Miałam przewagę, bo dobrze o tym wiedziałam. Co za tym szło, mogłam się solidnie przygotować. Przed moim wyjazdem do Grecji, do innych krajów wyemigrowało wiele moich znajomych. Scenariusz początków u każdej z nas był mniej więcej taki sam. Na początku euforia związana z przeprowadzką i widzenie wszystkiego w różowych barwach. Następnie trzy pierwsze miesiące stawiania pierwszych kroków i uczenia się wszystkich elementarnych rzeczy. Powolna aklimatyzacja, a w międzyczasie przychodzi jeden taki dzień, kiedy…
Pamiętam to bardzo dokładnie. To było jakieś pół roku po wylądowaniu w Grecji. Zdążyliśmy wyprowadzić się z Sałatkowego Domu. Jani dostał pracę i wiedzieliśmy już, że trochę dłużej osiądziemy w jednym miejscu. Przeprowadziliśmy się do niewielkiej wioski, nad Zatoką Koryncką, w której mieszkamy do teraz, a ja tkwiłam w jednym, wielkim szoku. Wyidealizowałam sobie w głowie, że kiedy się wyprowadzimy i będziemy „na swoim”, to wszystko jak za dotknięciem magicznej różdżki będzie idealnie. Nagle zacznę płynnie mówić po grecku, a tak przy okazji podszkolę się z niemieckiego. Nasz nowy dom będzie świątynią czystości. Będę częściej uprawiać sport, biegać i pływać, zapiszę się też na jogę. Nauczę się obsługiwać szybkowar. Będę codziennie wstawać wcześnie rano i niczym bohaterka reklamy płatków śniadaniowych, z uśmiechem na ustach, o szóstej rano będę robić Janiemu pożywne śniadanie. No i rzecz jasna w przeciągu jakiś dwóch, trzech miesięcy na pewno znajdę nową, super pracę. Znacie to??? W tym momencie właśnie usłyszałam jedno, głośne: „taaak!!!”. Tylko, że…
Wioska, w której zamieszkaliśmy okazała się głęboką, czarną dziurą (więcej przeczytasz TU!), w której diabeł mówi dobranoc. Poziom mojego greckiego pod wpływem czasu, wcale wtedy nie uległ zmianie. Najbliższe zajęcia jogi organizowane były godzinę stąd. A szanse na znalezienie pracy w okolicy były zerowe, o ile nie ujemne. Przy tym wszystkim utknęliśmy w domu Czosnka, u którego mieszkaliśmy kątem w jednym pokoju. Choć fizycznie wydawało się to niemożliwe, w tym jednym pokoju zmieściliśmy wszystkie nasze rzeczy i część mebli, które kupiliśmy już po drodze, bo lada chwila mieliśmy dostać mieszkanie z pracy Janiego. „Lada chwila” w pojęciu greckim zamieniła się w tydzień, dwa, a później w grubo ponad miesiąc. W tym niewielkim pokoiku prócz mebli, które już tam były, wszędzie piętrzyły się ubrania w walizkach, rzeczy w kartonach, właśnie kupione łóżko, które stało pionowo opierając się o ścianę. Wszystkie nasze rzeczy, upychane gdzieś po kątach.
Pewnego dnia obudziłam się rano i myślałam, że dosłownie zwariuje. Jeszcze leżąc w łóżku patrzyłam na te wszystkie piętrzące się rzeczy, których mimo sił i szczerych chęci nie dało się w żaden sposób uporządkować. Na samą myśl, że muszę się odnaleźć w tym wielkim bałaganie, robiło mi się słabo. Jani był wtedy w pracy, a ja chciałam schować się pod kołdrą, usnąć i obudzić w innej rzeczywistości. Tylko, że to było niemożliwe. W łóżko wgniatało mnie uczucie pustki, że przede mną nie ma już niczego. W głowie wierciło mi się pytanie: a co jeśli tak będzie zawsze, jeśli nic się nie zmieni? To wszystko co działo się wokół mnie, zaczęło mnie po prostu przerastać.
Dryyyn!!! Usłyszałam w głowie w odpowiedzi. To jest właśnie TEN moment. Jakiś głos we mnie podpowiedział, że to już zbliża się jeszcze nie depresja, ale już typowa emigracyjna chandra. I jeśli coś z tym natychmiast nie zrobię, to będzie tylko gorzej i gorzej. „Witam cię kochana! Wiedziałam, że wpadniesz… Jestem na twoją wizytę przygotowana!”– powiedziałam sobie w środku i aż sama do siebie się uśmiechnęłam.
Jakiś czas wcześniej dokładnie przegadałam ten temat z moimi znajomymi, które już to przeszły. Przeczytałam kilka książek. Wysłuchałam kilku tematycznie powiązanych audycji. Mało tego… Zainteresowałam się nawet biografią kobiet, które przeszły nieporównywalnie gorsze warunki życiowe – przetrwały obozy koncentracyjne. Pomyślałam, że idąc za przykładem osób, które przeżyły wojnę, ja na bank jestem w stanie wyjść cało z tego kryzysu.
Kochane, tu super dobra wiadomość! Jeśli coś takiego przechodzicie, albo będziecie przechodzić, sprawa nr jeden… Jest nas zapewne więcej niż tysiące. Po drugie, taki stan gdzieś w okolicach początku emigracji jest zupełnie typowy, normalny. Po trzecie i najważniejsze – na wszystko, tak więc i na to jest sposób!
Nie będę już przedłużać, więc do dzieła! Tych punktów nazbierało mi się trochę. Tak więc dziś trzy moim zdaniem najważniejsze. A już w najbliższy poniedziałek wieczorem – wszystkie pozostałe. Oto i one… Co trzeba zrobić, by ze stanu emigracyjnej chandry lub depresji jak najszybciej wyjść?
- UŁÓŻ PLAN DNIA I RESTRYKCYJNIE GO PRZESTRZEGAJ… Początkowy okres emigracji, jest bardzo specyficzny. Człowiek jest wyjęty ze swojego naturalnego rytmu życia, którym rządziła szkoła, studia, szef, praca. W systemie, w którym żyje przeciętny człowiek, przeważnie jest ktoś lub coś, kto nam taki plan odgórnie narzuca (plan zajęć, rozkład godzin pracy i tym podobne) i tym samym organizuje nam czas. W pierwszym etapie emigracji, czasu najczęściej jest bardzo dużo. Nie ma też nikogo, kto odgórnie nam taki plan ułoży. Jednak emigracja, to skok na głęboką wodę, a my musimy nauczyć się funkcjonować w zupełnie nowym systemie. Pierwsze co trzeba zrobić, to stworzyć sobie taki plan samodzielnie. Na początku wyglądać może on dość głupio, bo przecież „niby” nie ma nic do roboty. Ale chodzi również o to, by samodzielnie wykreować nowe cele i zadania. Wyznaczyć stałe punkty każdego dnia, które są pierwszą kotwicą poczucia stabilności i odnalezienia się w chaosie. To również pozwala wyregulować rytm. Ja do dzisiaj zawsze robię plan każdego zbliżającego się miesiąca (wyjazdy, odwiedziny, ważne wydarzenia), każdego tygodnia (podział na etapy tego co chcę zrobić, osiągnąć) i dokładny plan każdego dnia (jest tam zapisana każda ważna czynność, sprawa). Co jest szalenie ważne, to wpisywanie prócz obowiązków – przyjemności, które traktuje się na równi z codziennymi obowiązkami. Plan działania – to absolutna podstawa.
- NO WŁAŚNIE… TY SAMA WYZNACZ SWOJE CELE I ZADANIA… Na początku, to takie drobne rzeczy, których spełnienie wywołuje w nas bardzo przyjemne, pozytywne uczucia i poprawia naszą samoocenę, która w pierwszym etapie emigracji może być obniżona (często nie mówimy w obcym języku, mamy mało znajomych, nie znamy nawet otoczenia). Jeśli już masz swój cel główny, to ważne żeby codziennie robić coś, co cię do niego przybliży. Jeśli jeszcze tego celu nie masz, codziennie szukaj, grzeb i główkuj. Chodzi również o to, by zamiast rozwlekać czarne myśli, skupić się na konkretnym działaniu. Ja prócz codziennego prowadzenia bloga (nie ma i nie było przeproś), naprawdę solidnie zaczęłam uczyć się greckiego, systematycznie pisałam teksty o Grecji do najróżniejszych portali i gazet, pisałam różne opowiadania, które wysyłałam na konkursy, wtedy też zaczęłam szukać pracy. Pomimo tego, że przecież nikt mi za nic początkowo nie płacił, wszystkie te zadania traktowałam jak pracę, która z pewnością kiedyś zaprocentuje.
- KOBIETY, KTÓRE PRZETRWAŁY II WOJNĘ ŚWIATOWĄ… dbały o swój wygląd! To być może dla niektórych zaskakujące, ale wiele kobiet, które przetrwały obozy koncentracyjne stwierdza, że jedną z rzeczy, która pozwoliła im przetrwać, była dbałość o siebie. Natrafiłam na wywiad, w którym jedna z kobiet, która przeżyła wojnę opowiadała, jak pewnego dnia zobaczyła sukienkę, która bardzo jej się podobała. Żeby ją zdobyć, przekupiła jej właścicielkę tym co było wtedy najcenniejsze – jedzeniem. Tak, ta kobieta chodziła głodna, po to by mieć tę właśnie sukienkę w kwiaty. Podobne relacje powtarzają się u wielu kobiet. My tak jesteśmy skonstruowane, że żeby dobrze funkcjonować, musimy dobrze czuć się w swoim ciele. Nawet jeśli nigdzie nie wychodzisz, zrób to dla siebie: umaluj się, ułóż włosy, ubierz się tak byś sama ze sobą wspaniale się czuła. Bez żadnej okazji i powodu. Tak z szacunku i dbałości o samą siebie. Dobry wygląd od razu diametralnie poprawia samopoczucie.
Ciąg dalszy – w poniedziałkowy wieczór! 😀