wysp Egejskich, nie tak jeszcze często odwiedzanych przez turystów. Powód? Wyspy Egejskie nie oferują plaż rodem z folderów reklamowych, o których przez całą zimę marzy większość turystów. Chios jest całkiem spora (904 km2), ale na tyle mała, że można ją dobrze poznać już w tydzień. Jest oddalona od greckiego kontynentu, ale o rzut beretem do Turcji, której wybrzeże od momentu kiedy zapadnie zmierzch, widać rozświetlone jak zapalone lampki na choince.
Chora, czyli stolica wyspy również nazywana Chios, jest na swój sposób urokliwa. Stwierdzenie, że jest to duże miasto, z pewnością do niej nie pasuje. Jednak w typowy dzień, w godzinach południowych ruchu jest całkiem sporo. Główna ulica zasiana jest sklepami, kawiarenkami i miejscami, gdzie można zjeść souvlaki.
Nas jednak najbardziej interesowało, to co jest na południu wyspy. A mianowicie, trzy konkretne wioski. Pierwsza na liście była Pirgi – wioska, której charakterystyczny widok nigdy nie wyblaknie z pamięci. Chodząc jej ulicami można poczuć się dosłownie jak w bajce. Wszystkie budynki, które mieszczą się w tym niezwykłym miejscu, ozdobione są biało – czarnymi wzorami geometrycznymi. Jest to tzw. ksista – ornamenty, powstające przez odsłonięcie warstwy czarnego piasku wulkanicznego, który kryje się pod tynkiem koloru białego. Ksisty pokrywają w Pirgi każdy budynek. Choć czasem można dostać oczopląsu, ta czarno – biała kompozycja geometryczna wygląda naprawdę niesamowicie. Całość urozmaicają niewielkie czerwone plamki – suszące się w licznych miejscach niewielkie pomidory. To jeden z przysmaków Chios.
Kilka kilometrów od Pirgi znajduje się następne ciekawe miejsce – Mesta. Środkiem wioski jest baszta, od której odchodzą wąskie ulice. Całość zabudowania, które dobrze pamięta czasy średniowiecza, składa się z grubych murów, często tworzących z ulic tunele. Całość zaprojektowana została na kształt labiryntu. Z wielu okien również i tu zwisają suszące się na słońcu czerwone pomidory. W każdym zakamarku porozstawiane wielkie donice z kwiatkami. Co chwilę gdzieś cicho przebiegnie bezpański kot, czy też przemknie ubrana cała na czarno, przygarbiona wdowa. Przystanie. Popatrzy spokojnie na cudzoziemca, jak na nieco inny gatunek. Każdy wie kto jest tu „swój”, więc ludzie z zewnątrz od razu rzucają się w oczy. Poruszanie się po wiosce samochodem jest co najmniej niewygodne. Często więc widać kogoś, kto przemieszcza się na osiołku.
Na naszej liście była jeszcze Olymbi. Malutka wioska, której domki przyklejone są do siebie, jakby w ten sposób miało im być cieplej. Jednak to miejsce już z daleka wyglądało dość przygnębiająco. Ale również i taka może być Grecja. A odkrywanie nowych miejsc, to nie podziwianie tylko i wyłącznie perełek.
Miejscem, jakie koniecznie musieliśmy zobaczyć był klasztor Nea Moni, który znajduje się w centralnej części wyspy. Jest to jeden z najważniejszych klasztorów Grecji. Pochodzi z XI wieku, a jego mozaiki, wraz z mozaikami z Dafni i Osios Loukas, są uznawane za najpiękniejsze w całej Helladzie.
Kiedy krętą drogą dojechaliśmy do naszego celu nagle, jak to zazwyczaj w Grecji, zmierzch zamienił się w ciemną noc. Drzwi do klasztoru były już zamknięte. Jednak obok stał niewielki budynek, a tam uchylone drzwi, skąd padało ciepłe światło. Weszliśmy do środka. Za wielkim dębowym stołem, który zajmował ogromną część niewielkiego pomieszczenia, siedział stary, brodaty pop. W chatynce pracowicie krzątała się zgarbiona babuleńka. Poczułam jakbyśmy weszli do scenografii historycznego filmu. Jani wyjaśnił, że przyjechaliśmy z daleka, że bardzo chcieliśmy zobaczyć słynne na całą Grecję mozaiki. Pop wstał ciężko i zaprowadził nas do klasztoru. Włączył światło. Popatrzyliśmy przez chwilę na mozaiki i kapiący złotem ikonostas. Kiedy wracaliśmy, staruszka z powrotem zaprosiła nas do chatki. Wyrysowała na czole mnie i Janiemu znak krzyża, a do rąk dała po małym zawiniątku. W środku było po solidnym kawałku świeżo upieczonego ciasta. Nie wiem co dokładnie jest w takich właśnie chwilach, ale kiedy stają się one tak proste, to przez choć krótki moment odczuwa się, że życie to magia. Wnętrze Nea Moni, to prawdziwe dzieło sztuki. Ale w mojej pamięci dużo wyraźniejszy jest widok ciepłego światła padającego z uchylonych drzwi chatynki, dotyk pergaminowej skóry rąk staruszki na mojej dłoni. I smak tego ciasta.
W tym skrzętnie zawiniętym kawałku, krył się smak, którego nigdy wcześniej nie znałam. To chyba można nazwać zaszczytem, że mastihę pierwszy raz zasmakowałam stojąc w samym sercu wyspy Chios.
Czym dokładnie jest jedna z najsłynniejszych greckich przypraw, o której prawie nikt poza Helladą nie słyszał? I w czym tkwi jej fenomen? O tym już w następnym poście!
Kiedy wybraliśmy się na Chios, jeszcze nie miałam nawet aparatu fotograficznego. Prócz kilku zdjęć, które wtedy wykonaliśmy z Janim, nie zachowało się ich zbyt wiele. Żeby zobaczyć więcej innych zdjęć z Chios, koniecznie zaglądaj przez cały ten tydzień na Sałatkowego Facebooka! Tam od wczoraj, aż do niedzieli trwa „Tydzień wyspy Chios” i ogromna ilość zdjęć związanych z tą wyspą! Zaglądajcie by mieć pełen obraz tego niesamowitego miejsca.