Im dalej od szczytu turystycznego sezonu, tym prawdziwsza staje się Grecja. Wszelkie najpopularniejsze miejsca nie są już przeludnione, a naturalny tryb życia wraca na swoje codzienne tory.
Mieszkańcy Krety to przeważnie osoby wyznania prawosławnego. Kościoły katolickie można dosłownie policzyć na palcach jednej ręki. Kościół naszego wyznania był daleko od hotelu, więc nie znając dobrze greckiego pewnie byśmy do niego nie trafili. Dlatego postanowiliśmy wybrać się do kościoła prawosławnego, w naszej miejscowości.
Pamiętam z moich podróży po Rosji i Ukrainie, że takie nabożeństwa mogą trwać nawet do 12 godzin (tak jest na przykład na Ukrainie w okresie wielkanocnym). Mój mąż już na wstępie (po doświadczeniach ukraińskich) powiedział, że będzie ze mną, ale nie do końca. Wróćmy jednak na Kretę!
Wieczorem wybraliśmy się na nabożeństwo. Typowi turyści, więc rzucaliśmy się w oczy. W kościele panował spokój, a tuż za jego murami, gwar turystów. Wszędzie sprzedawcy najróżniejszych bibelotów, duperszpitów i zbieraczy kurzu na kominku. A w kościele… Ikony, kobiety ubrane na czarno, świeczki z wosku pszczelego. Wszystko robiło wrażenie, tworzyło taką atmosferę, że łatwo można było wyłączyć się z chaosu panującego na zewnątrz.
Każda osoba, która wchodziła do kościoła wrzucała pieniążek i brała długą, wąską świece. Następnie całowała pierwszą ikonę, zapalała świece i stawiała ją przy drugiej, wbijając w piasek. Potem całowanie następnej ikony i tej po przeciwnej stronie. Dopiero po wykonaniu tych czynności, Grecy siadali w rzędzie ławek o wysokim oparciu. Niektórzy szukali znajomych, żeby jeszcze sobie pogadać. Dużo kobiet, wiele osób w czerni i bardzo mało młodych…
Zaczęło się nabożeństwo, co było dość nieoczekiwane, bo ludzie wchodzili jeszcze cały czas. Wniesiono coś białego i postawiono koło zdjęcia dziadka z wnukiem. Trzech mężczyzn śpiewało w chórze przy ołtarzu. Ołtarz w kościele odgrodzony był od reszty ikonami. Dostęp do niego mają wyłącznie duchowni. Tak więc, kiedy mężczyźni śpiewali, dwóch duchownych przemieszczało się za ołtarzem co jakiś czas zaczynając jakąś melodię, odpowiadając na śpiewy lub nosząc worki z chlebem, tak jakby robiąc 1001 rzeczy w tym samym czasie, a jednocześnie będąc zupełnie „niewidzialnym” przez wiernych.
Za radą Kapuścińskiego i Cejrowskiego byłam wiernym i wnikliwym obserwatorem. Jednak mój mąż, po prawie godzinie nie wytrzymał i ruszył do domu. Ja chciałam być do końca. Nabożeństwo potrwało jeszcze dosłownie 10 minut… W czasie modlitwy nadal przychodzili inni wierni. Śpiewy trwały, a dyrygujący chórek mężczyzna ciągle się irytował, tym że dwóch chórzystów nie śpiewa równo. Starsza kobieta, jeszcze w czasie nabożeństwa myła szyby całowanych ikon Ajaxem. Zadziwiająca kultura!
Po nabożeństwie wszyscy wychodzą. Ktoś rozdaje kubeczki sypkiego „tortu” (to „coś” wniesiono jeszcze na początku mszy). Piszę celowo sypkiego, gdyż zawartość kubeczków składała się z dużej ilości pestek owocu granatu, orzechów, pszenicy oraz bardzo dużej ilości cukru pudru. Komedia!
Jem i myślę i analizuję… I nie wiem nawet kogo się spytać, bo średnia wieku jest wysoka, więc nie wiem czy ktoś tu zna angielski. Pomyślałam, że nie odejdę, zanim się nie dowiem!
Spytałam więc najmłodszej kobiety. Powiedziała mi, że taka tu kolej rzeczy. Jak ktoś umiera, to po trzech dniach, po tygodniu, miesiącu, po trzech miesiącach i po roku (tego właśnie dnia byłam w kościele) wspomina się z takim „tortem” zmarłego. Wtedy też przypomniało mi się… Fotografia dziadka z wnuczkiem!
Później nawet zupełnie przez przypadek, udało mi się znaleźć grób owego dziadka w tej miejscowości… Było to na takim malutkim cmentarzu…
Weronika
Czym był owy „tort”?
Ja, katoliczka (to prawda, że dość “nietypowa”, ale o to mniejsza:)) – wyznaję zasadę, że modlić się można wszędzie.:) Modlitwa – jak szczęście – nie jest kwestią zewnętrznych okoliczności, tylko wewnętrznego nastawienia. Dlatego ja modliłam się już i w cerkwiach i w synagodze (do pełni “szczęścia” brakuje mi jeszcze tylko wizyty w meczecie:)) – i wszędzie tam odczuwałam tę samą, subtelną obecność Boga. W cerkwiach urzekała mnie zawsze muzyka, tak kojąca, że widziałam niemowlęta, śpiące cichutko podczas nabożeństwa. A jeśli czasami nie wiadomo, jak się zachować w “obcej” świątyni – wystarczy tylko uważnie obserwować innych!:)
Ja w Chanii chodziłam na Mszę Św. do kościoła katolickiego i jestem pod wrażeniem. Msza w kilku językach – greckim, angielskim, łacińskim i… polskim 😉 Cudowna atmosfera, zero polityki w kazaniu, coś pięknego…